piątek, 31 sierpnia 2012

stereo

Słyszę dwa głosy. Czasami, nie zawsze. Ale jak już je słyszę, a właściwie czuję, to mocno. Nie, nie, nie oświadczam oto, że choruję na schizofrenię, nie widzę też białych myszek i nie rozmawiam ze zmarłymi. I choć może nie zaryzykuję stwierdzenia, że jestem w pełni zdrowa na umyśle (pewna osoba niedawno napisała tutaj, że trudno stwierdzić, kto naprawdę jest normalny), to na pewno jeszcze nie mam głębokich zaburzeń psychicznych.

Wracam do głosów. A właściwie to one wracają do mnie. Lubią dać głośniej, kiedy znajduję się w sytuacjach wyboru. Konkretnie między tym, co lubię i mam ochotę robić, a między tym, czego oczekuje ode mnie, z grubsza rzecz nazywając, otoczenie.

Rozdział I
zaproszenie na zaplanowane przez kogoś spotkanie

Idź, w końcu gdzieś idź! Przestań przesiadywać w domu jak jakiś dzikus, co do do ludzi boi się wyjść! Ubierz się, załóż buty i heja! Wiesz, że najgorsze jest zebranie się w sobie, potem jakoś pójdzie. A przynajmniej ludzie będą na ciebie inaczej patrzeć, zintegrujesz się i tak dalej. Człowiek musi do innych ludzi, inaczej robi się dziwny. Jezu, kobieto, nie dobijaj mnie, no idź na to spotkanie. Wszyscy pewnie będą, bo reagują normalnie. Poza tym tak wypada - jest zaproszenie, to i skorzystać trzeba. Potem wszyscy ci będą mówili, że było fajnie, a ty jak ta guła, zero, będziesz stała i udawała, że cię ich opowieści interesują. Normalnie wnerwiasz mnie, wiesz?

Tak, masz zaproszenie. ZAPROSZENIE, nie wezwanie. Fakt, wiele razy mądrzy ci mówili, że ze swoją strukturą psychiczną i tak dalej powinnaś unikać samotnego spędzania czasu i do ludzi wychodzić. Ale dlaczego masz się do tego zmuszać? Przecież wolisz zostać w domu, poczytać, napisać coś. Nie czujesz się Niepotrzebnie. Nie ma nic złego w tym, że wybierasz takie spędzenie wieczoru, jakie tobie odpowiada. wtedy nieszczęśliwa, jest ci dobrze. I tego powinnaś słuchać - siebie. Ludzie przychodzą i odchodzą, nie możesz, nie musisz wszystkich zadowalać.  Nie rób tego. Naucz się robić przyjemność sobie samej bez poczucia winy. Już słyszę, jak sama siebie przekonujesz, że niech się wypchają, że nie będziesz robiła tego, co inni i takie tam krzyki, żeby zagłuszyć poczucie winy.

Rozdział II
włosy

Ej no, nie obcinaj już tych włosów, zapuść je. Pamiętam, jak fajnie wyglądałaś, jak miałaś dłuższe, prostowałaś je sobie i było ci fajnie. W ogóle po co je obcinałaś, miałaś już zapuszczone, to musiałaś obciąć. Szkoooooda. Nie obcinaj teraz. Będziesz wyglądała bardziej kobieco. Będziesz bardziej się podobała innym ludziom. Zobacz, większość kobiet ma długie włosy, bo tak jest po prostu kobiecie lepiej. W tych krótkich wyglądasz beznadziejnie. Jak facet. Jeszcze dołóż te twoje trampki i dżinsy i gotowe - baba-chłop. Mówię ci, nie obcinaj ich tak całkiem, zapuść choć trochę.

Chciałabyś coś zmienić? Chciałabyś, żeby S. była zadowolona? Ona często ci mówi, że w dłuższych lepiej, co? I spoko, ma prawo mieć takie zdanie, tak jak każdy człowiek na świecie ma prawo mieć swoje własne zdanie. Sama jednak wiesz, że lepiej się czujesz w krótkich. TY się lepiej czujesz, kiedy na TWOJEJ głowie, w SWOIM odbiciu w lustrze widzisz krótkie włosy. I wystarczy. Wolisz mieć takie, których nie trzeba rano układać? Proszę bardzo. Lubisz mieć nad uszami mocno wygolone? Twoja sprawa. Na razie wybierasz blond? Nikt ci nie może tego zabronić. Zrozum, że to TY decydujesz.


I tak dalej i tak dalej. Wyć mi się czasami chce, bo cokolwiek wybiorę, ten drugi nie jest zadowolony. a niezadowolony głos potrafi być nieprzyjemny, wierzcie mi.

niedziela, 26 sierpnia 2012

eeee tam, dzisiaj z pisaniem nie będzie za łatwo... Moje ciało odmawia mi posłuszeństwa. No, może nie oczekuję, że będzie mi posłuszne, bo w końcu kimże jestem, żeby oczekiwać posłuszeństwa od kogo czy czegokolwiek. Ale chyba współpracy mam prawo oczekiwać, prawda? Faktem jest, że ja bez ciała istnieć bym nie mogła, co świadczy tyleż o wartości ciała, co też o mojej od niego zależności. Ale przecież ciało bez całej reszty mnie też by niewiele znaczyło, prawda? Leżałoby toto bezwładnie, życia pozbawione, rozkładałoby się tak, jak prawa biologii nakazują i tyle. Tak więc ciało mi, ale i ja ciału potrzebną jestem. Dlatego oczekuję współpracy. Od ciała. Tego, co mi przyszło w udziale nosić wszędzie ze sobą. W doli i niedoli, i owszem, ale czemu ostatnio częściej w niedoli?

Rano obudziłam się z bolącym barkiem. Lewym. Do teraz, a już wieczór mamy, nie mogę głową w prawo obrócić, schylić się nie mogę, że o swobodnym ruszaniu lewą ręką nie wspomnę. Poprosiłam Panią Maść o pomoc, kazała mi siebie na barki rozsmarować i w cieple trzymać. Pan Ciepło na to, że jak ono ma się utrzymywać w nieogrzewanym mieszkaniu i że jak sobie ciepła życzę, to szalik zimowy mam na szyi zawinąć i tak się grzać. No to jestem - owinięta szalikiem w sierpniu czekam niecierpliwie na akcję Pani Maści. Boli trochę jakby mniej, ale całkiem boleć nie przestało. Dzięki bardzo.

Jej Wysokość Tabletka miała z kolei wspomóc moje ciało w zasypianiu lekkim i śnie mocnym. I nie wiem, czy ciało moje nie rozumie sygnałów Jej Wysokości, czy może Jej Wysokość za bardzo się w swej pysze unosi - grunt, że się porozumieć nie mogą. I zamiast czuć przyjemny ciężar na powiekach wtedy, kiedy kładę się do łóżka, to ja chodzę otępiała od zdecydowanie za wczesnej godziny i myśli zebrać nijak nie mogę. A jak piszę to, co teraz piszę, to co chwila muszę cofać się w klikaniu, bo albo literę pomylę, albo pominę, a już kreska nad polskimi znakami ucieka mi namiętnie. Nie powiem, śpi mi się dobrze, za to rano wstać nie mogę, bo moje ciało właśnie wtedy, nad ranem , przy słoneczku, postanawia poddać się Tabletce, znużone już swoim głupim buntem. A niech to szlag!

No i jeszcze nogi. Wędrują sobie. Ja chcę siedzieć, czytać, albo na ten przykład leżeć i film oglądać, a one wędrują. Na zmianę - raz jedna raz druga. Podobno to nerwica ruchowa. Ha! Świetnie, tego jeszcze nikt u mnie nie zdiagnozował! W każdym bądź razie moje niespokojne nogi w ogóle nie chcą mnie słuchać. Mój mózg  nie jest w stanie posiąść ich we władanie. Ten, kto chociaż raz to przeżył, ten wie, jakie to jest nieprzyjemne. I ja się nijak przyzwyczaić nie mogę.

No, ciało moje, ja się staram, naprawdę, ale jak tak dalej pójdzie, to nie wiem, czy będę w stanie cie kiedyś polubić. Przemyśl to sobie dobrze.

niedziela, 19 sierpnia 2012

niedzielny obiad

Niedziela

Może jeśli poznam wroga bliżej, to przestanę się go bać? Wiadomo, strach ma wielkie oczy, spróbuję więc zracjonalizować to, czego się boję i może to pomoże? No, to rękawy podwijam, siadam pewnie na krześle, przysuwam się do stołu i patrzę mu prosto w oczy.

Najpierw ziemniaki. Wyjęte z wody ledwo co osolonej (minimum więc szkodliwego towarzystwa), bez sosu, zasmażki czy innego tłuszczu. Dwa niewielkie ziemniaki posypane zdrowym, zielonym koperkiem. Cóż złego mogą mi one zrobić? Przecież jeśli wierzyć tabelom i tak dalej, to dwa te ziemniaki w sumie nie mają nawet 100 kalorii. Lekkie, zdrowo warzywne, w smaku dobre.

Idźmy więc dalej.

Przesuwam wzrok z ziemniaków nieco w prawo i co widzę? Znowu warzywa! Tu jednak więcej się dzieje. Kolorowo, rozmaicie.Szczegóły? Brokuły, marchewka i kalafior, wszystko w kawałkach razem zmieszane, ugotowane na parze. Jakieś zagrożenia? Nie widzę. Sos? Brak. Sól, śmietana, zasmażka? Nie potwierdzam. Coś innego, co mogłoby w warzywach niepokoić, spowodować, że osoba, dajmy na to, dbająca o linię wykluczyłaby to ze swojego menu? Nie, nie widzę tu niczego takiego. Jeśli wierzyć dietetykom, mam przed sobą zero tłuszczu, sporo witamin i błonnika. Uwielbiam błonnik! :)

Ok, na razie warzywa. Jestem w miarę spokojna, choć cały czas czuje pod skórą, ze niedługo przyjdzie mi zrobić z zawartością talerza coś więcej, niż tylko jej badanie.

Co mamy obok warzyw? Jasne, bez tego się nie obędzie. Opcje są różne. Może to  być ryba, kawałek piersi kurczaka lub jakieś inne mięso. Jeżeli smażone, to na oliwie, bez panierki i innych dodatków. Trochę soli, pieprzu, może jakieś zioło. Zdarza się, że ów dodatek do warzyw jest gotowany lub pieczony. Słowem - nie najgorzej. Żadnych tłustych polewek, porcja niewielka, nie ma mowy o zbędnym tłuszczu - wszystko  usunięte.

Gdyby przy stole, przy mojej porcji usiadł normalny człowiek, to na pewno uznałby, że ma przed sobą zdrowy, dobry posiłek. Stwierdziłby, że skoro jest pora obiadowa, wszyscy siadają do stołu i zaczynają jeść. Nikt nie jest tym faktem ani zdziwiony ani zgorszony, nikt się nie opycha, nikt nie dokłada sobie jedzenia - przecież to, co jest na talerzu w zupełności wystarczy. Co do picia, to każdy lubi inaczej, wiadomo. Jeden musi mieć kompot, inny sok, jeszcze inny wodę lub pepsi, a jeszcze inny nie popija. Ów normalny człowiek, który hipotetycznie usiadł na moim miejscu, uważa, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego i wybiera taką opcję popijania bądź nie, jaką lubi najbardziej. Zwykły posiłek w ciągu dnia. Ludzie normalni raczej nie zadają sobie pytania, czy trzeba jeść obiad. Normalni ludzie nie kombinują od rana, jakby tu uniknąć obiadu, nie chowają się z talerzami, żeby ukryć jego zawartość przed innymi. To dopiero by było nienormalne, prawda?

Nie potrafię powiedzieć, dlaczego w tym właśnie jestem nienormalna. Nie wiem, czemu bronię się przed zjedzeniem tego popołudniowego posiłku w takiej postaci, w jakiej zwykle się go je. Wystarczy, że to sobie wyobrażę: kęsy jedzenia lokują się w moim żołądku, potem brzuchu, jeden za drugim... Ciężko. Dużo. Za dużo. A ludzie dookoła oczekują, że ja zjem, bo przecież to normalne... A mnie nie ma z nimi przy stole. Jestem tylko ja i mój talerz. On mi grozi brokułami, a ja unikam konfrontacji. I tak się kulam. raz jest lepiej, raz gorzej, ale już od dawna tak właśnie jest.

Biedna dziewczynka, boi się talerza z obiadem.... Śmieszne, nie?

czwartek, 16 sierpnia 2012

dzień po

Co wczoraj było to było. Napisałam o tym. Jest kolejny dzień, właściwie już ku zachodowi powoli się skłania. I co? I nic. Pełne oczyszczenie. Moi bliscy nadal mnie kochają - nie mam powodu, żeby nie wierzyć ich słowom. Powiem szczerze, że niektórzy z nich bardzo mnie swoimi słowami zaskoczyli... To dziwne, ale trudno przyjmuję do wiadomości, że ktoś mnie kocha. Nawet nie kocha, trudno jest uwierzyć komuś takiemu, jak ja, że komuś na mnie zależy.

Dawno temu, jakieś 15 lat już będzie, poczułam, jak bardzo zaskakują mnie słowa uznania ze strony innych. Dobre słowa, takie przytulające - niby człowiek powinien brać je jak popadnie, bez cenzury i obróbki, brać i składać sobie na dobry obraz siebie, budować z nich życie pogodzone ze sobą i z innymi. A ja nie. Ja mówię "kłamiesz, bo chcesz sprawić mi przyjemność". I buduję. Ale zamiast budować z serdeczności innych to ja buduję mur, fosę kopię, żeby to ich wsparcie, sympatia i miłość nie dotarły do mnie. Żeby pod górkę miały i się namęczyły zanim zrozumieją, że wejścia  nie ma.

Ale uczę się. Sprawdzam, jak mi z tymi dobrymi słowami. Powtarzam je sobie i z lękiem przyglądam się własnym reakcjom. Na razie jakoś mi nieswojo, jak w za dużej sukience, w której przy każdym nachyleniu widać mi biustonosz. Trzymam ten dekolt i rozglądam się, czy aby nikt nie widział. Nie jest fajnie. Ale wiem już tyle, żeby wiedzieć, że na początku nigdy nie jest łatwo, nie ma cudownych diet, bez pracy nie ma kołaczy, a Rzym nie od razu zbudowali. I ja te słowa biorę od wszystkich tych, którzy tak cudownie mnie po wczorajszym wsparli. Biorę, chociaż przyznaję, że cisną. Ale nic to - trzymam się za dekolt i robię krok do przodu. Może jak trochę przytyję, jak przyswoję kalorie dobrych myśli, słów i gestów, może jeśli będę słodzić sobie uśmiechem do lustra od czasu do czasu, to sukienka zacznie dobrze leżeć. Muszę w to wierzyć i muszę próbować, bo jeśli odpuszczę, to mogę sobie odpuścić już zupełnie. Usiąść i czekać na koniec.

A szkoda czasu na siedzenie, prawda?

Tak więc wczorajsze doświadczenie biorę sobie jako naukę i wypycham nim lekko mój koronkowy stanik ;)




Bardzo, bardzo WAM wszystkim dziękuję (WY wiecie, że chodzi właśnie o WAS)

środa, 15 sierpnia 2012

bad girl

Dzisiaj torturowały mnie wczorajsze przewinienia moje. "Zła dziewczynka zrobiła wczoraj trochę głupstw, co? Rozumu nie ma? Tak trudno pomyśleć, zanim się zrobi??!! Wystarczyłaby chwila rozwagi, niewielka jak ziarnko maku, żeby nie dopuścić do takich to a takich zdarzeń! Idiotka! Głupia idiotka!"

Auć, to boli. Jejku jak boli. Świadomość własnych błędów wypala mi dziury w myślach. Emocje zaczynają władać moim ciałem. Lęk wydusza z oczu łzy jak z cytryny, wprawia moje ciało w drganie - jestem jak trzęsienie ziemi. Mrowienie w dłoniach. Zapomnieć, ułagodzić, przeprosić wszystkich, żeby już nikt nie pamiętał. Czary - mary, cofam czas. Jestem teraz mądrzejsza, słucham, co się do mnie mówi, powstrzymuję swoje zachcianki, podejmuję jedynie słuszne decyzje. Tak, tak właśnie by było, gdybym mogła cofnąć czas. Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Tylko to się liczy - jestem ja i moja wina. I oskarżyciel. Ostry, bezwzględny, nie mający w zwyczaju przebaczać głupoty. Co to, to nie. Było przewinienie, musi być kara.

Błagam o karę. Skoro nie mogę cofnąć czasu, to niech mnie ktoś ukarze. Różne opcje są mi proponowane. Mogę okaleczyć swoje ciało, żeby dotarło do mózgownicy, jak ma w przyszłości działać. Długie paznokcie w ciele, znaczą pięć krótkich, cienkich kresek w udzie, ramieniu. Wydrapują czerwone ślady w szyi, szczypią wystające obojczyki. Mocno, ostro, bezwzględnie. Ten ból jest przyjemny, przynosi ulgę. Jeszcze mocniej. Ściskam brzuch. Ten ból mi się należy, jest mój, potrzebuję go, żeby sobie wybaczyć. Nie, nie wybaczyć, to za duże słowo. Ale z bólem łatwiej. Tak czy siak.

Żyć w osobie, której się nie akceptuje  jest cholernie trudne. Lata terapii, farmakologiczne wspomaganie, momenty wzniesień, nadziei, nowych cudownych recept...
A niech to szlag!

piątek, 10 sierpnia 2012

D

Przeczuwam ją po cichu, żeby nikt nie usłyszał. Żeby ona nie usłyszała. Pani D. Ubrana w te swoje "zaburzenia psychiczne z grupy zaburzeń afektywnych, charakteryzujące się obniżeniem nastroju, obniżeniem napędu psychoruchowego, zaburzeniem rytmów około dobowych i lękiem (za Wikipedią). Jeżeli to faktycznie ona, to tym razem zmieniła taktykę. Już nie przychodzi za dnia, a przynajmniej nie głównie. Teraz pracuje na nocną zmianę. Jak tylko widzi, że śpię, podchodzi, nachyla się nade mną i patrzy. Wpatruje się we mnie tak długo, aż nie otworzę oczu. Jeśli ciało moje za bardzo się opiera próbując odpocząć po minionym dniu, ona siada mi na nogach i zaczyna się wiercić. Wie, że to mój słaby punkt. Niespokojne nogi. Te moje nogi to jej pewnik - wie, że to zadziała zawsze i że szkoda czasu na jakieś inne nowatorskie rozwiązania. Ocho, nogi zaczynają się poruszać, niespokojnie rozglądają się stopami, wychodzą spod kołdry, wchodzą pod nią z powrotem, wychodzą i wchodzą, wychodzą i wchodzą. Ocierają się o siebie szukając ukojenia w towarzystwie, ale wszystko to na próżno. Pan Mózg traci cierpliwość - jak można się zregenerować i odpocząć w tym ciągłym ruchu?! Pani D. śmieje mu się w zwoje: "Tak, tak, kochaniutki, pobudka! Czas posłuchać, co mam ci do powiedzenia. Czas na odrobinę niepokoju, nie ma spania!" Jak Ona to robi? Dlaczego wszyscy ją słuchają?

Oczywiście nie ma pewności, że to znowu ona. Poznałam ją na tyle, żeby wiedzieć, że moje noce raczej ją nie obchodzą. Litowała się nade mną i pozwalała spać. Faktem jest jednak, że od jakiegoś czasu mam problemy ze snem. I nie potrafię odgonić od siebie myśli, że to Jej sprawka. Wiem, wiem - jak tak będę myśleć, to sama ją przywołam i mi się wszystko spełni zgodnie z moimi oczekiwaniami. Staram się. Mimo śmiechu, który wydaje mi się, że słyszę, kiedy łykam kolejne tabletki wyciszające, uspokajające, nasenne, przeciwlękowe, kołyszące, prawie kołysanki mi śpiewające. Ktoś jakby śmieje się, bo tabletki nie działają. Staram się, mimo paraliżu brzucha, który czuję wtedy, kiedy na horyzoncie pojawia się drugi człowiek, z jego ochotą do rozmowy, uśmiechem, chęcią pobycia ze mną. Staram się, mimo znieruchomienia, które ogarnia moje ciało i oczy i każe tak siedzieć i gapić się w jeden punkt.

Jak ja mam z Nią postępować? Już tyle razy się wpraszała, a ja ciągle jej nie znam. Nie potrafię wyczuć jej słabych punktów. Nie umiem śmiać się jej w twarz. Radzą: rzuć w nią swoją aktywnością, spotykaj się z ludźmi, uprawiaj sporty, wychodź, depcz jej po nogach podczas tańca, śpiewaj jej prosto do ucha, niech ogłuchnie od radosnego śpiewu! I już przestań się do cholery mazgaić!

Sorry, słabo mi to pomaga.....

środa, 8 sierpnia 2012

Wrrrrrrrr

Dzisiaj mam TEN dzień. Nie, nie chodzi o ową comiesięczną "przypadłość" kobiecą, jak się czasami oględnie i ślicznie mówi o menstruacji. Dzisiaj mam dzień rozedrgany do granic możliwości. Słowem - wszystko mnie wkurza. WSZYSTKO. A że z racji urlopu spędzam sporo czasu z moim synem, to siłą rzeczy wkurza mnie szczególnie to, co on robi. Tak - ja, matka dziecku śmiem głośno powiedzieć, że są takie dni, kiedy mój syn doprowadza mnie do białej gorączki i mam go serdecznie dosyć. Ba, wiem z niejednego źródła, wiarygodnego źródła, że nie jestem jedyną ani nawet jedną z nielicznych - ogrom matek tak ma i skończmy w końcu z wymaganiem od kobiet, żeby były wiecznie cierpliwymi i wyrozumiałymi matkami. Zawsze asertywnymi, aktywnie słuchającymi swoje pociechy, nazywającymi i akceptującymi ich uczucia i tak dalej (przepraszam z góry za ten z lekka psychologiczny bełkot, ale jak ktoś w tym siedzi, to potem tak ma). Dzisiaj żadna siła nie jest w stanie mnie zmusić, żebym była przykładną matką. Bo mam po dziurki w nosie. Wnerwia mnie, że mój syn mówi non stop. Wieczne bla bla bla, mamo to, mamo tamto, a kiedy, a czy już, a pobawisz się, poczytasz, ulepisz, narysujesz.... Aaaa!!! Nie wyrabiam! Uszy mi więdną, a nerwy wywracają jelita na ich zdecydowanie niefizjologiczną stronę. Brzuch mnie boli od trzymania nerwów na wodzy. Chcę stąd zwiać, pozwólcie mi wyjść. Niech ktoś zajmie się moim dzieckiem! Ja piszę, a on przytula się do mnie, bo jakoś tak zawsze własnie do mnie, a nie do swojego taty. I co? I jak ja mam pisać, kiedy trąca mnie co chwilę, bo oczywiście siedzi po mojej prawicy. Innego dnia, o innej porze, w innym moich nerwów stanie - niech się przytula, chętnie odwzajemnię. Ale na teraz! Niech się odsunie, błagam! A jeszcze  niech wyleje, wysypie, nakruszy....  NIE, ja w sobie tego  nie pomieszczę! Nie dzisiaj.

Nie wyobrażam sobie być matką na cały etat, bez pracy zawodowej (fakt, bycie nauczycielką w przedszkolu jest średnią ucieczką od dziecka, ale zawsze). Podziwiam i ukłony posyłam kobietom na całym świecie (ha! ha! jakby to czytały!), które zrezygnowały z kontynuowania lub poszukiwania pracy, aby zostać z dzieckiem, dziećmi w domu. Szacunek. Jestem pełna podziwu dla mężczyzn (wierzę, że są tacy), którzy zrezygnowawszy z pracy, czuwają nad swoimi pociechami. Nie zazdroszczę, nie zamierzam naśladować, ale szacunek się należy.

wtorek, 7 sierpnia 2012

ostrzeżenie

Macie tak czasami albo i częściej, że boicie się kary za swoje zachowanie? Niekoniecznie kary cielesnej czy postawienia w kącie, ale na przykład krytyki za to, co zrobiliście? A może macie tak, że sami siebie karcicie za coś, co zdarzyło Wam się powiedzieć lub zrobić? Ja tak mam. Oj, jak bardzo mam. Mogę śmiało powiedzieć, bez zbędnej skromności i z całkowitą szczerością, że mam tak odkąd pamiętam. Ten lęk przed karą jest jak część mnie. Bardziej niż cień - bez względu na to, czy świecie słońce czy pada deszcz, przez cztery pory roku. Mój towarzysz. Trzymam gębę na kłódkę, żeby czasem kogoś nie urazić, żeby nie zezłościć jakąś swoją uwagą czy opinią, żeby nie zgorszyć czy nie zniesmaczyć. Analizuję siebie z perspektywy drugiej osoby, jej domniemane oczekiwania wobec mnie, jej światopogląd, poczucie humoru. Te dane są mi niezbędne do stworzenia siebie takiej, żeby mój (moja) rozmówca (rozmówczyni) był ze mnie zadowolony, żeby odkrył we mnie bratnią duszę i żebym stała się kimś ważnym w jego życiu. Kimś szczególnym, wyjątkowym. To męczące. Szczerze? Nienawidzę tego u siebie. Żyję tak, jakbym ciągle miała te kilka, kilkanaście lat i jakby tata bez ustanku nade mną stał, patrzył tym swoim nieprzyjemnym wzrokiem i dostrzegał każdą nieprawidłowość w moim zachowaniu. A tego tata nie lubił, o nie. I chociaż ciało taty już dawno się w grobie rozłożyło i coraz trudniej jest mi go przywołać w swojej pamięci, to siłę jego wzroku ciągle na sobie czuję. Patrzy, pilnuje. Nic nie mówi, nie musi - ja i tak wiem, co do mnie należy i jaką być, żeby uniknąć nieprzyjemności.

Niefajnie się z czymś takim żyje, wiesz? Ciężkość. Nosisz w sobie tony strachu i niepewności. A ja robię się powoli za stara na dźwiganie ciężarów. Muszę go gdzieś zostawić, najlepiej utopić w wodzie głębokiej, żeby czasem ktoś go nie znalazł i za swój nie wziął. Nie jest łatwo - to tak, jakby zostawiało się coś, co się zna, z czym się było całe życie i do czego się przywiązało. Więcej, to tak, jakby zostawić w lesie kawałek siebie i takim niecałym sobą pokazać się innym. Jakby człowiek kulał. Ale trening czyni mistrza.

I teraz moje OSTRZEŻENIE. Ten blog nie jest po to, żeby zadowalać innych. Nie zamierzam być tutaj poprawna w jakimkolwiek znaczeniu. Potrafię w swoich sądach być czasami stanowcza, jak mnie coś wkurza, to potrafię się uwziąć. Taka jestem i taki będzie mój blog. Nie, nie - nie zamierzam tutaj silić się wiecznie na krytykę, to nie tak. Zamierzam tutaj pisać to, co naprawdę myślę, bez cenzury. Wiem, będę słyszeć różne głosy podczas pisania: "a jak zobaczy to X? Co sobie o Tobie pomyśli? Tak nie wolno! Nie wypada!" i tak dalej. Ale ostrzegam - nie zamierzam ich słuchać. TO jest MOJE miejsce. I nie wierzę, że to powiem, ale jeśli komuś nie odpowiada mój styl, moje słowa, to niech nie czyta, niech da mi święty spokój. Ufff, nie było łatwo, ale poszło. I żeby nikt nie mówił, że nie ostrzegałam.

Pozdrawiam wszystkich, tych co mnie lubią i tych, co mnie nie lubią. Każdy z Was ma prawo być.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

a ja wciąż szukam...

... radości. W Polsce. No nie wiem, może w kościele ją znajdę? Dawno już tam nie byłam, w latach trzeba by liczyć i tak sobie myślę, że może coś się w tej instytucji zmieniło przez ten długi czas. Mam rację? Znajdę tam radość, której tak mi u Polaków brakuje? Oczywiście nie jestem w stanie wniknąć w dusze czy serca ludzi tam się modlących, ale tak sobie myślę, że w radosnym nastroju bierze udział nie tylko to, co niewidoczne dla oka, ale też to, co widać - ciało, mimika twarzy, a nawet otoczenie ludzi. Dość teoretyzowania, idę do kościoła.

Nie maczam dłoni w "wodzie święconej", nie czynię znaku krzyża na piersi - nie czuję takiej potrzeby. Przyjemnie jest wejść do kościoła latem - chłód i wieczny cień dają ulgę i odpoczynek od upałów. Kościół jest pełen ludzi -  znaczy, że być może faktycznie większość Polaków to katolicy? Może ta - wydawało mi się, że mocno przesadzona - analogia Polak to katolik nie jest przestarzała? No cóż, może. Nie siadam, nie ma miejsca, zresztą na stojąco łatwiej się szuka, człowiek może ponad głowami siedzących więcej zobaczyć. W centralnym punkcie kościoła krzyż. Wielki, ogromny nawet, nosi przybitą doń postać, która ma przedstawiać Jezusa Chrystusa. Nie, to zdecydowanie nie kojarzy mi się z radością. Dla mnie to wieczne rozpamiętywanie śmierci, męki, krwi i okrucieństwa oprawców. Nie jestem znawczynią Biblii, test na znawcę świętej księgi pewnie bym oblała z kretesem. Ale wiem z niej na pewno, że ten krzyż zasłania ludziom klu całej sprawy - krzyż był raz po to, by później już ludzi od niego uwolnić. Raz na zawsze. Jedna ofiara i koniec. Nie trzeba już zabijać baranów. A tu zabijają. Co mszę, po każdej spowiedzi, na kolanach, leżąc krzyżem przed ołtarzem, biczując się i głodząc. Ofiar nigdy za mało. Pewnie z perspektywy nieba jest to bardzo smutne.

Przenoszę wzrok na ludzi. Szukam. Myślę, po co tu przyszli. Wstają, kiedy trzeba, siadają, kiedy trzeba, klękają kiedy należy. Równo. Z szumem butów po posadzce, ze strzelaniem kości zastałych, ze zbolałymi minami. Te ciała nie wyrażają radości. A ich słowa? Ich oczy mówią, że nie bardzo wiedzą, co mówią, po co mówią i kto te słowa wymyślił. Ich śpiewnie smutne alleluja powoduje, że wychodzę. Nie dam rady. To było błędne założenia, że w kościele katolickim można znaleźć radość. Myślałam, że wiara w Boga daje ludziom nadzieję, radość z pewności życia wiecznego i radość bycia we wspólnocie. Źle myślałam.

Tak, tak - słyszałam o różnych ruchach w obrębie tego kościoła. Ludzie młodzi modlą się inaczej, może tam bym znalazła to, czego szukam. Może....

niedziela, 5 sierpnia 2012

poszukiwania

Witam, pragnę się przedstawić. Niech pomyślę... Urodziłam się w Polsce, w niewielkim mieście w obecnym województwie wielkopolskim - jakby na to nie spojrzeć urodziłam się nawet "w środku" Polski. Dobra, idziemy dalej - moja mama też urodziła się w Polsce, podobnie zresztą jak mój tata. Ich rodzice też Polaki, tak więc z czystym sumieniem (choć dziwnie, bo nie z lekkim) mogę się przedstawić jako Polka. 100%, z krwi i kości, z ziemi tej jestem i nikt mi tego wyrwać nie może. To dlaczego ta polskość tak mnie uwiera? Dlaczego wszystko, co wydaje się typowo polskie mierzi mnie i odpycha? Przecież powinnam się była przyzwyczaić, przywyknąć, zasymilować się i utożsamić. A może za mało się staram? Może nie widzę tego, co widzą inni, patriotami się zwący, kraj nasz kochający i wywyższający?
Szkoda życia na narzekanie, skoro być może przyszło mi żyć w fajnym miejscu, tylko ja tego nie widzę. Ślepa nie jestem, czas się więc rozejrzeć.

Szukam radości, niech będzie nawet połączona z dumą czy czcią, ale niech będzie weselem, uśmiechem. Ha, mam! Koncert! Tak, tak, miałam niewyobrażalną dla mnie wcześniej możliwość bycia na koncercie Madonny w Warszawie. Doświadczenie w istocie niosące radość, zabawę i to tutaj, w Polsce. Ale zaraz, zaraz... Co ja słyszę? Że co? Że termin się komuś nie podoba? Nie podoba się wielu osobom. 1 sierpnia. Rocznica Powstania Warszawskiego. Nie wolno się bawić! Trzeba założyć poważną, zadumaną maskę, łzy mile widziane. Że walczyli, że bohatersko, że wróg nam ziemi nie odbierze. Nie wolno nam zapomnieć! Niech to, że teraz jesteśmy wolnym krajem, że ludzi stać na bilety na koncert, że  mogą bez strachu poruszać się po Warszawie - niech to wszystko nie przysłoni nam sprawy! Że Polacy z narażeniem życia, że trzeba być smutnym, należy zachować powagę. Przecież Polacy to taki waleczny naród, wszyscy przeciwko nam, a MY się nie damy. Tak więc ci zwyrodnialcy, którzy postanowili pójść na koncert tej bezbożnicy (no Polak nie tylko waleczny, Polak to katolik) nie uciekną tak łatwo. Najpierw ich postraszymy, że będziemy blokować, manifestować, opluwać, przeklinać. A jak już zasiądą na tej arenie rozpusty, to my im puścimy film o powstaniu! Dwa razy! Niech wiedzą, że są nie na miejscu, że nie da uciec od bycia POLAKIEM! Może ktoś się opamięta i wyjdzie stamtąd zanim zgrzeszy brakiem patriotyzmu i wstydu.

Ja nie wyszłam. Bawiłam się dobrze. Nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia, nie mam sobie nic do zarzucenia. Mówię głośno: nie czuję żadnego związku z tymi polskimi obchodami wszelkich rocznic, wydarzeń, bohaterskich czynów. Nie docierają do mnie patetyczne, wzniosłe, chwalące czyny Polaków pod niebiosa słowa wielkich przemawiających. Dla mnie nie ma to najmniejszego związku z postawą patriotyczną. Wzbudza tylko poczucie wyższości, świętości, szlachetności w tych, którzy w to wszystko wierzą. A taki doskonały obywatel nie zniesie żadnej inności, żadnego wykolejenia.

Znalazłam radość w koncercie, ale taką swoją, prywatną, w otoczeniu nielicznego grona. Ale takiej globalnej, polskiej radości tu nie znalazłam. Nic to, będę szukać dalej. Napiszę o tym później.

nie oceniam po okładce

Kupiłam sobie dzisiaj w empiku broszkę. Okrągła, żółte tło, na tym tle czerwone litery układają się w napis "NIE oceniam po okładce". Takie duperotko za złotówkę. Były jeszcze inne, wszystkie dotyczyły czytania książek - jedna sztuka po złotówce, trzy sztuki po 2 złote. Nie skorzystałam z promocji, kupiłam jedną. Od razu sobie przypięłam do sukienki i z dumą nosiłam po całym domu handlowym. I po wyjściu z niego. I przez całą drogę do domu. W domu zdjęłam, bo zmieniłam sukienkę, ale jutro znowu założę.

Nienawidzę oceniania człowieka po okładce. Brzydzi mnie to, mam odruch wymiotny, kiedy widzę lub słyszę takie zachowania. I wcale nie chodzi mi tylko o ocenianie kogoś po tym, w co się ubiera, jak zestawia kolory, na który przedziałek się czesze czy na jaki kolor farbuje włosy. To też, ale nie tylko. Dla mnie okładką człowieka jest również to, co je, ile je i o których godzinach. To, ile śpi i w jakich godzinach. To, z kim śpi bądź z kim nie śpi. Do jakiego kościoła należy bądź nie należy, w co wierzy i jak wierzy. Miejsca na ciele, jakie sobie przebija, tatuuje, usuwa czy powiększa. Okładką jest muzyka, której człowiek słucha bądź której nie może znieść, bo mu wywierca dziurę w mózgu. Pieniądze, jakie człowiek wydaje - ich ilość, przeznaczenie, odkładanie, nieodkładanie? Okładka. Filmy, jakie ogląda? Okładka. Programy, na jakich spędza wolny czas? Okładka, okładka, okładka. I cały czas się uczę, żeby ludzi po niej nie oceniać i żeby nie przejmować się tym, jak ludzie oceniają moją obwolutę. Trudne. Ale da się chyba zrobić, nie?

Może ci się nie podobać, że żyję inaczej, niż ty. Możesz w świętym gniewie swym złorzeczyć mi, że nie żyję tak, jak powinnam. Możesz tupać nogami, że jem za mało. Kiwaj sobie palcem choćby do końca swojego życia, płacz nade mną, że błądzę, żem grzesznica, że tylko spowiedź święta i pokuta ciężka może mnie uratować. Że za mało mam szacunku do wielkich, którzy są wielcy i koniec. Nie znasz mnie w ogóle, widzisz tylko jakąś okładkę, którą interpretujesz tak, jak ci się podoba. Twój problem.