środa, 11 grudnia 2013

origami

czasem zdarza się na świecie,
że gdy jesteś ojcem, matką
zachoruje twoje dziecię
no i wtedy nie jest łatwo...

Spojrzenie w lustro. Ech, wzdycham z rezygnacją. Przynajmniej włosy odpoczną od prostownicy, a cera od makijażu, choć nie ukrywam, że przyjemnie byłoby być naturalnie piękną. Niektóre tak mają - wstają rano, myją zęby, przeczesują włosy, może jakiś krem na twarz i gotowe do wyjścia. Piękne, świeże i zawsze gotowe. Ja, gdybym teraz miała gdziekolwiek wyjść, to po krótkiej panice najpierw bym się mocno zastanowiła, czy naprawdę wyjść muszę. Bo może tak się zdarzyć, że potrzeba, która wydaje się człowiekowi paląca, po krótkim zastanowieniu się już taką być przestaje. Jestem mistrzem w oddalaniu od siebie zbędnych (i nie-) potrzeb. No, ale gdyby okazało się (wracam do sytuacji zmuszającej do wyjścia), że muszę i już, to nie obyłoby się bez drobnych zabiegów oszukujących innych, a przede wszystkim mnie. Mały kamuflarz - niezbędny.

Tak się jednak składa, że ani dzisiaj, ani w najbliższych dniach nigdzie się nie wybieram. Jestem na tak zwanej opiece nad dzieckiem chorym. ZUS mi później za to zwróci moje marne pieniądze. Takie jest prawo. I dlatego wyglądam, jak wyglądam. Trudno, najwyżej przestraszę listonosza.

Na takiej opiece generalnie jest nudno. Jeśli dziecko śpi, to jeszcze pół biedy, bo można sobie wtedy poczytać, w necie posiedzieć czy obejrzeć ulubiony film. Moje dziecko ma to do siebie, że podczas swych chorób nie sypia w ogóle albo bardzo rzadko. Zdarza się. Wtedy jest:
a) nie do wytrzymania,
b) nudno,
c) brakuje człowiekowi powietrza,
d) wszystkie powyższe punkty na raz.

Moje dziecko na przykład bez przerwy coś mówi. I ma taką tendencję do powtarzania jednego zdania czy słowa tak długo, aż mu się nie przytaknie albo nie da jakiegokolwiek znaku, że się usłyszało i że się zgadza. Albo że się czymś zachwyciło. Albo że coś jest zaskakujące, nowe, niezwykłe i godne słownego komentarza. Cały boży dzień. Mówi... Czasami jak temperatura jego ciała jest dodstatecznie wysoka, to mówić przestaje, albo przynajmniej mówi mniej. Ale to tylko czasami.

Postanowiłam więc syna czymś zająć. Pomyślałam ORIGAMI! Fantastyczny pomysł, prawda? Coś nowego, zabiera sporo czasu, a poza tym, jak się człowiek skupia nad papieru zginaniem to mówi mniej, prawda? A że los człowiekowi czasami sprzyja, nawet jeśli wygląda tak, jak ja dzisiaj, to znalazłam origami STAR WARS! Cudownie! Teraz mam jak w banku, że to będzie hitem tego chorowania.

Dobrze, na początku mama trochę pomoże, pokaże na czym owa sztuka zginania papieru polega, jak czytać instruckje i tak dalej. Pozwalam synowi wybrać pierwszy model, który chciałby mieć. Pomijam w książce pokaz podstawowych zgięć, w razie czego się do nich wróci, i biorę się za jakiegoś tam myśliwca - kto by te wszystkie maszyny spamiętał.

Poznaję pierwsze fachowe określenia, jak dolinka, górka, zagięcie takie i owakie. Idzie mi nieźle, brawo mamuśka! Kwadrat zginam tak, potem tak, teraz odwróc na drugą stronę, dolinka, dolinka do połowy odcinka AB..... górka.... do wewnątrz odcinek AB aby, wierzchołek A był w połowie odcinka CD.... teraz królicze uszy.... CO?! wróć! Królicze uszy??!! O czym oni do mnie mówią? Wracam do odcinka CD, analizuję sytuację porównując tę w książce z tą u mnie, na papierze. No stoi jak byk: królicze uszy. Wracam na początek książki, do przewodnika - mam! jest instrukcja, jak zrobić królicze uszy. Zaraz... W instrukcji pokazują jak je zrobić z kwadrata, podczas gdy ja mam tutaj trójkąt! Jak do cholery mam zrobić królicze uszy na trójkącie??!! Wracam do instrukcji myśliwca, może jak się dobrze przyjrzę, to coś zakombinuję. No przecież syn siedzi i patrzy, jaki ja mu wzór daję? Że nie umiem zrobić głupiego myślica, bo się na króliczych uszach wyłożyłam? Niedoczekanie, czekaj no karteczko, już ja ci takie uszy wywinę, że słuch po nich długo nie zaginie, zobaczysz!

Spokojnie, bez nerwów, no po co się denerwować? To ma być zabawa, przyjemność, prawda? Luzik, dziecko chciałoby myśliwca, jest chore, postaraj się.

Przestań do mnie gadać, milutki głosie, przecież widzisz, że się staram! Staram się, jak jasna cholera! Jak jasna CHOLERA!
Cholera, nigdy tego nie zrobię! No nie wiem, jak, nie dam rady. Tak mi przykro syneczku, mama nie umie, nie rozumie tych króliczych uszu.. Niech szlag trafi wszystkie króliki świata! Tfu!

Ale synek nie odpuszcza. Modele z książki kuszą pięknym wykonaniem, aż się chce je mieć. Noc przespałam spokojnie, odpoczęłam i rano, ze wznowionymi siłami wzięłam się za origami. Poszło mi lepiej. Zrobiłam z powodzeniem Dartha Vadera, Imperatora i piaskoczołga. Z poziomu łatwego. I niech mi internet będzie świadkiem - jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa... :)

no a z dzieckiem z chorobami
bywa tak, jak z origami
z pierwszym trudno jest wytrzymać
w drugim - odpowiednio zginać
....


wtorek, 26 listopada 2013

badanie naukowe

Cel badania:
zidentyfikowanie modeli wychowywania dziecka w przeciętnej polskiej rodzinie

Metoda badania:
obserwacja

Technika badania:
obserwacja w terenie

Narzędzie badawcze:
ze względu na ryzyko zaburzenia naturalności sytuacji badawczej, badacz nie użył żadnego narzędzia.

Hipoteza:
Metody wychowawcze w rodzinach są różne, ale celem ich jest zawsze zaspokajanie najważniejszych potrzeb dziecka.

Przebieg badania.
Obszarem, na którym dokonano obserwacji była poczekalnia w poradni pediatrycznej. Badacz, aby sytuacja była w pełni naturalna, przybył na miejsce z dzieckiem w wieku lat siedmiu niejako na wizytę do lekarza. Recepcjonistka nie była w badanie wtajemniczona, podobnie jak lekarz - osoby te nie były świadome przeprowadzonego badania. Badacz siedział trzymając dziecko na kolanach, od czasu do czasu markował zabawę z dzieckiem w łapki, przez cały czas dokładnie obserwując obecne na poczekalni osoby z dziećmi, zwane dalej podmiotami badania (celowo nie użyto słowa przedmiot badań, obserwowani bowiem byli istotami ludzkimi).

Obserwacja.
Podmiot nr 1
Tutaj zasadnym byłoby użyć liczby mnogiej, ponieważ z dwójką dzieci (jedno w wieku przedszkolnym, drugie dopiero co uczące się chodzić) przyszły jak następuje: matka tych dzieci, ich babcia i opiekunka młodszego z rodzeństwa. Sumując - z dwójką dzieci były 3 dorosłe osoby. Na początku dziwiło to (bezstronnie) badacza, ale sytuacja szybko się wyjaśniła. Otóż:
- matka weszła z dziećmi do gabinetu lekarskiego, wizyta trwała około 20 minut, babcia i opiekunka w tym czasie rozmawiały sobie swobodnie na poczekalni,
-  babcia miała za zadanie po wizycie zawieść starsze dziecko do przedszkola (była godzina ok. 11:00, dziecko z pewnością spóźniło się na II śniadanie, nie mówiąc już o zajęciach; ponadto należy wysnuć wniosek, że zabierając ze sobą babcię dziecka matka założyła, że dziecko nie będzie na tyle chore, żeby nie iść do przedszkola),
- zadaniem opiekunki było zająć się młodszym chłopcem (po wyjściu z gabinetu matka od razu oddała syna w jej ręce, ona zabrała się za pojenie dziecka, podczas gdy mama zaczęła się ubierać).
Finał sytuacji był taki, że pierwsza wyszła matka, zostawiając dzieci ze starszymi paniami, one natomiast zajęły się ubieraniem dzieci. Babcia wyszła pierwsza, opiekuna z maluchem ostatnia. Przed wyjściem z poczekalni matka zapytała jeszcze opiekunkę, czy mogłaby dzisiaj dłużej zostać i odebrać starszą córkę z przedszkola.

Podmiot nr 2
Ojciec z córką w młodszym wieku szkolnym, tak na oko (choć dzisiaj te dzieci tak szybko rosną, że równie dobrze mógł to być starszy przedszkolak). Najpierw córka bawiła się sama w kąciku dla dzieci, tata w tym czasie wykonał dwa telefony. Potem córka podeszła do taty, ten wziął ją na kolana i tak siedząc razem bawili się jakąś grą na smartfonie, śmiejąc się głośno. Szybko do gabinetu weszli, szybko wyszli, po minach obydwojga można było odczytać, że ze zdrowiem dziecka wszystko w porządku. Wyszli razem.

Podmiot nr 3
Młoda mama z chłopcem w wieku przedszkolnym (tym razem zdecydowanie młodszym wieku przedszkolnym). Mama od razu zaczęła się z dzieckiem bawić w kąciku dla dzieci. Wypytywała go skrupulatnie, jakiego koloru jest dana figura i jak ta figura się nazywa. Chłopiec, najwidoczniej już wcześniej wyuczony przez tego i owego dorosłego, pięknie cytował "niebieski kwadrat", "fioletowy trójkąt", nie zawsze prawidłowo wymawiając te trudne dla niego słowa. Potem była zabawa liczbami. Dziecko było rozmowne, nawet jak weszli do gabinetu, to ewidentnie zdominowało wizytę. Było go słychać na korytarzu, coś tam spadło, dziecko oznajmiło, że chce już iść i w ogóle było bardzo zabawnie (wnioskując ze śmiechu przebywających tam matki i lekarki).

Podmiot nr 4
Mama z najmłodszym na poczekalni dzieckiem. Maleństwo siedziało już, ale jeszcze nie chodziło i właściwie nic nie mówiło. Obydwoje, matka i dziecko, siedziały spokojnie na sofie. Mama wpatrzona w latorośl z nieustającym kojącym uśmiechem matki pełnej spokoju na twarzy. Dziecko siedzące, nikomu nie wadzące, spokojnie czekające.

Wnioski z badania.
Nie ma jednego sposobu wychowywania dziec wśród rodziców z różnych domów i środowisk. Co rodzina, to inne zupełnie postępowanie z dzieckiem.
1. Są rodzice, którzy i owszem, pójdą z dzieckiem do lekarza, ale zrobią to w przerwie na lunch i z obstawą opiekunek i babć. Nie ma mowy o braniu opieki nad dzieckiem chorym, nie ma mowy o daniu dziecku dnia wolnego od przedszkola. Wszystko szybko, szybko, rozdzielenie dzieci między inne osoby i na odchodnym jeszcze zawiadomienie opiekunki, że dzisiaj się pani domu spóźni.
2. Ojcowie mają większy dystans - skoro dziecko jest chore, to się idzie z nim do lekarza, bez zbędnych ceregieli, załatwia się sprawę szybko i sprawnie i pięknie mówi innym do widzenia. Po dziecku nie widać, żeby czuło się w takiej jasnej sytuacji źle.
3. Są mamy małych geniuszy, a przynajmniej takimi chcą być. Dziecko odkąd zaczyna mówić, a nawet jeszcze wcześniej, uczone jest geometrii, tabliczki mnożenia, liczenia w zakresie 100, że o kolorach nie wspomnę. Oklaski otoczenia w pełni usprawiedliwiają roszczeniową postawę dziecka, jego poczucie bycia ważnym, ba - najważniejszym, tak, że nawet jak u lekarza mama powinna rozmawiać, to on opanowuje całą sytuację. Jest przecież taki mądry!
4. I są mamy dzieci małych. Takie bobo jeszcze  nie mówi, więc mu dają spokój na razie z pisaniem i czytaniem. Mama póki co jest na urlopie macierzyńskim, więc o opiekunce jeszcze nie myśli, jeszcze jest mamą na pełen etat. A tata? No cóż, teraz to głównie ona zajmuje się dzieckiem, no przecież to jasne. Jak będzie później? Tego nie wiemy.

Nasza hipoteza brzmiała, że każdy rodzic chce dla swojego dziecka jak najlepiej, chce zapewnić mu poczucie bezpieczeństwa poprzez zaspokajanie jego najważniejszych potrzeb. Jak to zrobić - recepty nie ma, nie dało też się zauważyć jakichś prawidłowości w postępowaniu obserwowanych opiekunów i ich dzieci.
Badaczowi jednak nasuwa się inne pytanie: czyje potrzeby zaspokajali głównie obserwowani rodzice - potrzeby dzieci czy własne?




niedziela, 24 listopada 2013

dużo wody jeszcze upłynie...

Dzisiaj byłam w kinie. Sama. Lubię chodzić do kina sama. Miałam iść wczoraj i na zupełnie inny film, ale byłam dzisiaj. Zdarza się.

Wyszłam z kina z  jednej strony zauroczona, z drugiej zasmucona. To był film o miłości. Z reguły nie chodzę na takie, nie mam potrzeby oglądania ckliwych i przewidywalnych romansów na wielkim ekranie. A wydaje mi się, że niestety takich jest coraz więcej. One oraz zapychające kinowe ekrany filmy akcji ze świetnymi efektami specjalnymi spowodowały, że już dawno na niczym w kinie nie byłam. No, ale odbiegam od tematu.

No to od początku.

Film był o miłości. Mogłam zobaczyć, jak się rodzi (ta miłość, nie film). Od przypadkowej znajomości, przez wspólne palenie trawki po bardzo pięknie pokazany proces budzenia się głębszego uczucia aż do jego spełnienia w zbliżeniu cielesnym.  Aktorzy grający główne role byli w tej całej swojej miłości przepiękni. Tak nieśmiali na początku, a jednak dość otwarcie do siebie ciągnący. Bojący się przyznać do tego, co jedno czuje do drugiego, a tak bardzo w tym szczerzy, bez oszustw, głupich podchodów, bezsensownych uników. Wiem, sztampa - każda miłość na początku wygląda tak samo. Te osławione motylki w brzuchu, te kwiaty, długie rozmowy przez telefon albo pod blokiem, pierwszy pocałunek gdzieś tam w bramie, no, chyba, że starych nie ma w domu. Nic nowego pod słońcem, wiem. Ale właśnie dlatego, że to było takie prawdziwe, że grało mi na moich uczuciach i rezonowało z nimi idealnie, właśnie dlatego było takie inne od romansideł przewidywalnych. Tutaj niczego nie dało się przewidzieć. To, co było między dwojgiem kochanków, było piękne, no dla mnie po prostu piękne, ale to, co wokół nich już tak piękne nie było.

Jedno z nich miało partnera od dwóch lat. I choćby nie wiem, jak nowa miłość była silniejsza i prawdziwsza, to przecież nie da się wymazać od tak dwóch lat bycia z kimś w związku. Przecież nadal się tą osobę kocha, a przynajmniej nie chce się jej zranić. Ha, jasnym jest również, że dotychczasowy partner życia przez dwa lata zdążył również pokochać, wiadomość, że się jest zdradzanym może być doprawdy druzgocąca. I taka zresztą dla tej osoby była.

Rodzice. Nie można przy tym filmie pominąć tego tematu. Bo są niestety rodzice, którzy nie są w stanie przyjąć, że jego dziecko dopuściło się zdrady na swojej partnerce/partnerze, nie będą żadną miarą tolerować takiej postawy u własnego dziecka i zrobią wszystko, żeby dziecko, choć dorosłe, wybiło sobie głupoty z głowy. Choćby  to była pożal się boże miłość.

Wyjście z sytuacji? Och, stare jak świat - stała partnerka oznajmia, że jest w ciąży i nie ma gadania. Nie spotkasz się więcej z tym chłopakiem i już, rozumiesz?

Miłość między Kubą a Michałem mnie zachwyciła. Po raz pierwszy zobaczyłam pięknie rodzącą się miłość między dwojgiem mężczyzn. Nie wiem, czy tak to wygląda naprawdę, ale w sumie czemu nie, czemu rodzenie się miłości hetero miałoby przebiegać inaczej, niż miłości homoseksualnej? I czemu do cholery miałoby to komuś przeszkadzać? Ok, dziewczyna Kuby została zdradzona, ale co jej z tego, że trzyma go przy sobie uwiązanego ciążą, skoro wie, widzi, bo wszyscy to widzą, że on jej nie kocha, że jest z nią nieszczęśliwy i że ona też będzie nieszczęśliwa. Kuba żegna się z Mateuszem przez telefon, mówi, że nigdy się z nim nie zobaczy, więcej nie wyjaśnia. A mnie wkurza, że matka, w imię cholernego "co ludzie powiedzą", niszczy życie własnemu synowi.

Film kończy się prawdziwie smutno, nie powiem, jak.


Acha, jeszcze jedno. Już mi tam wpadły w oko jakieś recenzje filmu. Nie czytam, więc nie powiem, czy film jest górnych lotów, czy reżyser wspiął się na wyżyny swej twórczości. Nie wiem, czy nie pozostawił niczego wyobraźni widza, czy środki przekazu były zbyt oczywiste czy może zbyt zagmatwane. Nie będę czytać, czy sceny seksu były tam potrzebne czy nie (moim zdaniem były pokazane po prostu ładnie, choć nie bano się bezpośredniości). Nie umiem pisać recenzji, nie rozumiem większości z nich, gdzie zagęszczenie słów niezrozumiałych dla mnie na linijkę przerasta możliwości mojej percepcji. Tak więc powyższy tekst nie jest recenzją w żadnym tego słowa znaczeniu. Ja piszę tylko, że mi się podobał. koniec.

Tytuł filmu: "Płynące wieżowce"




niedziela, 10 listopada 2013

kłopoty żołądkowe Polaków

Pan Polak nie ma za sobą łatwych i przyjemnych przeżyć, to fakt. Długo się biedak błąkał, bo dom mu zabrali ci, co silniejsi byli. Zresztą, kto wie, czy silniejsi. Może mądrzejsi? Może widzieli, że Pan Polak to świata poza własnym nosem nie widzi, a takiego to łatwo wykiwać? Trudno to teraz ocenić, zresztą nie ma to najmniejszego znaczenia. Jak cię wywalą z domu własnego, to zawsze trochę przykro, prawda? Nic nie jest twoje. Nawet w języku własnym mówić nie do końca możesz, bo jak ci silniejsi usłyszą, to mogą się wkurzyć. Udajesz wtedy potulnego, poddanego jego woli, żeby siebie i rodzinę w miarę dobrych warunkach utrzymać. Tak też robił Pan Polak, ten statystyczny oczywiście. Bo  byli tacy, którzy na przykład buntowali się piórem i atramentem. Pisywali podnoszące na duchu poematy, długie, wierszem pisane, niezmiennie przypominające innym Panom Polakom, że jednak Polakami są i żeby w duchu choć swym się nie poddawali. Jeden z drugim pan poeta zajeżdżali chrystusem narodów, żeby Pan Polak tak łatwo ziemi skąd nasz ród nie oddawał. Ja to może i nawet mogę zrozumieć, a przynajmniej spróbować. Jak człowiek nie ma domu, to chwyta się wszystkiego, co trochę wypcha szpary między ścianami kartonowych granic państwa, bo te murowane przecież zabrali. No i może ten chrystus, ta martyrologia tak w oczach Pana Polaka jego samego dumą narodową wypychała, że przez szpary mniej wiało. Może...

Szkoda tylko, że owo wątpliwej jakości ciepło trochę Pana P. zamuliło i przestał odbierać sygnały z własnego ciała. Nadmiar dumy ewidentnie mu nie służył. To, że kwasy samouwielbienia zaczęły podchodzić mu do gardła i zgagą się odbijać, to jeszcze nic. To wręcz łechtało jeszcze bardziej jego poczucie krzywdy, cierpienia i niezasłużonego wygnania. O wiele gorsze było to, że gazy, które zaczęły się z niego wydobywać podtruwały jego bogu ducha winne dzieci, które znowu zarażały swoje dzieci i tak dalej. Żaden espumisan mądrości czy refleksji nie pomagał. Gazy rozdmuchiwały ego Pana Polaka i jego potomnych do rozmiarów znacznie przewyższających możliwość pomieszczenia w słabych granicach. Pan P. pluł do tego żółcią, słowa nienawiści, pogardy i lżenia wroga płynęły rzekami, bo w nich właśnie płukał z gorzkiej żółci jamę ustną Pan Polak.... Oj, źle zaczęło się wtedy dziać, ja wam to mówię.

Różnie  bywało, dzieje Pana Polaka można śledzić na kartach wielu książek historycznych. Bo to niby już historia, już minęło. Dom Pan Polak odzyskał, mowę swoją ma jak chciał, nikt już karabinem w twarz mu nie celuje. Niby tak...

Żaden lekarz nie umiał i nie umie do tej pory sobie z tym poradzić. Żółć płynącą z ust Pana Polaka, szczególnie w początkach listopada, poddano bardzo szczegółowym badaniom. Proszono o pomoc Amerykanów, ich super maszyny miały sobie z tym poradzić. Nic z tego. Żółć sączy się z Pana Polaka jak z niekończącego się źródła, nie można jej zatrzymać, Polak nie chce słuchać, że może gdyby mniej nienawidził... Nie, on wie lepiej i niech się od  niego odpieprzą Amerykanie i inne murzyny. To jest jego żółć, dzięki niej jest sobą i jest silny. On wie, że chcą mu ją zabrać, żeby znowu był słaby. O, takiego wała!

A najgorsze jest to, że ta niestrawność, ślad czegoś, co było dawno temu i czego już dawno dawno nie ma - więc najgorsze jest to, że owe trudności z trawieniem inności, spokoju i tolerancji przenosi się cały czas, z pokolenia na pokolenie. Ludzie są zbyt ciężcy, żeby się cieszyć, zbyt przyzwyczajeni do swojego cierpienia, żeby dostrzec, że te ongiś słabe granice są teraz mocnymi, dającymi bezpieczeństwo ścianami. Są szczelne, jest ciepło. Chyba jest się z czego cieszyć, prawda?



kiedy widzę te poważne twarze przed pomnikami...
kiedy słyszę krzyki nienawiści
flagi biało-czerwone nad twarzami skrzywionymi przekleństwami...

Tak... Polak w istocie potrafi...


niedziela, 3 listopada 2013

halloween

Różnie o niej mówili. Jedni twierdzili, że zwariowała, ot, po prostu, do czubków by ją trzeba zamknąć. Inni ze współczuciem kiwali głowami wypowiadając słowa "biedactwo, nikt sobie nie zasługuje na takie cierpienie". Jeszcze inni bali się jej, omijali z daleka, przechodzili na drugą stronę ulicy na jej widok. Różnie o nie mówili. Że z szatanem ma konszachty, że depresja ją dopadła, że wymyśla niedojrzała smarkula i sama sobie problemy stwarza. Że to wina tego, że od kościoła się odwróciła, że księżom nie wierzy i ma, na co zasługuje. Tak mówili. I choć różnie mówili, to najczęściej każdy coś mówił. Nic w końcu dziwnego - nie da się nie zauważyć, tego, jak ktoś uparcie twierdzi, że umarły dawno człowiek wciąż jeszcze żyje.
Włos się na głowie jeży...

rok 1994
Pogrzeb. Ludzi przyszło nie za dużo nie za mało - tak średnio. Nie umarł w końcu człowiek, który zostawia na świecie wielu przyjaciół i kochającą rodzinę. Ona tam była oczywiście. Płakała. Trochę. Bardziej płakała przed pogrzebem i po nim, niż na samej ceremonii. No ale każdy zaświadczy, że widziała ciało w trumnie, widziała, jak w dół ją wsuwają i zakopują. Przecież widziała pusty pokój, porzucone przedmioty, słyszała ciszę - wszelkie ślady wielkiej nieobecności. Tej ostatecznej. Mówią, że wtedy pewnie jeszcze wierzyła w jego śmierć, wtedy jeszcze wszystko było po bożemu. Nie chodziła wprawdzie na czarno, no ale młodzież tak już ma, że musi się wyłamywać.

rok 1996
Zaczęło się dziać z nią coś niedobrego. Tak, jakby, w imię ojca i syna, chciała połączyć się z tym, który odszedł dwa lata temu. Przestała jeść. Jakby nie musiała, tak jak trupy nie muszą. Bo nie muszą przecież, toż każdy to wie. Ale żeby tak samemu sobie, za życia? Była coraz chudsza, sama skóra i kości. Chciała do niego, tak mówili. To szatan spowodował takie grzeszne czyny - tak mówili. A ona zapadała się w ciemność, jakby pod tą ziemię, co zasypała trumnę. Jasną, sosnową chyba - tego już ludzie dobrze nie pamiętali. A jej zapytać nie mogli, bo i nie wypada i wiadomo, że nie zna się na tym i wiedzieć nie będzie. Kościotrup. Zero ciała. Zero kobiecości. Samotne czekanie na śmierć, na spotkanie z nim. No tak mówili.

lata 1997-2010
Różnie było. No nie umarła. Czasami jadła, czasami nie. Czasami żyła bardziej, czasami mniej. Raz żyła z ochotą, raz żyła jakby musiała, choć nie chciała. Ludzie mówią, że już jednak nigdy nie była taka, jak wcześniej. Trochę się jej bali, nigdy nie było wiadomo, kiedy znowu zacznie wyglądać jak truposz. Nikt jej nie widział na cmentarzu, przynajmniej nie za dnia. Jakby zapomniała, niewdzięcznica. Nawet 1 listopada nie przychodziła na jego grób, jak tak można? Nie każdy jednak dał się temu zwieść. Mówili, że nocą przychodzi na cmentarz, nie zawsze, czasami, jak zacznie jej się wydawać, że on żyje. Wtedy w nocy przychodzi, nadludzką siłą płytę nagrobną odsuwa, gołymi rękami dokopuje się do trumny. Naprawdę wierzy, że on żyje. Otwiera trumnę i krzyczy do niego, żeby w końcu odszedł, umarł, żeby przestał ją prześladować. Że ma dość, że jego obecność ją dusi, że nie umie bez niego żyć, że nie umie z nim żyć. Nie boi się, gadają. Jak kto z diabłem konszachty trzyma, to się nie boi - mówią inni. Jak można umarłego jak żywego traktować. Jak można pamięć bezcześcić, grób rujnować! Nie wszyscy w to wierzą, bo jak: niby w nocy kopie, a w dzień grób nieruszony? Sama tak potem sprząta po sobie? Panie, jak diabeł...... I tak dalej, i tak dalej. Wiadomo, ludzie lubią gadać.

lata 2010-2013
Jakby lepiej. sprawa ucichła, część z tych, co gadali, umarła i temat nieco ucichł. Czasami, zwłaszcza z początkiem listopada sobie niektórzy o niej przypominają. Że  była taka jedna diablica, czarownica jakaś, ale coraz mniej ludzi w te opowieści wierzy. Jak nie ma tematu w internecie, to nie ma...



Znowu był u mnie. Znowu we śnie. Coraz rzadziej przychodzi w ciągu dnia, kiedy oczy mam otwarte. Czasami mam wrażenie, że przybrał inną postać i przyszedł na chwilę, żeby mnie zobaczyć: jak wyglądam, jak sobie radzę w życiu. Za każdym razem bardzo to przeżywam. To uczucie jest tak samo silne jak 20 lat temu, kiedy wydawało mi się, że umarł na zawsze. Każdy sen, przewidzenie, przedmiot z nim związany, moje myśli i moje istnienie - to wszystko ciągle mnie upewnia, że jednak się myliłam. On nie umarł. Żyje uparcie długo i skutecznie. Czasami myślę jak inni, że zwariowałam, ale taka myśl szybko mija w konfrontacji z życiem. On żyje, a  jego grób jest dla mnie pusty. Pochowam go, jak będę gotowa, muszę mieć pewność, że nie żyje naprawdę.


sobota, 5 października 2013

droga

Dopiero teraz doceniam czas edukacji przedszkolnej mojego syna. Nie chodzi mi o kształcenie jakichś umiejętności czy wykorzystywanie strategicznych momentów w rozwoju dziecka. Nic z tych rzeczy, przynajmniej nie tym razem. Mam na myśli CZAS. Czas dla siebie. Móc przyjechać z pracy, wejść do pustego mieszkania i chwilę tak pobyć. Poczytać. Pomyśleć. Posiedzieć, poleżeć, polenić się, sobie pofolgować. POMILCZEĆ.
I od razu apel do rodziców dzieci, które chodzą jeszcze do przedszkola. Doceńcie ten czas. Rozkoszujcie się cudownym od 8:00 do 15:00. Wasze dziecko spędza fajnie czas, bawi się z kolegami, nic złego mu się nie dzieje - czas beztroski dla ciebie i dla niego. Bezcenne.

Mnie się skończyło. Nie ma czasu wolnego. Teraz prosto z pracy jadę po Kamila, bo lekcje skończył właśnie w tej chwili albo już jakiś czas temu i siedzi teraz w świetlicy. Prosto z pracy. Mijam  mieszkanie, kusząco puste, ciche. Jadę mimo parkingu pod blokiem, żeby wciskać się między samochody innych rodziców odbierających dzieci ze szkoły. Szkoda. Zwłaszcza, że to nie koniec obowiązków. Trzeba jeszcze przysiąść z dzieckiem (oczywiście rzecz względna, zależna od dziecka - ja przysiąść muszę), żeby lekcje odrobiło na dzień następny.

A na półce stoją książki, które już przeczytałam...

Biblioteka i owszem, niedaleko...

A czas ucieka i budynek biblioteki staje się dziwnie coraz bardziej nieosiągalny, daleko jak diabli...

Wczoraj nie wytrzymałam. Głód książki nowej, nieprzeczytanej stał się nie do zniesienia. Już mnie nogi rwą, już mnie nic nie obchodzi, już głowa skupić się na niczym innym nie może. JA MUSZĘ IŚĆ DO BIBLIOTEKI - oznajmiam rodzinie, ubieram się i wychodzę. NARESZCIE!

Idę.
Po drodze mijam kobietę, wiek trudny do określenia, pewnie mniej niż można by wnioskować po wyglądzie. Wiadomo, twarz spalona solarium nie odmładza. Idzie sobie owa pani, włosy zafarbowane na czarną czerń czarności, wspomniana twarz potraktowana sowicie promieniami UVA i UVB, obcisłe dżinsy, kozaczki czarne na szpilce, równie obciśle opinające łydki, krótka kurteczka skóropodobna - nie uwierzycie - CZARNA. Taki look, można lubić lub nie, pani pewnie czuła się seksi laseczką - no cóż, ma prawo. Ma pełne prawo. To jednak nie koniec obrazka sytuacyjnego. Za ową kobietą idzie oto trzech (i tu już nie zamierzam być delikatna, oceniajcie mnie jak chcecie, niech będę stronnicza, niesprawiedliwa - nie umiem inaczej) obleśnych, starych, podpitych facetów. Proszę mi wierzyć - te twarze niemało w siebie wlały w życiu, te barwy nie były już efektem solarium, to już "opalenizna poalkoholowa", której się człowiek nabawia nie w rok czy dwa. I otóż ci maczos idą za panią i gwiżdżą. Gwizd ów oczywiście ma wyrażać podziw, zapewne tyłek tej pani się im podoba. I myślą, że są cool, bo gwiżdżą, pokrzykują - tacy wyluzowani. Ta scena, której byłam wczoraj świadkiem pozostawiła we mnie poczucie obrzydzenia facetami i współczucia dla tej pani, jakkolwiek oceniałabym jej wygląd - nikt nie ma prawa za nikim gwizdać na ulicy.

Dalsza droga do biblioteki minęła mi spokojnie, tradycyjnie. Krok za krokiem, na tramwaj nie musiałam długo czekać, w bibliotece wybór książek wyśmienity, wyszłam z niej z podniecająco przyjemnym łupem.

Spokój biblioteki przerywa dzwonek mojej komórki w torbie. Komórka w bibliotece - to nie wypada, więc ja wypadam na zewnątrz i odbieram...

Małe wyjaśnienie.
Owego dnia syn mój pierworodny przyszedł ze szkoły bez następujących przedmiotów:
a) piórnika,
b) dzienniczka z informacjami od nauczycielki,
c) t-shirt-a, który jeszcze rano miał na sobie,
dziwne.
Koniec wyjaśnienia

No i ów telefon jest właśnie ze szkoły. Że Kamil zostawił rzeczone przedmioty w szkole, że są bezpieczne, do odbioru w poniedziałek. I jeszcze pani była tak miła, że przeczytała mi z dzienniczka, co Kamil ma przynieść w poniedziałek na angielski, żeby nie miał niepotrzebnie nieprzyjemności, że się nie przygotował. Ten telefon wzmocnił moją wiarę w ludzi, tak się ucieszyłam, że piórnik się znalazł, że ta pani zadzwoniła do mnie i że właśnie taką szkołę wybraliśmy dla syna. Tak sobie właśnie myślałam, czując na ramieniu ciężar ośmiu książek.

A potem spotkałam kolegę Kamila z przedszkola z jego mamą. Chłopiec ów chciałby odwiedzić mojego syna, wymieniłyśmy się z jego mamą numerami telefonów, przy okazji przechodząc na "ty" (po trzech wspólnych latach przedszkolnych naszych dzieci). Fajnie.

Teraz na moje półce są książki, których jeszcze nie czytałam. Patrzę na nie i jest mi dobrze. Zaczęłam od "Więźnia nieba" Zafona. Jak mi się spodoba i mnie poruszy szczególnie, to może o tym napiszę. Teraz nie mam na to czasu, teraz będę czytać.

Pozdrawiam


niedziela, 15 września 2013

litania

chcę,
mogę
ale nie muszę,
mam prawo
- odmówić
- mieć swoje zdanie
- nie lubić
czegoś
kogoś
- lubić
coś
kogoś
nawet, jeśli źle to wygląda
nie podoba się komuś
MAM PRAWO BYĆ
czy się to komuś podoba
czy nie
taka, jaka jestem
inni też mają prawo być
czy mi się to podoba
czy nie
tacy jacy są
nikt nie ma prawa mnie krzywdzić
ja nie mam prawa krzywdzić innych
jest dla mnie miejsce
na świecie
wśród innych

jestem
oddycham
czuję
widzę
słyszę
smakuję
tańczę
czytam
czeszę włosy
boję się czasami
uśmiecham się do siebie
czasami...
kupiłam sobie kapelusz
i będę go nosić
bo chcę
i mogę

MOGĘ

tak mi dopomóż...





piątek, 13 września 2013

w drodze na szczyty

Oto jestem. Kobieta. Widzicie mnie? KOBIETA. Mam już swoje lata na karku, nie jestem dziewczynką, która musi ubierać się skromnie, w mundurku kroczyć przez niespodzianki dojrzewania. Spójrzcie na mnie. Czy czegoś mi brakuje? Owszem, są na świecie kanony piękna, do których daleko mi tak, jak stąd do kosmosu i z powrotem. Doskonale o tym wiem i nie trzeba mnie w tym względzie uświadamiać. No ale przecież chyba nie tylko doskonałe piękności, kroczące po czerwonym dywanie sławy, oświetlające blaskiem fleszy marzenia szarych, zwykłych kobiet codzienności - chyba nie tylko one zasługują na waszą przychylność??! Dobrze wiecie, że marzę o tym, by zasłużyć na waszą  łaskę, by czuć w sobie tę siłę i pewność siebie, jaką daje kobiecie wasze wsparcie. Chcecie, żebym przed wami padła na kolana? Na klęczkach mam wam wyznawać, jak mogłybyście być dla mnie ważne? Tego chcecie? Przecież jestem, cała przed wami i cała dla was. Gotowa przyjąć każde wyzwanie, jeśli tylko skiniecie swymi noskami na znak zgody. Co tam zgody - wystarczy niewielki błysk aprobaty waszych lakierowanych oblicz, by nadzieja moja nie umarła.

Najgorzej jest, kiedy mijam ze smutkiem wasz przybytek, rzesze waszych wyznawczyń i misjonarek, godnie prezentujących was na ulicach. Wtedy boli najbardziej, bo widzę, czego mi się żałuje, na co mi  się nie pozwala. W takich chwilach najsmutniejszych zamykam oczy i widzę: wy i ja. Razem, jak przyjaciółki (w marzeniach śmiałości mi przybywa), bez zgrzytów. Przepełniona waszą mocą idę ulicą wśród innych, które, tak jak ja w rzeczywistości, nie mają odwagi czy woli nawrócić się na was. Czuję to wtedy. Mężczyźni patrzą na mnie, moja z wami jedność powoduje u  nich myśli lubieżne. A mnie to kręci. Jestem seksem, który nie boi się pokazać innym. Z wami jestem zdobywczynią, zwyciężczynią w odwiecznym pojedynku o samca alfa. Kiedy jesteście ze mną, w moich marzeniach nie tyle przeistaczam się w kogoś innego, co pozwalam ukrytej głęboko w płaskich butach mojej drugiej naturze wzbić się na wysokość szpilek. Rozkwitam. I nie wstydzę się tego. A kobiety? Ich zazdrość spływa po mnie, nawet im trochę współczuję, bo wierzę, że w nich skrywa się takie samo pragnienie, ja we mnie. A jeśli się mylę, jakie to ma znaczenie? Kiedy idę w szpilkach, nie ma żadnego.

Otwieram oczy, które od razu zerkają na moje trampki. Moja wieczna ochrona, mur, za którym uwięziłam jakąś część mojej kobiecości. Płaskie buty trzymają moją seksualną część na poziomie tak niskim, że buty na obcasach jej nie zauważają. I w nią nie wierzą.

No, może kiedyś się nauczę...



środa, 14 sierpnia 2013

historia wstydu

Mój mąż naprawił drzwi do naszej łazienki. O, przepraszam - mój mąż "naprawił" drzwi do naszej łazienki. Ja tego chciałam. Tak to zresztą bywa w związkach heteroseksualnych - kobieta dostrzega potrzebę zmiany na lepsze, nie godzi się na półśrodki i przymykanie oka, a mężczyzna - po wielu miesiącach wykręcania się, "zapominania", szukania powodów przeciwko - w końcu bierze się za naprawianie. O ile kobieta:
a) sama nie weźmie się za to wcześniej,
b) nie wezwie fachowca, który zrobi to za pieniądze, szybko i bezboleśnie (no, powiedzmy).
Zarówno jedno, jak i drugie rozwiązanie oczywiście nie podoba się mężczyźnie, bo obydwa godzą w jego poczucie męskości i odpowiedzialności za "swoją" kobietę. Mówi się trudno.

Natomiast mój mąż w końcu postanowił wziąć się za te nieszczęsne drzwi. Co z nimi było nie tak? Otóż drzwi owych nie dało się zamknąć tak, żeby osoba druga albo nie daj boże jeszcze trzecia nie mogła tam wejść nieproszona. No nie wiem, jak to nazwać - zamek, skobelek, ta mała klameczka pod tą dużą - no nie działała. Zacinała się w połowie drogi, tkwiąc w drzwiach zupełnie bez sensu. No, ale skoro tam była, myślę sobie, to została zamontowana, by działać. Ba, może nawet działała, kiedy była młoda i nowa, ale teraz jest zupełnie do niczego.

A ja w łazience lubię być sama. Nazywajcie to jak chcecie - przesadna wstydliwość, pruderia, kompleksy. Nie znoszę, kiedy ktoś wchodzi mi do łazienki, i to nie tylko wtedy, kiedy jestem jak mnie pan bóg stworzył, choć, ze względu na charakter miejsca, często taka właśnie tam jestem. Do pasji doprowadza mnie pukanie do drzwi, kiedy ja po prostu chcę być tam sama, bez względu na staż naszego małżeństwa i że "już tyle razy się widzieliśmy". Nie i już. Koniec i kropka. Tyle że męski umysł, choć ma to powtarzane z uporem mym kobiecym, śpiewnie i wrogo, łagodnie i ostro, szeptem i krzykiem - no nie rozumie. I ciągle puka, włazi, bo on chciał tylko.... Szlag! No to pomyślałam, że może bardziej komunikatywnym będzie "napraw skobelek w drzwiach od łazienki".

Naprawił.

Praca odbywała się etapowo. Najpierw ogląd. Podnoszenie drzwi i obniżanie. Wyciąganie z zawiasów i nakładanie ich ponownie. Jak rozmowa wstępna u lekarza - co pani dolega, a czy tu boli, a tutaj?

Tiaaaak, to zapewne zbyt niskie osadzenie drzwi na zawiasach - drzwi w związku z tym są za nisko, dziurka, w którą skobelek powinien wejść wraz z drzwiami za bardzo opada, co czyni skobelek zbyt wysoko usadowionym, żeby mógł wejść w dziurkę. Mhm, to proste - trzeba włożyć coś w zawiasy, co podniesie drzwi, a tym samym podniesie dziurkę dla skobelka. Skobelek się z dziurką zrówna i będzie gładko wchodził do środka. Brawo!

Zakup blaszek trwał jakieś dwa tygodnie.

Po zakupie okazało się, że nie pasują.

Ale nic to! Przecież to wcale nie muszą być blaszki! Do zawiasów można w sumie włożyć cokolwiek, co podniesie drzwi, podnosząc tym samym dziurkę...... Wymyślone zostało zastosowane.

Teraz trudno jest drzwi otworzyć, nawet kiedy skobelek nie jest w dziurce. Jak by to wytłumaczyć. Wchodzisz do naszej łazienki, np. umyć zęby i odruchowo zamykasz za sobą drzwi, normalnie, na klamkę. Po umyciu zębów chcesz z łazienki wyjść. Naciskasz klamkę, a drzwi nic. Ani drgną. Szarpiesz. Nic. W lekkiej już panice zaczynasz napierać na drzwi, bo choć łazienka nasza jest wręcz nieproporcjonalnie do mieszkania duża, to w poczuciu zamknięcia zaczyna się jakoś wokół ciebie kurczyć. Naciskasz klamkę i łup, łup - z ramienia ją. Pomagasz sobie nogą, wypychając drzwi kolanem. Już, już chcesz wzywać pomocy na zewnątrz (o ile masz szczęście i ktoś tam w pokoju siedzi) kiedy drzwi puszczają, a raczej wypuszczają cię na zewnątrz. Uff. Przyrzekasz sobie, że nie będziesz zamykać za sobą drzwi, żeby się znowu nie męczyć, po czym znowu to odruchowo robisz.

P.S. Mąż problem zauważa, mówi, że w istocie - nie jest dobrze.


czwartek, 8 sierpnia 2013

pragnienie

Arbuz - tam jest woda! Dużo słodkiej, ożywczej wody. Kupuję pół arbuza, będzie na dwa dni. Kroję na kawałki - arbuz przyjemnie chrobocze pod nożem, ale wbrew pozorom kroi się łatwo. Sok. Mmmm, wypływa duuużo soku. Wszędzie jest mokro i lepko od soku arbuzowego - na blacie, na podłodze, na mnie. Nie mogę nad nim zapanować, pryska, cieknie, wypływa, spływa po nożu. Dużo soku. Całe moje "ja" woła PIĆ! Usta otwieram bezwiednie, gotowa przyjąć w siebie ten kuszący dar natury. Ale nie, jeszcze nie teraz. Chcę więcej pić, samo gryzienie i zlizywanie soku z dłoni mi nie wystarczy. Wrzucam kawałki czerwonego owocu do wysokiego naczynia. Długim, przyjemnie ergonomicznym blenderem rozgniatam te kawałki. Na początku muszę poruszać nim delikatnie - góra, dół, powoli naciskam do dołu, trochę do góry i znowu naciskam. Gdybym zachłannie chciała wycisnąć arbuzowe cudeńka szybko, mogłyby uciec z naczynia i rozbiec się po całej kuchni. A tego nie chcę, nie jestem gotowa na takie straty, nie teraz, kiedy jestem już tak daleko... Mój blender dochodzi.... do dna pojemnika. To musi oznaczać, że kawałki są już zgniecione. Zerknę. Włożę palec, posmakuję, powącham. Tak, to jest to. Ale ja jeszcze nie skończyłam. Teraz czas na banana i maliny. Połączę je z sokiem z arbuza. Będzie gęsty, słabe zasysanie przez słomkę nie przejdzie. Język i policzki, aby ochłodzić gardło i przynieść ukojenie spragnionemu ciału, będą musiały się napracować, zasysać mocno i długo.

Cytryna ma wodę! Szukam wśród wielu żółtych kształtów dwóch w miarę takich samych. Nie wiem, czemu - lubię, kiedy obydwie mają zbliżony kształt i wielkość. Pragnienie symetrii, tu akurat zupełnie nieuzasadnione. Znajduję dwie, nie za duże, nie za małe - takie rozmiar miseczki B. Przyjemnie mieszczą się w dłoniach, charakterystyczne wypustki na czubkach. Żółta skóra niesie obietnicę ukrytych w środku kanalików kwaśnym sokiem płynących. Pełnia urodzaju, życie, kwitnienie, energia i witalność. Obmycie skórki przed przekrojeniem owocu jest jak rytuał, obracam owoc pod strumieniem wody (ooo, pragnienie, wytrzymaj jeszcze trochę) delikatnym masażem oczyszczając pory w cytrynowej cerze. Sadystyczne przekrojenie cytryny na pół powoduje u mnie przyjemny dreszcz. Druga cytryna - ponowny dreszcz. Podobnie mocne i stanowcze wyciskanie. Czuję słabość w rękach, cytryna broni się przed totalnym wykrwawieniem, pewnie gdyby mogła krzyczałaby na cały głos wzywając pomocy. "Ratunku! Mordują! Niech mi ktoś pomoże! Dam ci wszystko co chcesz, bierz, co mam, ale nie zabijaj mnie, proszę!" Ha, a cóż ty masz oprócz soku, który chcę pić?! Nic i nikt nie jest w stanie ciebie uratować! Muszę dociskać dz...ę do ścian naczynia, żeby wycisnąć ją do cna. Wszystkie cztery połówki. Teraz woda, miód - muszę trochę przydusić naturalny smak mojej ofiary, w naturze nieco wykręca mi trzewia.


Nie wie, jak długo jeszcze wytrzyma. Pot zalewa jej ciało, czuje, że wypływa z każdego zakamarka, zagniecenia skóry, wszystkie gruczoły są jej wrogami. Dusi się własnym smrodem, smrodem potu, stojącego powietrza, nory, w której musi siedzieć. Nieustająca lepkość, którą czuje na własnej skórze rozłazi się po kątach i stoi na straży. Żadne świeże powietrze, żaden podmuch wiatru czy kropla wody nie da nawet rady zbliżyć się do niej. Nie wie, skąd się tu wzięła, niczego nie pamięta. Gorąco, jest bardzo gorąco. Ona jest gorąca. Pić! Proszę, pić!

Słońce........... Świat stoi, nie rusza się. Wszystko stanęło. Żaden podmuch. Zero ruchu. Chmury zamarły. Deszcz kiedyś był, ale już go nie ma. Nie ma...



niedziela, 21 lipca 2013

po sąsiedzku

Długo, bardzo długo była daleko. Szczerze mówiąc już zdążyłam zapomnieć, jak to jest bać się, że jest gdzieś blisko i może zrobić swoje groźne "BU!", jakby to było zabawne. Ona - Pani Przemoc i jej wierny dwór: Krzyk, Pięść, Strach i Nienawiść.

Nie wiem i mało mnie obchodzi, co i gdzie robiła przez te wszystkie lata. Szczerze mówiąc myślałam, że dla mnie ona umarła i pochowałam ją na jednym z konińskich cmentarzy 19 lat temu. Nie odwiedzam tego zbiorowego grobu za często, jak jestem, to zapalam świeczkę dla przyzwoitości, chwilę postoję i odchodzę. Grób tam jest, wiem to na pewno i dlatego miałam pewność, że nie żyje. 

Niedawno okazało się jednak, że grób nie jest tak pełny, jak mi się wydawało. Jej tam nie ma, nigdy nie było. Teraz już wiem, że pod osłoną nocy, parę godzin przed pogrzebem, kazała towarzyszkom spakować swoje walizki i po cichu opuściły miejsca, w których mogłabym je znaleźć i zdekonspirować. Chciała, żebym myślała, że nie żyje. Chciała, żebym poczuła się bezpieczna i spokojna. Zna ludzi na tyle, żeby wiedzieć, że im bardziej ugruntowane poczucie bezpieczeństwa w człowieku, tym lepszy efekt jego zniszczenia. Była cierpliwa, to muszę jej przyznać. 19 lat - to kawał mojego życia. Matura, studia, praca, małżeństwo, urodzenie dziecka, kupno mieszkania, zrobienie prawa jazdy i tak dalej i tak dalej. 19 lat. 

W końcu się zdecydowała. Wiedziała, że nie ma szans dostać się pod mój dach, dlatego wybrała najlepsze w tej sytuacji rozwiązanie - wynajęła mieszkanie obok mojego. Ona i jej koleżanki zostały moimi sąsiadkami. Zaczęły spokojnie, nauczyły się cierpliwości przez te wszystkie lata. Jedno przezwisko, drugie - obydwa ledwo słyszalne. Jakieś przekleństwo rzucone nieco głośniej, drugie, trzecie, ewidentnie wykrzyczane w złości. I duchy zaczęły się budzić i wracać. Przeżyły, uśpione gdzieś w mojej głowie, wspomnieniach, brzuchu. Moje demony znienawidzone. Kiedy usłyszały trzaskanie drzwiami i walenie w ścianę obudziły się z wyciem, masując zastałe od braku ruchu macki. Trzaskanie drzwiami było preludium, wstępem do orgii, jaką Pani Przemoc urządziła w swoim domu, tuż za moją ścianą. Krzyki, przekleństwa, głośne, przerażająco głośne walenie - BUM! BUM! BUM! W ścianę, drzwiami, oknami. Wołanie o pomoc, wyrzucanie za drzwi. I znowu trzask. Ten trzask, tak blisko - boję się, znowu się boję. On mi coś zrobi, jestem w niebezpieczeństwie, niech mi ktoś pomoże, niech mnie ktoś stąd zabierze. Jezu, jak bardzo się boję. Ściskam brzuch podnosząc kolana pod brodę - może jak będzie we mnie mniej miejsca, to duchy się uduszą, zginą niedotlenione. Ale nie, to nie działa. Za ścianą krzyczą na siebie, moja wyobraźnia, podsycana przez mściwą Panią Przemoc, już widzi, jak on ją uderza, mocno. Czemu ona tak krzyczy, po co go prowokuje? Nie wie, że takim krzykiem zdenerwuje go jeszcze bardziej i on może ją uderzyć?! Przestań kobieto, nie krzycz, BĄDŹ CICHO!!!

O czwartej nad ranem Pani P. uderzyła mnie krzykiem zza ściany. Nie mogłam zasnąć, bolało jak cholera. Wiedziałam, że Przemoc bawi się dobrze - póki jest głośno, z łomotem - ona jest zadowolona. Wie, że ja to słyszę, mój strach jest dla niej myślą rozkoszną, smakuje jak wino, które długo leżakowało czekając na swój czas. Planowała to przez te wszystkie lata, nie dała się ponieść, była spokojna, cierpliwa, działała taktycznie. 

Zemsta jest słodka, co?




sobota, 20 lipca 2013

summer in the city

Ja tam lubię lato w mieście. Obędę się bez jeziora, morza czy gór. Byle ciepło było. No, może w góry pojechałabym sobie, ale albo sama albo z bliskimi mi osobami płci pięknej. Bez dziecka, bez męża - bez facetów. Inaczej wybieram miasto.

Czytam i w tym czytaniu jestem bezwzględna. Nie marnuję urlopu danego mi na czas określony i, tak jak palacz śmiertelnie nałogowy odpala papierosy, ja odpalam niejako jedną książkę od drugiej. Owszem, jeśli natrafię na egzemplarz mnie poruszający (jak np: "Ręka Fatimy", "Aimee & Jaguar" czy "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku"), to daję sobie czas na pobycie z emocjami, wspomnieniami, obrazami z kart książki. Ale inne, jak chociażby "Ciało niczyje" czy "Karaluchy" kończę poświęcając im co najwyżej jedną myśl, no, góra dwie. Wystarczył mi czas czytania, więcej nie potrzebuję. Spróbowałam się też po raz kolejny z panią Woydyłło, ale tylko utwierdziłam się we wcześniej nabytym przekonaniu, że mi i pani Ewie nie po drodze. Mówi się trudno.

Smażę (się) na patelni. Naleśniki, racuchy dwojga rodzajów. Używam mało tłuszczu, konsystencję ciasta "na oko" uzyskuję i jakoś mi wychodzi. Naleśniki i racuchy pierwszego rodzaju uwielbia mój syn. Zajada się nimi, aż miło. Racuchy drugiego rodzaju, te z błonnikiem, bez cukru i z jabłkiem są dla mnie - tej wiecznie na diecie. Bo tak, jak nie lubię tłuszczu, tak bardzo cenię sobie błonnik. Naleśniki są okrągłe, racuchy też by chciały, ale im nie wychodzi. Ich krągłości są nieregularne, z jakimiś wypustkami, porami, guzami, falbankami i bąblami. W odróżnieniu od naleśników racuchy nie dbają o linię - są grube, pulchne - słowem krępe z nich babeczki.

Moczę nogi w misce z wodą. Przepis na takie domowe spa jest prosty: woda z mydłem, miska koloru obojętnego i już. Pod ręką miej ręcznik, jakieś kosmetyki do stóp, skrobaczki, pilniczki i wycinaki. Siedzę sobie z książką, ewentualnie zamulam szare komórki telewizją i moczę. Stopy. Do kostek. Bul bul bul. Jak się wymoczę, to peelinguję, zeskrobuję, kremem smaruję, paznokcie maluję. Uff, od razu lepiej.

Raczę się "Mikołajkiem". No bo co w końcu, kurcze blade. I to nie tylko czytam z synem te prześmieszne tomy. Oprócz tego słuchamy panów Stuhr w samochodzie, jak nam czytają to, co już prawie na pamięć znamy. A jak mamy ochotę, to sobie Mikołajka oglądamy na DVD. Bo już jest. A jak komuś się nie podoba, to fanga w nos! ;)

Klimatyzuję się w naszym nowym, choć nie nowym samochodzie. Jadąc zerkam w tylną szybę, niewątpliwie ogrzewaną i jest mi dobrze (osoby mi bliższe wiedzą dobrze, o czym mówię...).

I zumba co czwartek. Uwielbiam.

Pasuje mi.





piątek, 31 maja 2013

egzamin dojrzałości - obrady komisji

No, moi mili, nie będzie łatwo - Ministerstwo nie dało nam klucza do testów. Dostaliśmy pismo wyjaśniające, że nie po to państwo płaci nam grube pieniądze za matury, żeby jeszcze ułatwiać nam pracę. Mamy za zadanie stworzyć taki klucz i według tego sprawdzić i ocenić prace maturzystów. Tyle, jeśli chodzi o wytyczne góry. Proponuję  nie wychodzić stąd dzisiaj przynajmniej dopóty dopóki nie ustalimy tego klucza - potem sprawdzenie testów będzie przysłowiową kaszką z mlekiem.

Ależ koleżanko, tu nie ma nad czym wielce deliberować i nie sądzę, żeby wskazanie prawidłowych odpowiedzi miało zająć nam dużo czasu. Dla mnie sprawa jest jasna i myślę, że wszyscy tutaj zgodzicie się ze mną. Żeby wychować prawdziwych i dojrzałych obywateli, a przecież chyba tego wymaga od nas rząd i w ogóle zawód nauczyciela, musimy wpoić im podstawowe i niepodważalne prawdy. Prawdy, które jeśli my im teraz zaszczepimy w młodych umysłach, będą przekazywać swoim dzieciom, a oni swoim i tak dalej i tak dalej - nie da się przecenić tutaj naszej roli. 

O jakich prawdach pan mówi, jeśli można wiedzieć?

Och, to jasne. Mówię o trzonie polskości, jej kręgosłupie i fundamentach. Są nimi wiara nasza katolicka, poczucie misji szerzenia wartości głoszonych przez kościół, oczyszczenie narodu z żydowskich i innych obcych elementów mieszających niepotrzebnie w młodych i chłonnych umysłach młodzieży naszej. Mówię tu oczywiście również o sile jednostek zdrowych, będących w stanie pracować i walczyć, jeśli będzie taka potrzeba. Nie potrzebujemy tutaj słabych, kolorowych ciot, które depczą swoimi pomalowanymi paznokciami po naszych wywalczonych, krwią i blizną zdobytych wartościach.

Wow, przyznam, że jestem pod wrażeniem tego przemówienia, ale i przerażona tym, co pan mówi. Czy naprawdę uważa pan, że naszym zadaniem jest wychowanie młodych ludzi straszących swoją nienawiścią i pogardą dla wszystkiego, co inne? Zupełnie się z panem nie zgadzam. Dla mnie dojrzałość, a przecież to ją musimy choć w małym stopniu ocenić, to przede wszystkim szacunek do innego człowieka. Nic dodać, nic ująć. Dlaczego nie miało by być u nas miejsca dla katolików i nie-katolików? Dlaczego pary homoseksualne i inne żyjące bez ślubu miałyby być szykanowane tylko dlatego, że nie jest to zgodne z tym, co mówi ksiądz na ambonie? Dlaczego mielibyśmy zabronić ludziom myśleć, czuć i żyć w zgodzie z ich własnymi poglądami? Czyż nie na tym polega między innymi dojrzałość, że człowiek ma odwagę być sobą?

Ha! Mogłem się tego spodziewać! Tej śpiewki o tolerancji, otwartości, multikolorze. A proszę mi powiedzieć, jak by pani zareagowała, gdyby pani własna córka powiedziała, że zakochała się w swojej koleżance i z nią zamierza ułożyć sobie życie? Albo gdyby oznajmiła pani, że odchodzi z kościoła bo to i siamto? No? Albo gdyby przyprowadziła inwalidę (bo mężczyzną to nazwać takiego nie można) na wózku i przedstawiła jako swojego narzeczonego? Gdzie wtedy byłaby pani tolerancja? Ja wiem, mówicie tak, bo to jest modne, bo to młodzi lubią. Ale ja nie zamierzam z młodymi rozmawiać i im się przypodobać, ja zamierzam pokazać im, co jest słuszne i zrobię wszystko, żeby żadnemu z nich w głowie nie zaświtała myśl o buncie. Powiem coś pani - gdyby pani córka oznajmiła, że jest lesbijką, to zareagowałaby pani dokładnie tak, jak ja bym to zrobił. Wybiłaby pani jej to z głowy, zamknęła w pokoju, aż jej się odechce głupot i sodomii. Ot co.

Proszę wybaczyć, ale nie ma pan pojęcia jak bym zareagowała i zresztą nie ma to teraz żadnego znaczenia. Ważne jest to, że to jak ocenimy testy tych młodych ludzi może mieć znaczący wpływ na ich start w życie. Nie pozwolę, aby ciasne, konserwatywne poglądy szanownego pana utrudniły drogę tym ludziom, którzy myślą inaczej niż pan. Proponuję, żeby uznać wszystkie te odpowiedzi, które nie mają podtekstu poniżania innego człowieka, agresji czy nienawiści. Każdy ma prawo myśleć tak, jak myśli - dopóki nie krzywdzi to innych. Tak uważam i taki wniosek poddaję pod głosowanie.

Wolne żarty! Nigdy się na to nie zgodzę! Po moim trupie, moja droga! Powiem więcej, zamierzam przywołać pani słowa w rozmowie z naszym proboszczem i dyrekcją szkoły - nie możemy pozwolić, żeby wywrotowe osoby uczyły w naszej szkole. To skandal! Poddaje pod głosowanie wniosek, aby stworzyć ściśle określony klucz do testu, wykluczający jakiekolwiek wolnomyślicielstwo!


Ja bardzo przepraszam, mili koledzy, że się wtrącam, ale czy nie uważają państwo, że w tym maturalnym teście zabrakło choć kilku, podstawowych zadań matematycznych....?

.......

środa, 29 maja 2013

egzamin dojrzałości

Drodzy Państwo. Pytania w teście mają charakter zamknięty, tylko jedna odpowiedź jest prawidłowa. Nie ma szarości, odcieni, nie ma miejsca na rozwodzenie się na dwoma możliwościami. Liczy się czas reakcji na pytanie - wszelkie zawahanie się, zadrżenie ręki będzie odczytane przez nasze urządzenia sprawdzające i wpłynie na obniżenie punktacji. Nie wolno odpisywać od sąsiada - nie ufaj sąsiadowi. jego odpowiedzi mogą być błędne lub specjalnie może ci błędne podpowiedzieć, czemu zresztą nie ma się co dziwić. Jeśli jesteś zbyt słaby i za mało zdecydowany, lepiej od razu zrezygnuj i powtórzysz egzamin za rok (jeśli do tego czasu przetrwasz). Zaczynamy odmierzać czas

TEST

1. Miarą wartości człowieka jest:
a) ilość posiadanych dóbr materialnych
b) sprawność wszystkich kończyn
c) nie da się oszacować wartości człowieka

2. Aby dobrze wychować człowieka, należałoby:
a) izolować go od ludzi chorych i ułomnych,
b) pokazywać mu szacunek do drugiego człowieka
c) nie szczędzić mu klapsów

3. Jedyną słuszną religia jest:
a) nie ma jedynej słusznej religii
b) katolicyzm
c) ortodoksyjny judaizm

4. Ludzi niepełnosprawnych należałoby:
a) wybić
b) wysterylizować
c) traktować normalnie, jak każdego innego człowieka

5. Polska powinna być:
a) tylko dla Polaków
b) krajem wyznaniowym, katolickim
c) krajem z miejscem dla wszystkich

6. Decyzja czy kobieta urodzi dziecko, powinna należeć do:
a) kobiety,
b) Sejmu
c) księdza

7. Człowiek, który żyje inaczej, niż ja:
a) niech spada na bambus
b) niech sobie żyje, jak chce
c) lepiej niech mi nie wchodzi w drogę

8. Polska byłaby lepszym krajem, gdyby:
a) ludzie szanowali się nawzajem
b) pozamykać homoseksualistów w gettach
c) usuwać ciąże zagrożone niepełnosprawnością dziecka

9. Mam prawo poniżać inną osobę w przypadku, gdy:
a) gdy nie ubiera się jak należy
b) nie mam takiego prawa w żadnym przypadku
c) kiedy ma inne niż ja poglądy, jedynie słuszne
d) gdy jest upośledzona umysłowo w stopniu od umiarkowanego do głębokiego

10. Żeby przeżyć swoje życie w zgodzie z sobą:
a) będę osiągał swoje cele bez oglądania się na innych,
b) zapiszę swoje dziecko do szkoły z dziećmi zdrowymi, normalnymi
c) będę żył w zgodzie z sobą, próbując nie krzywdzić innych


Dziękuję. Proszę odłożyć długopisy. Każde zawahanie się w odłożeniu pióra czy ołówka będzie zarejestrowane przez nasze urządzenia i wpłynie na obniżenie oceny testu. Proszę zostawić kartki na stolikach, komisja zaraz je zbierze i uda się w odosobnione miejsce, żeby sprawdzić, omówić i ocenić państwa testy. Proszę wychodzić gęsiego, jeden za drugim, proszę ze sobą nie rozmawiać o teście ani teraz ani po opuszczeniu budynku szkoły. Najlepiej będzie, jeśli państwo w ogóle nie będą ze sobą rozmawiać do ogłoszenia wyników - może to powodować  niepotrzebne stresy. Podanie i omówienie prawidłowych odpowiedzi nastąpi w terminie do dwóch tygodni - proszę śledzić tablicę ogłoszeń, tam pojawi się data.
Dziękuję.
Do widzenia.

środa, 8 maja 2013

Piękna znajoma

Z czytaniem książek jest trochę tak, jak z zawieraniem nowych znajomości.

Są takie, które już od pierwszego kontaktu, opisu na okładce lub po pierwszym zdaniu zdają się być twoimi dobrymi znajomymi. Tak, jakbyś zdobył książkę, na którą czekałeś spory kawał czasu. Zaczynasz czytać i już cię nie ma, zostałeś przez nią pochłonięty w całości. Spędzasz z nią każdą wolną chwilę, nie ma siły, która by was od siebie oddzieliła. Ta przyjaźń wszystkich dziwi, zachwyca, zazdroszczą jej wam. Każdy by tak chciał - na zabój, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Znacie się jak dwa łyse konie, choć przecież znacie się od niedawna. Tak to już jest z takimi przyjaźniami, aż cud że się zdarzają. Porozumiewacie się bez słów, ona wie, czego ci trzeba, w jakiej formie ci to podać, dopełnia twoje życie tak po prostu i tak bardzo, a ty za to dajesz jej swój czas, swoje emocje, myśli, wyobrażenia, marzenia. Nikomu niczego nie brakuje, nie macie problemów z dialogiem i jedyne, co może cieniem kłaść się na tej relacji, to niepodważalny fakt, że kiedyś skończy się jej dziewiczość. Przeczytasz ostatnią stronę książki i przez chwilę poczujesz się samotny. Możesz oczywiście przeczytać jeszcze raz, i jeszcze i jeszcze - wielu ludzi tak robi, żeby zatrzymać TO COŚ na jak najdłużej. Ale pierwszego razu już nie będzie...

I są inne książki - "te drugie". Ktoś was sobie przedstawił, słyszałeś o niej wiele dobrego i jesteś nieocenienie wdzięczny losowi, że mogłeś osobiście poznać ową książkę. Ale coś jest nie tak. Pierwszy kontakt jest trudny, jesteście jakby z dwóch różnych planet. Czujesz się przy niej głupi, niedokształcony - używa tyle mądrych słów, robi to w sposób wyrafinowany, trochę pokrętny, gubisz się w tej narracji. Masz wrażenie, że sobie z ciebie kpi. jakby koniecznie chciała ci pokazać, że nie dorastasz jej do pięt i nigdy nie dorośniesz - jest już za późno. Trzeba było od dzieciństwa zadawać się tylko w wielką literaturą, a nie z pospolitymi czytadłami, lekturami dla tłumoków, którzy cieszą się, że mogą się chociaż pochwalić, że coś przeczytały. Tak, tak, mój drogi - za wysokie progi.
Najchętniej byś sobie odpuścił - po co marnować czas na coś, co nie jest dla ciebie. Niech inni zaczytują się, dyskutują, wydają recenzje, krytykują. Jest przecież wiele innych książek, nie musisz znać własnie tej. Ale jakoś nie możesz, unikasz tego poczucia przegranej ile możesz i jak długo możesz. Nie poddajesz się. Jeszcze trochę, jeszcze stronę... Jeszcze, jeszcze i jeszcze.... I nawet nie wiesz kiedy, zaczynacie ze sobą rozmawiać. Nawet nie wiesz kiedy okazuje się, że to były tylko pozory, twoje wyobrażenia, że pierwsze wrażenie nie było prawdziwe. Nagle inni zauważają, że zaczyna was łączyć coś szczególnego, szepczecie do siebie, jakby świat dookoła nie istniał. Ona zabiera cię w światy, których owszem, nie znałeś, ale nie dlatego, że jesteś głupi, tylko dlatego, że jeszcze nikt ci ich nie pokazał, dopiero ona. Do ostatniej strony, jak mądra przewodniczka, trochę czarodziejka, szamanka widząca przyszłość, tłumacząca sny i wróżąca z fusów, odkrywa przed tobą tajemnice, o których nie miałeś zielonego pojęcia.

"Żony mojego ojca" (Jose Eduardo Agualusa) była dla mnie taką książką. Patrzę teraz na nią, jakby była kimś, nie czymś. Pokazała mi Afrykę, pozwoliła podsłuchać rozmowy ludzi, którzy tam mieszkają, towarzyszyć w podróży kobiecie, która postanowiła znaleźć swoje korzenie. Jechałam starą ciężarówką, byłam w dziwnych hotelach i spelunach i było mi dobrze. Choć nie układało nam się na początku, później było mi dobrze.

Polecam.


czwartek, 25 kwietnia 2013

kartki z życia

Czy myślę czasami, czy potrzebnie się urodziłam? Czy zastanawiam się, co by było, gdybym urodziła się w innej rodzinie, w innym czasie i w innym miejscu? Czy zdarza mi się myśleć o przeszłości, wymyślać inne wersje wydarzeń, które już były i których zmienić się nie da? Czy zastanawiam się na ile to, kim jestem jest wynikiem moich korzeni, genów i wychowania? Czy pytam samą siebie, czy pojawiłam się na świecie chciana i oczekiwana czy raczej komuś przeszkodziłam w jego życiowych planach? 
Tak, myślę o takich rzeczach. Niektóre z tych pytań zadaję sobie częściej, inne pojawiają się czasami, obudzone przez jakieś wydarzenie czy czyjeś spojrzenie, by potem znowu zniknąć w jakiejś niepamięci podręcznej. Niektóre z tych pytań dręczą mnie brakiem możliwości odpowiedzenia na nie, inne z kolei przemkną przez głowę, zatrzymają się na chwilę, ale na odpowiedzi im nie zależy. 

Kim jestem? Jaką wartość ma moje życie? Czy opowieść o nim byłaby ciekawa, fascynująca? Czy umiałabym opowiedzieć o nim tak, żeby takim się zdawało? Szczerze mówiąc wątpię, nawet boję się pomyśleć, że mogłabym spróbować. Choć i owszem, jest wiele pytań, które chciałabym głośno zadać i może samych tych pytań starczyłoby na małe opowiadanie, nowelkę jakąś. Mogłabym wyobrazić sobie, jak odpowiedzieliby na nie osoby z mojej przeszłości i teraźniejszości. Co czuli, o czym myśleli, kiedy pojawiali się w moim życiu lub życiu moich przodków. Czym się w swoim postępowaniu kierowali, jakie momenty w ich życiu były dla nich ważne. Myślę, że byłaby to fascynująca podróż w czasie. Piękna i trudna. Karty z tej podróży niosłyby pewnie skrajnie różne wiadomości i pozdrowienia. 
Pozdrawiam ze słonecznej plaży, gdzie On i Ona kochają się miłością dziewiczą i prawdziwą. 
Piszę z pokoju ciemnego, gdzie smród alkoholu i szczyn ludzkich utrudnia oddychanie. Ktoś leży w łóżku, nie odpowiada na moje pytania.
Dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłam dziecko, które On i Ona adoptowali. Jest spokojne, ładne, a On i Ona szczęśliwi.
Pozdrawiam z wiejskiej zagrody, gdzie dzień rozpoczyna pianie koguta i pora dojenia krów, a spać idzie się z kurami. Można się przyzwyczaić.
Ślę pozdrowienia z posiadłości rodzinnej Państwa Krewnych Moich, gdzie do kuchni może wchodzić tylko służba, a ja nie mogę sobie nawet sama herbaty zrobić. Dziwnie tu, ale traktują mnie poprawnie.
Boję się tutaj być, zabierzcie mnie stąd jak najszybciej, nie wytrzymam tu ani minuty dłużej. Muszę kończyć, proszę, przyjedźcie po mnie!

Właśnie jedną taką podróż po życiu skończyłam. Nie było to moje życie, tylko życie Adriana, bohatera książki Wyznaję Jaume Cabre. Ta książka jest po prostu piękna. Pięknie napisana. Dziwnie, ale pięknie. Czytając ją przechadzałam się nie tylko po życiu głównego bohatera. Mogłam zajrzeć w uliczki boczne, gdzie wydarzenia działy się w innym czasie, z innymi bohaterami. Trzeba być czujnym czytając tę książkę, łatwo zabłądzić w tej gmatwaninie ulic i wydarzeń, przynajmniej na początku. Potem człowiek się przyzwyczaja po to, by ostatecznie mieć trudności z przerwaniem tej wędrówki. 
\
Cudowna książka. Polecam tym, którzy lubią  czytać książki całym sobą, zatracać się w nich, przeżywać i czuć ból brzucha po przeczytaniu. Bez sensu jest pisać o jej fabule, to by ją sprowadziło do pozycji zwykłej książki o kimś i o czymś, a tego się nie robi takim pięknym książkom. Nie wolno.


czwartek, 28 marca 2013

i stworzył bóg człowieka...

ciało, dusza, duch, psyche, wyobraźnia, myśli, sny, prawa półkula, lewa półkula, neurony, serce, wątroba, żołądek, trzustka, żyły, tętnice,

przyjemność, nałóg, pragnienie, ulga, szukanie, wołanie, kupowanie, sprzedawanie, niszczenie, krzywdzenie, oczyszczanie, tęsknota, pustka, drżenie rąk, żal, tęsknota, płacz, ból, ucieczka, ukrywanie, przepraszanie, obiecywanie, zaprzeczanie, umieranie...


ciało - brązowe, blade, opalone, spalone, zniszczone, uzależnione, zadbane, brudne, czyste, kochane, znienawidzone, ogolone, zarośnięte; ideał - porównywanie, kupowanie, pokazywanie, chowanie, katowanie, głodzenie, konwulsje, wymioty, jedzenie, żarcie, opychanie się, myślenie myślenie myślenie, obsesja, pragnienie, zakaz, nakaz, rozkaz samemu sobie, walka z ciałem, z sobą, kara, obrzydzenie, milczenie, ból w głowie, ból w myślach, ból w brzuchu, milczenie, cisza, brak wyjścia, więzienie, zapaść, trawienie, oczyszczanie

moda - maskotki, hand made, przytulanki, pocieszanki,  misie, pieski, torebki, kokardki, eko, jedzenie czyste, wolne, prawdziwe, bez oszustw, bez dodatków, bez cukru, bez soli, bez oleju, bez tłuszczy, węglowodanów, białka, żółtka, alkoholu, ćwiczenie, chodzenie, bieganie, stepowanie, tańczenie, w parze, solo, pedałowanie, wdychanie, oddychanie, oczyszczanie, bywanie, spacerowanie, hartowanie, wzmacnianie, rozciąganie, badanie, padnij - powstań, padnij...

seks - orgazm, ciągle i bez przerwy, wielokrotny, często, różnie, chętnie, bez nudy, stop rutynie, zabawki, prezerwatywy, wibratory, maści, żele, dopalacze, opalacze, pigułka, tabletka, wstyd, prokreacja, staranie, in vitro, homoseksualizm, biseksualizm, hetero, wzwód, brak wzwodu, wpadka, za młoda, za stara, sodomia, prostytucja, tir, od tyłu, od przodu, w grupie, przy świetle, po ciemku, po cichu, bez wstydu...

dziecko - szczepienia, bioderka, wózek taki czy taki, masaż, ćwiczenie, kąpanie, stymulowanie, rozwijanie, obserwowanie, na boczek przekręcanie, odbicie po jedzeniu, angielski, niemiecki, francuski, karate, basen, balet, aikido, fortepian, pianino, skrzypce, szachy, przedszkole, szkoła, w chorobie i zdrowiu, jeżdżenie, zawożenie, pośpiech, brak czasu brak czasu brak czasu, szybko, szybko, rzepy, zatrzaski - zamiast sznurowadeł, guzików, wiązania, zapinania, bo szybciej, szybciej, samodzielność, brak samodzielności, pępek świata, co chcesz to masz, nic nie dostaniesz, nie zasłużyłeś, nie mam pieniędzy, idź się bawić, nie baw się, ucz się, zero komputera, cały dzień przed monitorem, bajki, minimini, disney channel, wyniki w szkole, rozmowy, nauczki, kara, nagroda, studia, poziom, byle bez wstydu...

a czy dobrze robię? czy to była dobra decyzja? jak powinnam to zrobić? kto wie, jak jest najlepiej? a może tak? a może inaczej? jestem w kropce. co byś zrobił na moim miejscu? co ja zrobiłam?! to się innymi  nie spodoba. będą się ze mnie śmiali. pochwalą mnie za to. jak to wygląda? jak o mnie świadczy? jak wypadam w porównaniu? tak lepiej? tak gorzej? przedziałek po prawej czy po lewej? jechać samochodem czy tramwajem? wsiąść czy wysiąść? kupić czy nie kupić? zgodzić się czy nie zgodzić? pozwolić czy nie? zabronić czy nie? powiedzieć prawdę czy lepiej skłamać? jak odmówić? jak poprosić? jak przeprosić? jak to powiedzieć? czy nie zranię? jak zranić? jak być sobą? czy warto  być sobą? a jak to się robi?
GDZIE JESTEM JA??!!


naprawdę stworzył na swoje podobieństwo...?




niedziela, 24 marca 2013

Poradnik

O pozytywnym myśleniu nie mam za dobrego zdania. To znaczy mnie się to nie sprawdziło. Będzie dobrze, spójrz, ile piękna jest wokół ciebie, jesteś zdrowa, masz dwie nogi, mąż cię nie bije, masz pracę i tak dalej i tak dalej - jakoś mnie to nie rusza. Nie zmiękcza ani nie kruszy skalistego środka mojego, które takie pozostaje POMIMO. Ale rozumiem tych, którzy próbują układać sobie życie na nowo właśnie na pozytywnym myśleniu. Nie chcą dopuszczać do siebie negatywnych znaków na niebie i ziemi, bo wierzą, że jeśli nie będą ich zauważać, to one nie będą miały wpływu na ich życie.

Pat tak myślał. Nie, wróć - Pat głęboko w to wierzył. Światełko w tunelu, zawsze jest jakieś światełko w tunelu. Schudnie, przeczyta wszystkie książki, o jakich mówiła jego żona, zakończy z powodzeniem terapię. Wszystko dla happy endu, w którym jego żona Nikki wraca do niego i żyją długo i szczęśliwie.

Książkę "Poradnik pozytywnego myślenia" M. Quicka czytało mi się spokojnie. Trochę tak, jak Forresta Gumpa. Polubiłam Pata, głównego bohatera, tak jak polubiłam Forresta dawno temu. Pat nie jest do końca normalny, zresztą sporo czasu spędził w zakładzie dla psychicznie chorych. Nie bierze leków, jakie mu terapeuta zapisuje,obsesyjnie spala kalorie, ćwiczy, biega, wyciska, buduje klatę, zrzuca zbędne kilogramy. Wyobrażam sobie, że jest przystojny, że ma świetną sylwetkę (a od dzisiejszego popołudnia ma postać Bradleya Coopera). Takie słodkie połączenia pewnej nieporadności życiowej z niesamowitą siłą fizyczną, konsekwencją i hartem ducha. Pat spotyka Tiffany. Też jest nienormalna. I to w tym duecie jest piękne. Ani ona nie podrywa jego, ani on nie próbuje jej zaliczyć. On ciągle myśli o swojej żonie, ona niewiele mówi, więc nie wiadomo do końca o czym myśli. Piękna para. Dla mnie fascynująca. Nie będę tu pisać o fabule, na wypadek gdyby ktoś chciał sam przeczytać książkę, ale z czystym sumieniem mogę zapewnić, że nie mamy tutaj do czynienia z romansem, prostym przejściem od przyjaźni do miłości. Że na początku to się nie lubią, a potem żyć bez siebie nie mogą. I za to dziękuję autorowi książki, że nie zrobił tego tej pięknej parze.

I wtedy zrobiłam błąd. Po przeczytaniu książki postanowiłam iść do kina na film pod tym samym tytułem, na motywach książki rzekomo stworzonym. Film jako film nie najgorszy, ale i nie powala (można na DVD obejrzeć). Jedyny plus tego filmu to wg mnie dobór aktorów: wspomniany Bradley Cooper - rewelacja, Jennifer Lawrence jako Tiffany - może być i owszem no i Robert De Niro jako tata Pata - do książkowej postaci pasuje wg mnie idealnie.
No a potem totalne spieprzenie książki, oczywiście moim niepopartym fachową wiedzą zdaniem. Masakra. Co oni zrobili z rodziną Pata - nie tylko zmienili im nazwisko, ale ogołocili ich z ich charakterów. No masakra. Tiffany z książki miała w sobie tajemnicę, powściągliwość, pazur, ale i tę cichość, która intryguje. Ta w filmie to wyszczekana furiatka, ciągle mówi, mówi i mówi. Ojca Pata z książki trudno polubić, ten w filmie płacze nawet z miłości do syna. No ludzie! No i oczywiście końcówka filmu wymierzyła mi romansowego policzka.

Krótko. Chcesz poznać tę historię naprawdę? Przeczytaj książkę i pod żadnym pozorem nie oglądaj filmu. Chcesz popatrzeć na przystojnego, fajnie grającego Bradleya, pośmiać się umiarkowanie i umiarkowanie wzruszyć? Obejrzyj film.

Osobiście polecam to pierwsze.


wtorek, 19 marca 2013

marzec 2013

Ogłaszam wyprzedaż garażową! To nic, że w naszym kraju się nie praktykuje - ja tam zdesperowana jestem, przestrzeń wokół siebie lubię oczyszczać z niepotrzebnych rzeczy, więc ogłaszam i już. Fakt, żal me serce ściska, kiedy sprzedaję przedmioty tak mi drogie - nie tyle ze względu na ich estetykę, krój czy przydatność, ale dlatego, że niosą za sobą wspomnienia o tym, co zdaje się powoli rzadkością i luksusem stawać. Nie lubię takich rozstań, które emocje me poruszają. Nie lubię być smutna, a smutna jestem, kiedy przed garaż mój TE właśnie rzeczy wystawiam.

I kto by pomyślał, że właśnie za życie mego i mojego pokolenia takie nieodwracalne straty będziemy obserwować. O wiośnie i lecie dzieciom swym opowiadać będziemy, próbując dobrać słowa i obrazy, które najlepiej uzmysłowią im piękno ciepłych dni. Kaloryfer dzieci będą z zamkniętymi oczami głaskać, podczas gdy mama będzie tęsknym głosem mówiła "taki właśnie ciepły był w dotyku piasek nad morzem latem, czasami trzeba było szybko biec po nim bosymi stopami, tak parzyło" I uśmiechnie się do swoich myśli. Czasami tata szybko weźmie syna na ręce, krzycząc w podnieceniu "Patrz, tam w górze! Widzisz? To SŁOŃCE! Kiedyś, kiedy byłem mały takie słońce świeciło całą wiosnę i lato..."  A na pytanie "co to jest wiosna, tatusiu?" opuści z rezygnacją syna na podłogę, westchnie cicho i ze łzami w oczach spojrzy na chowające się za chmury słońce....

No nic, ja tu gadu gadu, a towar czas wystawiać, bo śnieg w każdej chwili może znowu zacząć padać i wszystko mi przysypie. Mhm, co my tu mamy...

SPRZEDAM
opony letnie
leżak, parasol przed słońcem chroniący dodam gratisowo (inaczej nikt  nie weźmie, a tak jest szansa...)
sukienki letnie, prawie jak nowe
wiosenne nakrycia wierzchnie, tanio sprzedam
depilator (zimą z włosami na nogach cieplej)
rower
hulajnogę dla dziecka
rowerek dla dziecka na sanki zamienię
krem do opalania (wysoka ochrona)
koc plażowo - piknikowy
namiot
bikini

za to chętnie przyjmę, wezmę na wymianę lub kupię ewentualnie futro ciepłe i nieprzejednane

Tylko kto to ode mnie kupi? Może poczekam, założą w przyszłości muzeum ku pamięci wiosny i lata i takie eksponaty na wagę złota będą?

Z ciepłymi pozdrowieniami, spod koca i z kubkiem ciepłej herbaty
autor tego tekstu



niedziela, 17 marca 2013

z dedykacją dla Patrycji M-S :)

Znowu będzie o książce. Wpadła w moje ręce przypadkiem, w bibliotece - przekartkowałam od niechcenia, a że druk był zachęcający do czytania, to wzięłam. To była dobra decyzja.

Chyba po raz pierwszy czytałam książkę nie psychologiczną, która była  nie tylko o tym, o czym była. Wrażenie pogłębia fakt, że książka ta jest wspomnieniem, opisem sytuacji i emocji, które wydarzyły się kiedyś naprawdę. W innym czasie, w innymi mieście, innej osobie i w innej rodzinie - ale BYŁY.
Kilka pierwszych kartek i już wiedziałam - ta książka jest o R.
R też jest rzeczywista - żyje w innym czasie, w innym mieście i miała inne dzieciństwo, ale myśli, uczucia i pewne sytuacje miała dokładnie takie same, jak Roma - bohaterka i jednocześnie autorka książki.

R. doskonale wie, że nie jest wyjątkowa, niepowtarzalna. Wiele osób jej mówiło, że ją rozumie, że wie, co ona przeżywa i że wie, jak jej pomóc. Ale jeszcze nikt nie opisał jej sytuacji tak, jak Roma Ligocka. Ją i R dzielą pokolenia, a jednak ta druga poczuła, że znalazła duszę pokrewną, bliźniaczą w przeżytych we wczesnej młodości emocjach i myślach. Zarówno jedna jak i druga nie miała ojca, choć R nie miała go w inny sposób. R za to ma rodzeństwo, podczas gdy Roma (też R., niesamowite!) jest jedynaczką. Roma nie potrzebowała wielu koleżanek, aby czuć się dobrze - wystarczyły książki, coś do rysowania, maszyna do pisania. R. podobnie - koleżanek miała niewiele i gdy tylko mogła, to wybierała towarzystwo książki albo notatnika, w którym pisała takie tam swoje literki.

Roma mieszkała sama z matką. Mówiła do niej "mamusiu". Mamusia nie szczędziła córce użalań i płaczów "że jej też się coś od życia należy", "że ta wojna....", "że chciałaby jeszcze założyć rodzinę i mieć normalne dzieci"(!!!!). Słowa jak żywe, ciągle w pamięci - R też takie pamięta, nie da się czegoś takiego zapomnieć.

Wstręt do mężczyzny, z którym spotykała się mamusia. Wstręt do wszystkich mężczyzn. Mocne postanowienie, że "nigdy w życiu, żaden mężczyzna mnie nie dotknie". Roma o tym pisze, R też to pamięta.

Pragnienie śmierci, żeby już nikomu nie sprawiać kłopotu, żeby już było dobrze. Roma nie jadła, postanowienie, żeby umrzeć ciągle wracało do niej w trudnych chwilach. R też nie jadła...

Mamusia Romy postanowiła wysłać ją z okropną (jak się później okazało) kobietą na wakacje, żeby samej móc bez problemów spędzać sobie czas ze swoim mężczyzną. On tego chciał, mamusia też. Wyjazd był dla Romy traumatyczny, bała się, nie wiedziała, czy mama po nią przyjedzie czy nie. R wie, że jej mama też  chętnie by tak zrobiła.

itd...

Książkę czytałam z lękiem, trochę w teraźniejszości, a trochę w przeszłości. Nie mogłam się od niej oderwać, a pani Roma Ligocka stała mi się dziwnie bliska. Koniecznie muszę sięgnąć po inne jej książki, ale ta jedna pozostanie we mnie na zawsze. Nie wiem, jak się ją czyta bez własnych podobnych wspomnień - myślę, że dobrze, bo pani Roma pisze ciekawie. Kto chce - niech sprawdzi. Tytuł książki: " Dobre dziecko"



poniedziałek, 11 marca 2013

kolejna próba

No i co ja mam z Tobą zrobić? Jak do ciebie mówić? Próbuję układać się z Tobą jakieś dwadzieścia lat i mi nie idzie. Sposobów szukałam różnych, lenistwa czy braku wyobraźni zarzucić mi raczej nie można. Pamiętasz, jak próbowałam udawać, że Ciebie nie ma?
Albo jak atakowałam Cię przez moje ciało, mocno i głęboko, żebyś poczuł, żeby ciebie też zabolało?
A tabletki? Pigułki - cud, które miały cię jeśli nie unicestwić, to przynajmniej tak tobą zakręcić, żebyś nie wiedział, jak się nazywasz i po co istniejesz. Uśpić ciebie i twoją moc.
Czasami, żeby cię nie czuć, przekuwałam doznania od ciebie w moc nienawiści do innych, a jeszcze częściej do samej siebie. Jak nienawidziłam mocno, to nie czułam ciebie.
Perfekcjonizm też był dobry na jakiś czas - człowiek doskonały, człowiek sukcesu, wzór do naśladowania! Ochy i achy innych zagłuszały twój głos, nie pozwalały ci mówić głośno, a mnie dawało to krótkie i złudne poczucie siły i stabilizacji.
Próbowałam wziąć cię naukowo, teoretycznie, według wskazówek zawartych w literaturze. Też starczało na krótko.
Mówiłam do ciebie, nadawałam ci imię, wyobrażałam sobie, jak wyglądasz... próbowałam cię oswoić, znajomych podobno człowiek boi się mniej.

Miotam się tak od sposobu do sposobu. Szukam. Czasami już nie szukam, bo przestaję wierzyć. A potem szukam znowu, bo wiara wraca. Ping - pong mojego życia. Mam już ciebie po dziurki w moim dużym nosie, wiesz? A ty przykleiłeś się do moich wnętrzności, tych fizycznych i duchowych. Mam wrażenie, że wrosłeś już nie tylko w mózg, myśli, ducha i psychikę - ty obklejasz moje jelita, żołądek, głowę, kości czy jajniki. Zabierasz mi powoli, po kawałku wszystko co mam. Jesteś jak ta kropla drążąca skałę - już nie czuję, co mi konkretnego obgryzasz, mam po prostu nie dające się nigdzie umiejscowić poczucie straty. Pytam się ciebie, gdzie są moje mięśnie? Gdzie poczucie smaku i umiaru? Gdzie schowałeś czujnik przyjemności?? Jak śmiałeś ukraść moje dźwięki?!

O wszystko, co moje, muszę walczyć. Muszę się starać. I jedno wiem na pewno: nie mogę pozwolić tobie na to, żebyś zabrał mi poczucie odpowiedzialności. Wtedy będzie po wszystkim. Będzie po mnie.

Chcesz iść ze mną do grobu? Naprawdę? Już wyobrażam sobie napis na nagrobku:

TU LEŻY R.R. I JEJ NIEODŁĄCZNY TOWARZYSZ ŻYCIA - STRACH


niedziela, 10 lutego 2013

problemy z czasem

Czas leci, płynie, mija, posuwa się naprzód, przecieka przez palce, leczy rany. I choć jest przecież cały czas, odczuwa się jego obecność, choćby kontrolując jego stan w kalendarzu, to ja mam takie poczucie, że jego stan płynący nie dotyczy mnie. Zaskakuje mnie za każdym razem, stawiając na mojej drodze okoliczności czy przypadki pokazujące mi, że już tyle życia mi minęło i mija cały czas, dzień za dniem.

Mojemu synowi wypadł pierwszy ząb. Najpierw radość ogólna, brawo!, jak to się stało?, schowamy ten ząb na pamiątkę! Tak, tak, jasne, że wróżka zębuszka przyjdzie, tylko musisz poczekać do wieczora... A potem jak mnie nie łupnie - co??? mój syn jest już tak duży, że wypadł mu pierwszy ząb? Matko, kiedy to się stało, jak to możliwe? Aż człowiek chciałby językiem pomacać swoje własne żeby, czy aby ząb czasu nie zaczął nimi też poruszać... No nie chce być inaczej - jestem mamą dziecka, które jest już w wieku wypadania pierwszych mleczaków. A nie oszukujmy się - nie urodziłam, jak tylko wianuszek straciłam, tylko nieco (tak bardziej nieco) później... Czyli czas mój leci.

W drogerii R., jestem tam co piątek z takich, a nie innych przyczyn. Czasami tylko łażę między półkami, kosmetyki oglądam, promocje sprawdzam i wychodzę bez niczego. Czasami jednak muszę coś kupić, wiadomo. Ostatnio był to krem do twarzy. Zaszalałam nawet, bo z okazji korzystnej (ba!) promocji kupiłam dwa kremy: jeden na noc i jeden na dzień. I czas znowu dał o sobie znać i musiałam spojrzeć jego prawdzie w oczy - sięgnęłam po kremy 35+.  Na opakowaniu piszą, że na pierwsze zmarszczki. Co? Wiek się zgadza, nie będę czarować, ale że pierwsze zmarszczki? Już? Nie zauważyłam. A może źle patrzyłaś? - pan czas pyta sugestywnie. Może. Po powrocie do domu patrzę na swoje odbicie i jakoś nie widzę kobiety w takim to a takim wieku, nie widzę zmarszczek. Widzę siebie, nie wiem, może się zmieniłam, ale nie zauważam tego, nie umiem ocenić. Ostatnio jedna osoba, która nie widziała mnie już sporo czasu, powiedziała, że wyszczuplałam na twarzy. Czy to TO? Czy jak się na twarzy szczupleje, to znaczy, że się człowiekowi pierwsze zmarszczki zaczynają pojawiać? Czyli że co - mój czas jednak leci?

No ale jak leci, skoro czuję się tak... no nie wiem, tak normalnie, tak sobą, niezmiennie od lat. Wiadomo, raz jest lepiej, raz gorzej - jak u każdego, ale generalnie nie czuję, żebym się jakoś szczególnie w czasie posuwała. Na przykład ostatnio poczułam się wyjątkowo młoda. Nabiłam sobie otóż guza. Tak, nabiłam śliwę na czole, jak nie przymierzając młokos jakiś. Walnęłam w futrynę i poczułam ten ból. Och, jak dawno nie czułam, jak bolesnym jest nabicie sobie guza. Kwintesencja młodości, szczeniactwa rzekłabym nawet.  No i gdzie ten czas?

O, albo inny przykład. Ciągle potrafię się "zakochać" w wokaliście jakiegoś zespołu. Słuchać jego piosenek, choć wcześniej nie podejrzewałabym siebie o słuchanie takiej właśnie muzyki. Szukać tłumaczeń tekstów, śpiewać sobie z nim na cały głos, tańczyć do jego głosu. Zupełnie jak dawniej, nic się we mnie nie zmieniło. Byłam i jestem nadal podatna na urok artystów. Czas biegnie? Naprawdę?

Osoba z moje rodziny zachorowała na nowotwór. Czasem tak się zdarza. I w takich momentach zaczynam inaczej patrzeć na czas. Nie, że mija, nie, że młodość mi ucieka, ale że póki go mam, to warto wykorzystywać go w pełni. Na dobre rzeczy, na głupie rzeczy, na rzeczy nieprzemyślane i te robione z przekonaniem. Czemu by go nie przetestować na różne sposoby? Wycisnąć czas. Po co się bać, krygować, ograniczać, wstydzić? Może warto próbować? Bo tak mi się wydaje (choć jeszcze tego nie wiem na pewno), że nawet jeśli się jest starym, coraz starszym, to zawsze jest coś, co można zrobić ze swoim czasem, żeby tak głupio nie płynął.

A kremy mi służą :)


środa, 6 lutego 2013

dzień kobiet(y)

Szlag! Znowu to samo! Dzisiaj wracam do pracy po dłuższym "mnie-nie-byciu" tam i problem powraca.

W CO JA MAM SIĘ DZISIAJ UBRAĆ??!!

I w takich chwilach żałuję, że nie jestem facetem. Fakt, nie mam aż tak dużego doświadczenia ze światem męskim, ogranicza się właściwie do męża w sumie (mhm, maluuutkie), ale mam taki pogląd, że mężczyzna wstaje rano, ubiera dżinsy, jakiś t-shirt, ewentualnie koszulę, na to sweter jakiś narzuca i gotowy. Przedtem się ogoli, umyje zęby, antyperspirant pod paszkę lewą, pod paszkę prawą (BŁAGAM, RÓBCIE TO) i gotowy. Zadowolony, gotowy, zapomina, co i dlaczego ma na sobie.

TELEGRAM: Każdy mężczyzna, który ma inaczej, bardziej jak ja to zaraz opiszę, proszony jest o cynka. Tak dla mnie, dla celów statystycznych i żebym sobie horyzonty mogła poszerzyć.

A ja? Po kolei, bez zmyślania, dzisiejszy poranek.

Po pierwsze, bardzo trudno mi się rano wstawało, bo się przyzwyczaiłam, że mogę spać tak długo, aż się wyśpię. Ważną jest też uwaga, że nie uszykowałam sobie wczoraj rzeczy na dzisiaj (tak, tak - robię to), bo skoro nie idę do pracy na 6:30, to mam więcej czasu po obudzeniu się. To plus uwaga poprzednia spowodowały, że czas mój poranny skurczył się nieco o paręnaście minut.

Nawet w te dni muszę się wyrobić w czasie określonym, gdyż zaprowadzam syna do przedszkola.

Początek podobny, jak u mężczyzn (czy ja już gdzieś o tym nie pisałam?). Czyli poranna toaleta, nad którą zastanawiać się za bardzo nie trzeba, bo co zrobić się powinno, to się robi.

Dopiero potem się zaczyna.

Analiza czekającego mnie dnia, coby ubiór w miarę do możliwych okoliczności dopasować:
1. Jaką zapowiadali pogodę? Bo jeśli ma wiać wiatr, to nie mogę założyć spódnicy - już nie raz trzymałam ją w przestrachu i z zażenowaniem przy nogach, żeby idący z naprzeciwka ludzie nie widzieli tego, czego widzieć nie mieli. No więc ważnym jest, żeby wiedzieć, czy zapowiadali wiatr. Mróz? Ma być mróz? Bo jeśli ma być, to on i owszem, spódnicy nie wyklucza, ale trzeba pomyśleć, czy kurtka na mróz będzie pasowała do owej spódnicy. Bo tak - za krótka kurtka wygląda źle, że nie wspomnę o za długiej spódnicy w stosunku do kurtki. Poza tym kurtki ze ściągaczem na dole deformują fason spódnicy i człowiek  wygląda jak niebożę jakieś. No tak się nie godzi. Ok, jeśli mam kurtkę na mróz (bądź na "nie-mróz", w zależności od prognoz), która pasowałaby do upatrzonej spódnicy, to ok. Może być. No, chyba, że zapowiadali taki mróz, że w spódnicy może być mi za zimno....
2. Co dzisiaj w pracy? Czy istnieje szansa, że będzie mi gorąco i fajnie byłoby mieć coś na krótki rękaw na sobie? Czy może raczej zanosi się na posiadówkę i zagrzanie się raczej mi nie grozi? Wtedy mogę sobie ubrać jakąś fajną bluzkę na długi rękaw. Ale która jest fajniejsza na dziś? Opłaca mi się brudzić tę fajniejszą? Pomyślmy, czy spotkam dziś kogoś, komu chciałabym się pokazać w fajnej bluzce czy raczej niekoniecznie? A może zostawię ją sobie na jutro, idę do lekarza w końcu, z nim tak rzadko się widzę, niech zobaczy, jakie mam fajne ciuchy... A może jednak będzie mi gorąco? Może lepiej jakiś t-shirt, a na to sweter albo bluzę? Ale którą bluzę, KTÓRY SWETER????!!!! Aaaaaaa!!! Fuck! Już ta godzina??? W co ja mam się ubrać???!! Fajnie  by było TEN t-shirt z TYM swetrem, ale przecież ten sweter jest czerwony, a do tego t-shirta fajnie pasowałyby czerwone spodnie, no to jak - tak cała na czerwono??!!

I DLACZEGO DO CHOLERY PRZESTALI ZAZNACZAĆ W RAJTUZACH, GDZIE JEST PRZÓD, A GDZIE TYŁ??

A zegar robi tik-tak, tik-tak, wkurzające tik-tak

A jeszcze umalować się? Uczesać? Okulary mam zapaćkane, trzeba je wyczyścić! Ręce kremem, usta kremem. Kurtkę zmieniam, więc trzeba wszystko z kieszeni tej poprzedniej przełożyć. Buty przydałoby się wyczyścić, ale już nie mam na to czasu (i tak od tygodnia te buty czyszczę...), trudno.

I proszę o odrobinę szacunku. To, co tu napisałam, to, może stawiająca mnie w bardzo złym świetle, ale prawda i cała prawda. Niestety...


czwartek, 31 stycznia 2013

aborcja

Normalnie smutnym jest dla mnie, że nic mnie nie rusza, nic do pisania nie popycha. Moje oburzenie nie jest wystarczająco silne, moje obserwacje nie poruszają mnie aż tak bardzo... Skończyłam książkę, przyjemnie się czytało, nawet trochę śmieszna, ale żeby o niej napisać? Jakoś nie rwę się szczególnie. Nijak u mnie. Zero barw i życia - przenośnie i dosłownie.

A przecież na początku było gorąco. Bardzo. Moje ciało rozpalone, mimo mrozu na zewnątrz doprowadzało mnie do spazmów i dreszczy. Mówiłam sama do siebie, żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością i żeby samą siebie jakoś uspokoić. Bałam się tego, co nadchodzi. Nie bardzo pomagało, musiałam się położyć. Pani Grypa nie miała ochoty na eksperymenty i nowe pozycje - chciała na leżąco. O jakże nieposkromiona była w swojej chorej namiętności. Nie chciała przestać, ciągle było jej mało. Dzień, noc, dzień, noc - moje ciało buntowało się. No ileż można? A Ona ssała ze mnie nienasycona, bawiła się mną. Dopiero później zorientowałam się, że nawet nie zapytała czy mam ochotę spróbować czegoś nowego, z Nią. Dopiero potem dotarło do mnie, że to był gwałt, wtargnięcie w moje ciało bez słowa zapytania. Bawiła się mną do upadłego,  cała mokra od potu i gorąca od żaru nie miałam siły się bronić. Czekałam, aż jej się znudzi. Byłam zdana na jej decyzję, że to już koniec, ode mnie nic nie zależało.

Skończyła. Temperatura ciała opadła. Już nie drżę. Nie leżę. Podniosłam się po tej orgii z postanowieniem powrotu do świata żywych. Okazało się jednak, że Grypa zostawiła w moim ciele ślad, jakby zapłodniła mnie swoją naturą i czy mi się to podoba czy nie, muszę ją donosić do końca. Mam leki, jak pigułkę "po". One mają pomóc mi pozbyć się niechcianych cząstek choroby w mojego ciała. Brak mi energii. Brak mi kolorów. Czuję się jak odpad na lekarstwa, zalegają w moim żołądku pod pozorem pomagania mi. Dzień w dzień głowa boli mnie bólem odpornym na ibupromy i pyralginy. Próbuję odbudowywać bakterie, które niszczy antybiotyk. I trudno mi uwierzyć, że jeszcze miesiąc temu żyłam w miarę normalnie.


w sejmie debata o związkach partnerskich....... Ministerstwo Edukacji chce dokonać kolejnych zmian..... mąż ciągle w domu nie sprząta....
A ja nic. Nie chce mi się pisać. Pozbywam się niechcianej ciążącej mi choroby, potrzebuję czasu....