sobota, 5 października 2013

droga

Dopiero teraz doceniam czas edukacji przedszkolnej mojego syna. Nie chodzi mi o kształcenie jakichś umiejętności czy wykorzystywanie strategicznych momentów w rozwoju dziecka. Nic z tych rzeczy, przynajmniej nie tym razem. Mam na myśli CZAS. Czas dla siebie. Móc przyjechać z pracy, wejść do pustego mieszkania i chwilę tak pobyć. Poczytać. Pomyśleć. Posiedzieć, poleżeć, polenić się, sobie pofolgować. POMILCZEĆ.
I od razu apel do rodziców dzieci, które chodzą jeszcze do przedszkola. Doceńcie ten czas. Rozkoszujcie się cudownym od 8:00 do 15:00. Wasze dziecko spędza fajnie czas, bawi się z kolegami, nic złego mu się nie dzieje - czas beztroski dla ciebie i dla niego. Bezcenne.

Mnie się skończyło. Nie ma czasu wolnego. Teraz prosto z pracy jadę po Kamila, bo lekcje skończył właśnie w tej chwili albo już jakiś czas temu i siedzi teraz w świetlicy. Prosto z pracy. Mijam  mieszkanie, kusząco puste, ciche. Jadę mimo parkingu pod blokiem, żeby wciskać się między samochody innych rodziców odbierających dzieci ze szkoły. Szkoda. Zwłaszcza, że to nie koniec obowiązków. Trzeba jeszcze przysiąść z dzieckiem (oczywiście rzecz względna, zależna od dziecka - ja przysiąść muszę), żeby lekcje odrobiło na dzień następny.

A na półce stoją książki, które już przeczytałam...

Biblioteka i owszem, niedaleko...

A czas ucieka i budynek biblioteki staje się dziwnie coraz bardziej nieosiągalny, daleko jak diabli...

Wczoraj nie wytrzymałam. Głód książki nowej, nieprzeczytanej stał się nie do zniesienia. Już mnie nogi rwą, już mnie nic nie obchodzi, już głowa skupić się na niczym innym nie może. JA MUSZĘ IŚĆ DO BIBLIOTEKI - oznajmiam rodzinie, ubieram się i wychodzę. NARESZCIE!

Idę.
Po drodze mijam kobietę, wiek trudny do określenia, pewnie mniej niż można by wnioskować po wyglądzie. Wiadomo, twarz spalona solarium nie odmładza. Idzie sobie owa pani, włosy zafarbowane na czarną czerń czarności, wspomniana twarz potraktowana sowicie promieniami UVA i UVB, obcisłe dżinsy, kozaczki czarne na szpilce, równie obciśle opinające łydki, krótka kurteczka skóropodobna - nie uwierzycie - CZARNA. Taki look, można lubić lub nie, pani pewnie czuła się seksi laseczką - no cóż, ma prawo. Ma pełne prawo. To jednak nie koniec obrazka sytuacyjnego. Za ową kobietą idzie oto trzech (i tu już nie zamierzam być delikatna, oceniajcie mnie jak chcecie, niech będę stronnicza, niesprawiedliwa - nie umiem inaczej) obleśnych, starych, podpitych facetów. Proszę mi wierzyć - te twarze niemało w siebie wlały w życiu, te barwy nie były już efektem solarium, to już "opalenizna poalkoholowa", której się człowiek nabawia nie w rok czy dwa. I otóż ci maczos idą za panią i gwiżdżą. Gwizd ów oczywiście ma wyrażać podziw, zapewne tyłek tej pani się im podoba. I myślą, że są cool, bo gwiżdżą, pokrzykują - tacy wyluzowani. Ta scena, której byłam wczoraj świadkiem pozostawiła we mnie poczucie obrzydzenia facetami i współczucia dla tej pani, jakkolwiek oceniałabym jej wygląd - nikt nie ma prawa za nikim gwizdać na ulicy.

Dalsza droga do biblioteki minęła mi spokojnie, tradycyjnie. Krok za krokiem, na tramwaj nie musiałam długo czekać, w bibliotece wybór książek wyśmienity, wyszłam z niej z podniecająco przyjemnym łupem.

Spokój biblioteki przerywa dzwonek mojej komórki w torbie. Komórka w bibliotece - to nie wypada, więc ja wypadam na zewnątrz i odbieram...

Małe wyjaśnienie.
Owego dnia syn mój pierworodny przyszedł ze szkoły bez następujących przedmiotów:
a) piórnika,
b) dzienniczka z informacjami od nauczycielki,
c) t-shirt-a, który jeszcze rano miał na sobie,
dziwne.
Koniec wyjaśnienia

No i ów telefon jest właśnie ze szkoły. Że Kamil zostawił rzeczone przedmioty w szkole, że są bezpieczne, do odbioru w poniedziałek. I jeszcze pani była tak miła, że przeczytała mi z dzienniczka, co Kamil ma przynieść w poniedziałek na angielski, żeby nie miał niepotrzebnie nieprzyjemności, że się nie przygotował. Ten telefon wzmocnił moją wiarę w ludzi, tak się ucieszyłam, że piórnik się znalazł, że ta pani zadzwoniła do mnie i że właśnie taką szkołę wybraliśmy dla syna. Tak sobie właśnie myślałam, czując na ramieniu ciężar ośmiu książek.

A potem spotkałam kolegę Kamila z przedszkola z jego mamą. Chłopiec ów chciałby odwiedzić mojego syna, wymieniłyśmy się z jego mamą numerami telefonów, przy okazji przechodząc na "ty" (po trzech wspólnych latach przedszkolnych naszych dzieci). Fajnie.

Teraz na moje półce są książki, których jeszcze nie czytałam. Patrzę na nie i jest mi dobrze. Zaczęłam od "Więźnia nieba" Zafona. Jak mi się spodoba i mnie poruszy szczególnie, to może o tym napiszę. Teraz nie mam na to czasu, teraz będę czytać.

Pozdrawiam