niedziela, 21 lipca 2013

po sąsiedzku

Długo, bardzo długo była daleko. Szczerze mówiąc już zdążyłam zapomnieć, jak to jest bać się, że jest gdzieś blisko i może zrobić swoje groźne "BU!", jakby to było zabawne. Ona - Pani Przemoc i jej wierny dwór: Krzyk, Pięść, Strach i Nienawiść.

Nie wiem i mało mnie obchodzi, co i gdzie robiła przez te wszystkie lata. Szczerze mówiąc myślałam, że dla mnie ona umarła i pochowałam ją na jednym z konińskich cmentarzy 19 lat temu. Nie odwiedzam tego zbiorowego grobu za często, jak jestem, to zapalam świeczkę dla przyzwoitości, chwilę postoję i odchodzę. Grób tam jest, wiem to na pewno i dlatego miałam pewność, że nie żyje. 

Niedawno okazało się jednak, że grób nie jest tak pełny, jak mi się wydawało. Jej tam nie ma, nigdy nie było. Teraz już wiem, że pod osłoną nocy, parę godzin przed pogrzebem, kazała towarzyszkom spakować swoje walizki i po cichu opuściły miejsca, w których mogłabym je znaleźć i zdekonspirować. Chciała, żebym myślała, że nie żyje. Chciała, żebym poczuła się bezpieczna i spokojna. Zna ludzi na tyle, żeby wiedzieć, że im bardziej ugruntowane poczucie bezpieczeństwa w człowieku, tym lepszy efekt jego zniszczenia. Była cierpliwa, to muszę jej przyznać. 19 lat - to kawał mojego życia. Matura, studia, praca, małżeństwo, urodzenie dziecka, kupno mieszkania, zrobienie prawa jazdy i tak dalej i tak dalej. 19 lat. 

W końcu się zdecydowała. Wiedziała, że nie ma szans dostać się pod mój dach, dlatego wybrała najlepsze w tej sytuacji rozwiązanie - wynajęła mieszkanie obok mojego. Ona i jej koleżanki zostały moimi sąsiadkami. Zaczęły spokojnie, nauczyły się cierpliwości przez te wszystkie lata. Jedno przezwisko, drugie - obydwa ledwo słyszalne. Jakieś przekleństwo rzucone nieco głośniej, drugie, trzecie, ewidentnie wykrzyczane w złości. I duchy zaczęły się budzić i wracać. Przeżyły, uśpione gdzieś w mojej głowie, wspomnieniach, brzuchu. Moje demony znienawidzone. Kiedy usłyszały trzaskanie drzwiami i walenie w ścianę obudziły się z wyciem, masując zastałe od braku ruchu macki. Trzaskanie drzwiami było preludium, wstępem do orgii, jaką Pani Przemoc urządziła w swoim domu, tuż za moją ścianą. Krzyki, przekleństwa, głośne, przerażająco głośne walenie - BUM! BUM! BUM! W ścianę, drzwiami, oknami. Wołanie o pomoc, wyrzucanie za drzwi. I znowu trzask. Ten trzask, tak blisko - boję się, znowu się boję. On mi coś zrobi, jestem w niebezpieczeństwie, niech mi ktoś pomoże, niech mnie ktoś stąd zabierze. Jezu, jak bardzo się boję. Ściskam brzuch podnosząc kolana pod brodę - może jak będzie we mnie mniej miejsca, to duchy się uduszą, zginą niedotlenione. Ale nie, to nie działa. Za ścianą krzyczą na siebie, moja wyobraźnia, podsycana przez mściwą Panią Przemoc, już widzi, jak on ją uderza, mocno. Czemu ona tak krzyczy, po co go prowokuje? Nie wie, że takim krzykiem zdenerwuje go jeszcze bardziej i on może ją uderzyć?! Przestań kobieto, nie krzycz, BĄDŹ CICHO!!!

O czwartej nad ranem Pani P. uderzyła mnie krzykiem zza ściany. Nie mogłam zasnąć, bolało jak cholera. Wiedziałam, że Przemoc bawi się dobrze - póki jest głośno, z łomotem - ona jest zadowolona. Wie, że ja to słyszę, mój strach jest dla niej myślą rozkoszną, smakuje jak wino, które długo leżakowało czekając na swój czas. Planowała to przez te wszystkie lata, nie dała się ponieść, była spokojna, cierpliwa, działała taktycznie. 

Zemsta jest słodka, co?




sobota, 20 lipca 2013

summer in the city

Ja tam lubię lato w mieście. Obędę się bez jeziora, morza czy gór. Byle ciepło było. No, może w góry pojechałabym sobie, ale albo sama albo z bliskimi mi osobami płci pięknej. Bez dziecka, bez męża - bez facetów. Inaczej wybieram miasto.

Czytam i w tym czytaniu jestem bezwzględna. Nie marnuję urlopu danego mi na czas określony i, tak jak palacz śmiertelnie nałogowy odpala papierosy, ja odpalam niejako jedną książkę od drugiej. Owszem, jeśli natrafię na egzemplarz mnie poruszający (jak np: "Ręka Fatimy", "Aimee & Jaguar" czy "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku"), to daję sobie czas na pobycie z emocjami, wspomnieniami, obrazami z kart książki. Ale inne, jak chociażby "Ciało niczyje" czy "Karaluchy" kończę poświęcając im co najwyżej jedną myśl, no, góra dwie. Wystarczył mi czas czytania, więcej nie potrzebuję. Spróbowałam się też po raz kolejny z panią Woydyłło, ale tylko utwierdziłam się we wcześniej nabytym przekonaniu, że mi i pani Ewie nie po drodze. Mówi się trudno.

Smażę (się) na patelni. Naleśniki, racuchy dwojga rodzajów. Używam mało tłuszczu, konsystencję ciasta "na oko" uzyskuję i jakoś mi wychodzi. Naleśniki i racuchy pierwszego rodzaju uwielbia mój syn. Zajada się nimi, aż miło. Racuchy drugiego rodzaju, te z błonnikiem, bez cukru i z jabłkiem są dla mnie - tej wiecznie na diecie. Bo tak, jak nie lubię tłuszczu, tak bardzo cenię sobie błonnik. Naleśniki są okrągłe, racuchy też by chciały, ale im nie wychodzi. Ich krągłości są nieregularne, z jakimiś wypustkami, porami, guzami, falbankami i bąblami. W odróżnieniu od naleśników racuchy nie dbają o linię - są grube, pulchne - słowem krępe z nich babeczki.

Moczę nogi w misce z wodą. Przepis na takie domowe spa jest prosty: woda z mydłem, miska koloru obojętnego i już. Pod ręką miej ręcznik, jakieś kosmetyki do stóp, skrobaczki, pilniczki i wycinaki. Siedzę sobie z książką, ewentualnie zamulam szare komórki telewizją i moczę. Stopy. Do kostek. Bul bul bul. Jak się wymoczę, to peelinguję, zeskrobuję, kremem smaruję, paznokcie maluję. Uff, od razu lepiej.

Raczę się "Mikołajkiem". No bo co w końcu, kurcze blade. I to nie tylko czytam z synem te prześmieszne tomy. Oprócz tego słuchamy panów Stuhr w samochodzie, jak nam czytają to, co już prawie na pamięć znamy. A jak mamy ochotę, to sobie Mikołajka oglądamy na DVD. Bo już jest. A jak komuś się nie podoba, to fanga w nos! ;)

Klimatyzuję się w naszym nowym, choć nie nowym samochodzie. Jadąc zerkam w tylną szybę, niewątpliwie ogrzewaną i jest mi dobrze (osoby mi bliższe wiedzą dobrze, o czym mówię...).

I zumba co czwartek. Uwielbiam.

Pasuje mi.