środa, 14 sierpnia 2013

historia wstydu

Mój mąż naprawił drzwi do naszej łazienki. O, przepraszam - mój mąż "naprawił" drzwi do naszej łazienki. Ja tego chciałam. Tak to zresztą bywa w związkach heteroseksualnych - kobieta dostrzega potrzebę zmiany na lepsze, nie godzi się na półśrodki i przymykanie oka, a mężczyzna - po wielu miesiącach wykręcania się, "zapominania", szukania powodów przeciwko - w końcu bierze się za naprawianie. O ile kobieta:
a) sama nie weźmie się za to wcześniej,
b) nie wezwie fachowca, który zrobi to za pieniądze, szybko i bezboleśnie (no, powiedzmy).
Zarówno jedno, jak i drugie rozwiązanie oczywiście nie podoba się mężczyźnie, bo obydwa godzą w jego poczucie męskości i odpowiedzialności za "swoją" kobietę. Mówi się trudno.

Natomiast mój mąż w końcu postanowił wziąć się za te nieszczęsne drzwi. Co z nimi było nie tak? Otóż drzwi owych nie dało się zamknąć tak, żeby osoba druga albo nie daj boże jeszcze trzecia nie mogła tam wejść nieproszona. No nie wiem, jak to nazwać - zamek, skobelek, ta mała klameczka pod tą dużą - no nie działała. Zacinała się w połowie drogi, tkwiąc w drzwiach zupełnie bez sensu. No, ale skoro tam była, myślę sobie, to została zamontowana, by działać. Ba, może nawet działała, kiedy była młoda i nowa, ale teraz jest zupełnie do niczego.

A ja w łazience lubię być sama. Nazywajcie to jak chcecie - przesadna wstydliwość, pruderia, kompleksy. Nie znoszę, kiedy ktoś wchodzi mi do łazienki, i to nie tylko wtedy, kiedy jestem jak mnie pan bóg stworzył, choć, ze względu na charakter miejsca, często taka właśnie tam jestem. Do pasji doprowadza mnie pukanie do drzwi, kiedy ja po prostu chcę być tam sama, bez względu na staż naszego małżeństwa i że "już tyle razy się widzieliśmy". Nie i już. Koniec i kropka. Tyle że męski umysł, choć ma to powtarzane z uporem mym kobiecym, śpiewnie i wrogo, łagodnie i ostro, szeptem i krzykiem - no nie rozumie. I ciągle puka, włazi, bo on chciał tylko.... Szlag! No to pomyślałam, że może bardziej komunikatywnym będzie "napraw skobelek w drzwiach od łazienki".

Naprawił.

Praca odbywała się etapowo. Najpierw ogląd. Podnoszenie drzwi i obniżanie. Wyciąganie z zawiasów i nakładanie ich ponownie. Jak rozmowa wstępna u lekarza - co pani dolega, a czy tu boli, a tutaj?

Tiaaaak, to zapewne zbyt niskie osadzenie drzwi na zawiasach - drzwi w związku z tym są za nisko, dziurka, w którą skobelek powinien wejść wraz z drzwiami za bardzo opada, co czyni skobelek zbyt wysoko usadowionym, żeby mógł wejść w dziurkę. Mhm, to proste - trzeba włożyć coś w zawiasy, co podniesie drzwi, a tym samym podniesie dziurkę dla skobelka. Skobelek się z dziurką zrówna i będzie gładko wchodził do środka. Brawo!

Zakup blaszek trwał jakieś dwa tygodnie.

Po zakupie okazało się, że nie pasują.

Ale nic to! Przecież to wcale nie muszą być blaszki! Do zawiasów można w sumie włożyć cokolwiek, co podniesie drzwi, podnosząc tym samym dziurkę...... Wymyślone zostało zastosowane.

Teraz trudno jest drzwi otworzyć, nawet kiedy skobelek nie jest w dziurce. Jak by to wytłumaczyć. Wchodzisz do naszej łazienki, np. umyć zęby i odruchowo zamykasz za sobą drzwi, normalnie, na klamkę. Po umyciu zębów chcesz z łazienki wyjść. Naciskasz klamkę, a drzwi nic. Ani drgną. Szarpiesz. Nic. W lekkiej już panice zaczynasz napierać na drzwi, bo choć łazienka nasza jest wręcz nieproporcjonalnie do mieszkania duża, to w poczuciu zamknięcia zaczyna się jakoś wokół ciebie kurczyć. Naciskasz klamkę i łup, łup - z ramienia ją. Pomagasz sobie nogą, wypychając drzwi kolanem. Już, już chcesz wzywać pomocy na zewnątrz (o ile masz szczęście i ktoś tam w pokoju siedzi) kiedy drzwi puszczają, a raczej wypuszczają cię na zewnątrz. Uff. Przyrzekasz sobie, że nie będziesz zamykać za sobą drzwi, żeby się znowu nie męczyć, po czym znowu to odruchowo robisz.

P.S. Mąż problem zauważa, mówi, że w istocie - nie jest dobrze.


czwartek, 8 sierpnia 2013

pragnienie

Arbuz - tam jest woda! Dużo słodkiej, ożywczej wody. Kupuję pół arbuza, będzie na dwa dni. Kroję na kawałki - arbuz przyjemnie chrobocze pod nożem, ale wbrew pozorom kroi się łatwo. Sok. Mmmm, wypływa duuużo soku. Wszędzie jest mokro i lepko od soku arbuzowego - na blacie, na podłodze, na mnie. Nie mogę nad nim zapanować, pryska, cieknie, wypływa, spływa po nożu. Dużo soku. Całe moje "ja" woła PIĆ! Usta otwieram bezwiednie, gotowa przyjąć w siebie ten kuszący dar natury. Ale nie, jeszcze nie teraz. Chcę więcej pić, samo gryzienie i zlizywanie soku z dłoni mi nie wystarczy. Wrzucam kawałki czerwonego owocu do wysokiego naczynia. Długim, przyjemnie ergonomicznym blenderem rozgniatam te kawałki. Na początku muszę poruszać nim delikatnie - góra, dół, powoli naciskam do dołu, trochę do góry i znowu naciskam. Gdybym zachłannie chciała wycisnąć arbuzowe cudeńka szybko, mogłyby uciec z naczynia i rozbiec się po całej kuchni. A tego nie chcę, nie jestem gotowa na takie straty, nie teraz, kiedy jestem już tak daleko... Mój blender dochodzi.... do dna pojemnika. To musi oznaczać, że kawałki są już zgniecione. Zerknę. Włożę palec, posmakuję, powącham. Tak, to jest to. Ale ja jeszcze nie skończyłam. Teraz czas na banana i maliny. Połączę je z sokiem z arbuza. Będzie gęsty, słabe zasysanie przez słomkę nie przejdzie. Język i policzki, aby ochłodzić gardło i przynieść ukojenie spragnionemu ciału, będą musiały się napracować, zasysać mocno i długo.

Cytryna ma wodę! Szukam wśród wielu żółtych kształtów dwóch w miarę takich samych. Nie wiem, czemu - lubię, kiedy obydwie mają zbliżony kształt i wielkość. Pragnienie symetrii, tu akurat zupełnie nieuzasadnione. Znajduję dwie, nie za duże, nie za małe - takie rozmiar miseczki B. Przyjemnie mieszczą się w dłoniach, charakterystyczne wypustki na czubkach. Żółta skóra niesie obietnicę ukrytych w środku kanalików kwaśnym sokiem płynących. Pełnia urodzaju, życie, kwitnienie, energia i witalność. Obmycie skórki przed przekrojeniem owocu jest jak rytuał, obracam owoc pod strumieniem wody (ooo, pragnienie, wytrzymaj jeszcze trochę) delikatnym masażem oczyszczając pory w cytrynowej cerze. Sadystyczne przekrojenie cytryny na pół powoduje u mnie przyjemny dreszcz. Druga cytryna - ponowny dreszcz. Podobnie mocne i stanowcze wyciskanie. Czuję słabość w rękach, cytryna broni się przed totalnym wykrwawieniem, pewnie gdyby mogła krzyczałaby na cały głos wzywając pomocy. "Ratunku! Mordują! Niech mi ktoś pomoże! Dam ci wszystko co chcesz, bierz, co mam, ale nie zabijaj mnie, proszę!" Ha, a cóż ty masz oprócz soku, który chcę pić?! Nic i nikt nie jest w stanie ciebie uratować! Muszę dociskać dz...ę do ścian naczynia, żeby wycisnąć ją do cna. Wszystkie cztery połówki. Teraz woda, miód - muszę trochę przydusić naturalny smak mojej ofiary, w naturze nieco wykręca mi trzewia.


Nie wie, jak długo jeszcze wytrzyma. Pot zalewa jej ciało, czuje, że wypływa z każdego zakamarka, zagniecenia skóry, wszystkie gruczoły są jej wrogami. Dusi się własnym smrodem, smrodem potu, stojącego powietrza, nory, w której musi siedzieć. Nieustająca lepkość, którą czuje na własnej skórze rozłazi się po kątach i stoi na straży. Żadne świeże powietrze, żaden podmuch wiatru czy kropla wody nie da nawet rady zbliżyć się do niej. Nie wie, skąd się tu wzięła, niczego nie pamięta. Gorąco, jest bardzo gorąco. Ona jest gorąca. Pić! Proszę, pić!

Słońce........... Świat stoi, nie rusza się. Wszystko stanęło. Żaden podmuch. Zero ruchu. Chmury zamarły. Deszcz kiedyś był, ale już go nie ma. Nie ma...