poniedziałek, 29 grudnia 2014

reportaż

- Kochana, ja wiem, co tam się dzieje.. Ją opanował demon PRZESZŁOŚCI

- Tak mówią

- Pani wie, co tam się dzieje? Po nocach, w snach swoich wskrzesza dawno umarłych, przywołuje ludzi ze swojej przeszłości, żeby przeżywać to, co było ciągle i ciągle.

- Jak to, wskrzesza umarłych?

- No, nie że naprawdę, po ziemi przecież nie mogą chodzić ci, co umarli, prawda? Ona jak wiedźma, w nocy to robi, w swojej głowie. Mówią, że cała mokra się w nocy robi, poci się znaczy bardzo. mąż musi co rano zmieniać pościel, tak cuchnie jej potem. Bo ona w nocy przechodzi w świat zaprzeszły, ten co był w jej młodości. Spotyka tych, co już dawno pomarli, żeby z nimi rozmawiać, żeby spróbować naprawić to, co było dawno temu.

- Eeee, to inaczej jest. Ona nie próbuje naprawiać, ona chce tam ŻYĆ. Nie umie się odnaleźć w swojej teraźniejszości, ciągle tęskni za tym, co było i dlatego tam wraca. Podobno nie umie znaleźć się w tym, co jest teraz, nie umie zapomnieć. Wie pani, czasami człowiek myśli, co by było, gdyby to czy tamto, gdzie by się teraz było - człowiek pomyśli, poduma i żyje dalej. A ona nie umie tak. Ona duma i duma, tylko najbardziej we śnie. Ale podobno w ciągu dnia też nie umie się pozbierać.

- Tak, wpatruje się w zdjęcia z młodości swojej, w zdjęcia ludzi, których wtedy spotkała i podobno bardzo tęskni. Nie umie zrozumieć, że tak się nie da. Podobno jej mąż po lekarzach z nią chodził, pytał, co to, czy nie jaka choroba psychiczna, ale lekarze co tam wiedzą - jak zdrowa na płucach i w gardle, to nijak nie umieją choroby zobaczyć.

- Ale w psychiatryku też z nią był, bo podobno dziecko zaniedbuje, bo za bardzo jest teraźniejsze. Tam dali jej jakieś leki na sen, żeby spała spokojnie. Nic nie dało. Biedny chłop już nie wie, co ma robić. Każdy by się przeraził, gdyby z wiedźmą w łóżku jednym spał. Bo to wiadomo, czy jej co kiedy nie strzeli do głowy i nie zrobi krzywdy komuś w nocy?

- Ale o co chodzi a tymi snami?

- No cały czas spotyka w nich ludzi z przeszłości. Próbuje z nimi rozmawiać, prosi o przebaczenie, prosi, żeby się z nią skontaktowali, żeby ją znowu polubili -bo ja wiem? Podobno jej mąż popalił wszystkie zdjęcia z dawna, pokasował jej konta na tych fejsbukach i internetach, żeby się z ludźmi nie próbowała kontaktować, żeby ją odciąć od wszystkich źródeł łączących z przeszłością. Bo ona nawet dawnych kochanków wspominała, ciągle myśląc, czemu z nimi zerwała, może by lepsi byli, może gorsi. Mówią, że jak jest dzień i ona jest taka całkiem, całkiem, to próbuje sobie tłumaczyć, że to bez sensu, że tak nie można, że się nie da. Podobno nawet próbowała kiedyś nie spać, żeby nie wspominać, ale kto tak potrafi? Widać, nawet wiedźmy nie umieją bez spania, bo jej się nie udało. A jak tylko zaśnie, to klops.

- Mnie to najbardziej tego dzieciaka szkoda i chłopa, bo co oni winni, że taka się okazała. Trzeba by ją odizolować, niech w szpitalu poleży, niech ją obserwują, to może co zobaczą. Mają przecież te maszyny, co w śnie człowiekowi można podłączyć do głowy. Przecie dziecko niewinne, że mama wiedźma, a jak ludzie zaczną przy nim gadać, to tylko wstydu się naje i jeszcze też się jakiś dziki zrobi. Bo ona podobno coraz dłużej śpi, coraz mniej je i coraz dziwniejsza się robi. Bo to się pogłębia, pani wie? Mnie to się widzi, że jak pewnego dnia zaśnie, to już się nie obudzi - nie umrze, tylko spać będzie w przeszłości i przeżywać wszystko jeszcze raz i tak raz za razem. Dla mnie to chłop powinien zwinąć manatki, dziecko zabrać i się wynieść stamtąd. Byle dalej od czarownicy. Tfu!

- A tam, głupoty gadasz! Może i chora jest, ale przecie nie można kobiety samej zostawić, bo se co złego zrobi, albo z głodu umrze. Teraz są takie różne choroby, trzeba leczyć, szukać specjalisty, co od tęsknot za przeszłością wyleczy. Bo dla mnie to ona potrzebuje pomocy, tylko nie wiadomo do końca, jak to zrobić, żeby się nie śniło. Widziała pani ich dom? Mają wszystko - pracę, dom, samochód, zdrowe dziecko. Trzeba być chorym poważnie, żeby nie widzieć tego, co się ma i tęsknić za czymś, co się nie wróci, Wiadomo przecież, że nie da się czasu cofnąć. Dla mnie to jakaś schizofrenia czy depresja jakaś, a to się przecież leczy. Wy tam o wiedźmach, czarownicach! Przecież to nie średniowiecze, żeby wiedźmy były, teraz mamy METODY, sposoby, wszystko się da!


Próbowałam dostać się do domu, który pokazały mi kobiety. Poszłam we wskazanym kierunku. Dziwne, bo nie znalazłam tam żadnego zamieszkanego budynku, Stała tylko stara rudera, pod którą ktoś dawno dawno temu zostawił samochód - stary, zardzewiały fiat. Obeszłam wszystko dookoła, nic... Tylko bardzo dawna, anonimowa, milcząca przeszłość....


sobota, 29 listopada 2014

schodząc ze schodów patrz pod nogi

Ne wiem, czy wy też tak macie, ale jej zdarza się to często. Mówiąc "często" nie mam na myśli, że regularnie, dajmy na to codziennie, co godzinę czy raz w tygodniu. Pisząc "często" mam na myśli, że za każdym razem, kiedy nadarzy się ku temu okazja.
Zanim wyjaśnię, o co mi właściwie chodzi i w czym sęk, pozwólcie, że trochę wam o niej powiem. Niewiele, tyle zaledwie, ile musicie wiedzieć, żeby pojąć, w czym rzecz.

Na pewno nie jest alfą i omegą (któż zresztą jest), nie jest nawet wybitnie utalentowana w żadnej dziedzinie. Ot, przeciętna Ona, choć nie można jej odmówić pewnych sprawności. Są takie dziedziny życia, jej życia, z którymi czuje się dobrze. Lubi być blisko tego, co sprawia jej przyjemność i wtedy własnie czuje się kimś, kto ma coś do powiedzenia. Ostrożna byłabym w szafowaniu słowami, ale są nawet momenty, takie ciche i raczej dość osobiste i samotne, kiedy czuje się nawet wyjątkowa, UMIEJĄCA. Nie lubi o tym mówić, choć przecież każdemu z nas sprawia przyjemność usłyszeć, że coś tam nam się udaje i to nawet całkiem dobrze.
Niestety, brakuje jej cechy, która chroniłaby ją w tych momentach, o których zaraz opowiem - nie ceni sama siebie. Nie potrafi być POMIMO. Te przyjemne momenty, w których zaczyna czuć, że coś potrafi, bardzo łatwo ulatują w PORÓWNANIU.

Oj tak, niewiele trzeba. Zdarzyło wam się (pewnie parę razy), że zabrakło stopnia tam, gdzie się go spodziewaliście? Schodzicie po schodach, miarowo, bez namysłu - organizm zapamiętuje wysokość stopni, przyzwyczaja się do ich powtarzalności i tylko w pewnym momencie myli się w rachunkach - myśli, że stopni jest 9, a jest ich o jeden mniej. Mieliście tak kiedyś? Ten krótki moment przestrachu, przyspieszenie oddechu, jakby groził nam upadek do jakiejś głębokiej dziury. A to tylko stopnia brak. Na nasze szczęście po sekundzie, góra trzech, parametry wracają do normy i zapominamy o incydencie.

Ona tak nie umie. Nie, nie, nie mam na myśli, że przejmuje się brakującymi stopniami dłużej niż zwykły śmiertelnik. Ze schodami akurat radzi sobie podobnie jak większość z nas. Chodzi mi raczej o to uczucie ZAGROŻENIA spadkiem, które pojawia się na sekundę. A jej  to zdarza się często. Zawsze wtedy, kiedy w swojej małej szczęśliwości poczucia bycia kimś nagle odkrywa kogoś, coś, co świadczy o tym, że jest ktoś lepszy, śmielszy, bardziej pomysłowy, bardziej energiczny, bardziej oczytany, osłuchany, ubrany, wygadany... Właściwie trzeba by tutaj wymienić wszystkie przymioty, jakimi może szczycić się człowiek. I niewiele jej trzeba - wystarczy impuls, wzrokowy, słuchowy, działający na węch, na dotyk. Nagle, bez ostrzeżenia, jej niskie poczucie własnej wartości wali ją z pięści prosto w brzuch. Boleśnie. I czuje, że spada. za każdym razem cholera tak samo. Niczego się nie uczy, na nic nie uodparnia, niczego nie przesiewa przez sito własnego rozumu. W sekundzie czuje, że znika wszystko, na czym zbudowała swój świat, swoją osobę, swoje życie. Cieniutko, prawda? Żyć na czymś, czego nie ma? Budować z cienkich patyczków dobrego samopoczucia, które z łatwością łamią się pod ciężarem tego, co potrafią inni ludzie? Jebs! I leży, skulona w embrionie swojej małości, miałkości i żałości.

Spokojnie, wstanie. Zapomni jako tako. Na tyle, że da się jakoś z dnia na dzień.... I śmiech mnie tylko ogarnia, jak sobie pomyślę, że ten scenariusz NA PEWNO się powtórzy. Głupiutka ona znowu za jakiś czas zacznie układać swoje patyczki w szałas, w którym zacznie tworzyć swoje koraliki, wierszyki i szkice. I jak już poczuje, tak troszeczkę, że może coś tam umie, że nie jest beznadziejna... Wiecie, co chcę dalej napisać, prawda?

Macie dla niej jakąś radę? Jakieś słowo? Nie żeby mi jakoś zależało, ale w sumie, jak już jest na tej ziemi i żyć jej przyszło, to szkoda, żeby się powietrze niepotrzebnie marnowało... Niech się tak ze sobą nie męczy. No nie wiem - niech siebie polubi? Jak mówicie?



niedziela, 16 listopada 2014

looking for

Poszukiwaczka - chyba tym zawsze była, jest i, nie daj boże, będzie. Zaczęło się jakieś 20 lat temu, może trochę później, ale jak już, to niewiele. Zaczęła nieświadoma swego szukania - tak to zwykle bywa u nastolatek. Niejako biologicznie są do tego predestynowane, żeby szukać: swojego stylu, znajomych, ulubionych książek - no słowem, jak to mówią, zaczynają szukać siebie. Tylko, że celem natury jest raczej, żeby znaleźć, przynajmniej na jakiś czas, coś, co będzie na pewno SWOJE, prawdziwe. Wiadomo, człowiek przechodzi przez różne fazy w swoim życiu, często to, co znalazł wcześniej przestaje mieć znaczenie, no nie wiem, ze względu na wiek, przeprowadzkę, skończone studia czy zaczętą pracę. Sprawa oczywista. Wtedy człowiek musi zaczynać poszukiwania od nowa, choć już nie z punktu zerowego, wchodzi wyżej, głębiej, w nową jakość, ale i z owym bagażem doświadczeń, które go definiują i pomagają szukać. Kto wie, może kolejne poszukiwania są łatwiejsze -  w końcu nie raz się już szukało, prawda?

A (nigdy nie zaczynaj zdania od "A") z Poszukiwaczką jest problem. Problem, który zwie się BRAKIEM. Rezultatu, olśnienia, ulgi, dojścia do celu, znalezienia. Ona, mili czytacze, nigdy nie znalazła. Proszę nie mieć wątpliwości - ona naprawdę szukała wszędzie. Wprawdzie z początku nie martwiła się tym wcale - nie bardzo była świadoma tego, że szuka, więc niejako jasnym jest, że brak znalezienia nie obchodził jej zbytnio. Do czasu. Bo Poszukiwaczka głupia nie jest. Zaczęła dostrzegać, że inni jakby szukają i jakby znajdują. Takich łatwo w tłumie zobaczyć. Nie szamoczą się na co dzień z życiem, są z nim jako tako dogadani. Nie popadają w płacz bez powodu, nie siedzą w ciemnościach w nadziei, że nikt do pokoju nie wejdzie, nie biorą wszystkiego, co napotkają, tylko dokonują WYBORU. Poszukiwaczka zaczęła się z tym czuć naprawdę źle, zwłaszcza, że dobiegała wieku, w którym z reguły ludzie mają ODNALEZIONE.

Jako się rzekło, szukała wszędzie. Zaglądała w pudło gitary, w dziurki we flecie, próbowała wystukać na klawiszach pianina. Nic. Szukała w jedzeniu i w niejedzeniu. We włosach koloru rudego, czarnego i blond. Zgoliła nawet głowę, bo pomyślała, że może to coś jest tuż przy skórze głowy. I znowu pudło. Szukała w muzyce takiej, śmakiej i owakiej - znowu nic. Ok, pomyślała, może dadzą mi to dzieci, one są takie niewinne, radosne, nieskażone jakby. Najpierw spróbowała z dziećmi cudzymi, pomyślała, że tak bezpieczniej. A potem przyszło jej do głowy, że może to chodzi o to właśnie, żeby bezpiecznie nie było i wydała na świat dziecko własne. Szukała w jego oczach, rączkach malutkich, stópkach. Nic. Czekała, dziecko rosło - zaglądała w jego pierwsze kroki, w pierwsze słowo "mama", jego przedszkolne dzieła i szkolne sukcesy - a tam śmiech pustki tylko i nic więcej. I proszę jej nie osądzać, kochała i kocha swe dziecko, ale faktem jest, że w nim nie znalazła tego, czego szukała.
Pomyślała, że może chodzi w złych butach - zmieniła na inne. Potem zaczęła się malować - twarz podkładem, oczy cieniami i tuszem, kości policzkowe zaznaczała tak, by twarz wydawała się szczuplejsza, kupiła nawet błyszczyk do ust. Dołożyła pomalowane paznokcie i rąk i stóp, stanęła taka wypacykowana i krzyknęła głośno do siebie, ale nie do siebie, szeptem "jestem TU, kurwa, a gdzie TY jesteś? KIM jesteś? JESTEŚ w ogóle? HEJ!!" Cisza. Tylko kawałek emalii z paznokcia odpadł.
Szuka wciąż. W internecie, w książkach, w czasopismach. Na YouTube, na Facebooku, na koncie bankowym i w skrzynce mailowej. W rozmowach z innymi, z samą sobą, z psychoanalitykiem. Szuka w pigułkach, tych ze szczęściem i tych ze snem. W kofeinie i teinie.

Poszukiwaczka nie jest kimś dziwnym czy niezwykłym. Prowadzi swoje codzienne życie tak, żeby wyglądać na taką, co ZNALAZŁA. Pracuje - choć każdego dnia marzy o innej pracy, z innymi ludźmi, w inny sposób. Czyta - choć wydaje jej się, że nie powinna. Zaprowadza dziecko do szkoły, odbiera je ze szkoły. Pomaga w odrabianiu lekcji. Czasami gotuje, czasami nie. Czasami je, częściej nie je. Czasami oddaje swoje ciało mężczyźnie, choć niczego wtedy nie czuje. Przyzwyczaiła się.
Czasami tylko napada ją paniczny strach, że życie ucieka, a ona nie może znaleźć. Nie chce umierać bez TEGO, nie TAK, nie do końca.

I szuka.... swojego życia.


wtorek, 4 listopada 2014

powrót do przeszłości

Powiem Wam coś - myślałam, że w oświacie (również w przedszkolu) pracują ludzie dojrzali, którzy głupawki szkolnych (i przedszkolnych) lat mają już za sobą. No, wiecie, co mam na myśli: to staranie się na piątkę, zbieranie pochwał od pani w worku "jestem wzorowym uczniem", zbieranie punktów, plusów, spisywanie prac domowych na kolanie na przerwie, bo przyznanie się do jej braku groziło pałą. To wszystko jest normalne, ale w życiu ucznia (dziecka) Takie zachowania zostawiamy za sobą jako całkiem fajne wspomnienia wchodząc w dorosłe życie PRACOWNIKA.

Ha! Naprawdę tak myślicie? No cóż, nie wiem, jak jest w firmach prywatnych, nie pracowałam w takowych i nie wiem, cz będzie mi dane. Ale zapraszam na mały spacer w "przeszłość" do placówki, gdzie pracują takie jak ja - nauczycielki przedszkola. Zapnijcie pasy, bo za chwilę poczujecie na sobie ten dreszcz strachu, ściskający brzuch przed klasówką z matematyki. Za chwilę zaczniecie się modlić tak jak kiedyś "żeby tylko mnie nie wybrała, żeby tylko nie mnie...". Tutaj można być wyrwanym do odpowiedzi jak jakiś uczniak, bez względu na lata doświadczeń czy staż pracy, a zdania w wypracowaniu dziennikowym będą poddane wnikliwej analizie literackiej. Gotowi? Zapraszam.

Otóż w mojej pracy musisz się mieć na baczności przed tak zwanym kuratorium, ewentualnie "tymi z oświaty". Jak by ci to wyjaśnić... Wyobraź sobie, że to towarzystwo to nauczyciele, siedzący przy biurkach w swoim "pokoju nauczycielskim". Wychodzą z niego, gdy usłyszą dzwonek "czas kogoś skontrolować" i wyruszają do klas - przedszkoli, żeby zrobić im sprawdzian. Powszechnie wiadomym jest, że ci nauczyciele znawcami są miernymi, mało który przepracował choć parę lat w przedszkolu, znają się na tym jak ja na programowaniu, ale papier mają i się swoją ignorancją nie przejmują. Jest im ze sobą dobrze, a gdy widzą, jak dyrektorzy przedszkoli trzęsą się przed nimi ze strachu, to nie widzą powodu, żeby coś w temacie swych kompetencji zmieniać. Mają wytyczne (czytaj: tony papieru, formularzy, ankiet i testów), skostniałe ciała i lubią, jak się ich częstuje kawą i ciasteczkami. Pokłony wskazane.

W każdym przedszkolu (klasie) mamy nauczycielki i tak zwany personel administracyjny (uczniowie) i dyrektorkę (przewodnicząca klasy). Przewodnicząca ma wtyki - wie, kiedy należy się spodziewać kontroli (a nawet jeśli nie wie, to i tak jej się ciągle spodziewa...). Zależy jej, żeby wypaść jak najlepiej, bo jeśli jej klasa dostanie piątkę, to ona dostanie pochwałę i będzie się miała czym pochwalić mamie i tacie. Uwierzcie mi - gdyby mogła, to zapędziłaby uczniów do malowania trawy na zielono, żeby tylko zadowolić panią z "pokoju nauczycielskiego". Owszem, można by powiedzieć, że klasa - przedszkole ma duże sukcesy na polu wychowawczym, że radzi sobie z różnymi problemami w sposób celujący, ale KOGO TO OBCHODZI?! O wiele ważniejsze jest, czy:
- dzieci w przedszkolu mają zwierzątko? (jeśli nie, to wierzcie bądź nie, ale uczniaki z przewodniczącą na czele szybko zamawiają na allegro patyczaka, żeby zwierzątko BYŁO - piąteczka murowana!),
- czy zdanie w dzienniku brzmi "układanie puzzli Bob Budowniczy" czy "Bob Budowniczy - układanie puzzli" - uwierzcie mi, te zdania się między sobą różnią, i TYLKO jedno jest prawidłowe (pytanie, czy w ogóle pisać o tym, że się puzzle układało? bo może nie pisać...),
- dzieci w przedszkolu były na dworze godzinę czy 45 minut,
- czy siedząc przy stole trzymają łokcie:
a) na stole,
b) pod stołem,
c) odkładają łokcie na bok
i tak dalej, i tak dalej.

Dorośli, zdawałoby się, ludzie... Zamiast robić swoje najlepiej jak się da, pracować z dziećmi tak, żeby przedszkole spełniało swoje funkcje - przerabiają jedno zdanie 100 razy, żeby przewodniczącą zadowolić, żeby w porównaniu z innymi klasami - przedszkolami wypaść lepiej i żeby dostać wymarzone A. Powiem szczerze, że już nie wiem, czy płakać nad tym wszystkim czy śmiać się z tego. Ucieczka jest trudna, przewodnicząca dopadnie cię wszędzie. I nawet jeśli jesteś dobrym uczniem (nauczycielką), to jeśli nie masz na to papieru, setek ewaluacji i nie potrafisz sklecić zdania tak, żeby się przewodniczącej podobało, to gówno twoje zdolności znaczą. Ot co. Szkółka dla dorosłych. Niczym koszmarny sen o maturze....

Czy ktoś ze zwiedzających ma jakieś pytania czy wątpliwości? To proszę ich BROŃ BOŻE NIE ZADAWAĆ!


niedziela, 5 października 2014

szalejąc za facetem z Bridget Jones

kilogramy: nie wiem i wolę nie sprawdzać; liczba myśli o tym, czy malować dzisiaj oczy czy nie: 15; ilość godzin w soczewkach kontaktowych: 4; ilość powtórzeń alfabetu z Kamilem: 5; liczba stron przeczytanych w książce: wszystkie, skończyłam

14: 10 No i po jaką cholerę kobieta kobiecie robi coś takiego? Po co pisać książkę, która rozgrzebuje, rozbudza w czytelniczce najskrytsze i zamknięte na siedem spustów pod hasłem, którego nikt już  nie pamięta, marzenia i potrzeby? "Patrzcie na mnie, jestem Helen Fielding i sprzedaję wam trzecią część książki o Bridget - wszystko, co tam napisałam nigdy się wam nie zdarzy, możecie mnie pocałować głęboko gdzieś! A, i dzięki za zakup książki."
Chcecie wiedzieć, co o tym sądzę? Ta cała Bridget miała nam chyba pokazać, że wcale nie musimy być piękne, zawsze czyste i uczesane, żeby coś nas w życiu fajnego spotkało. No na przykład jakiś facet, zawsze pięknie umięśniony, czasem młodszy od nas, czasem nie. Do tego dowcipny, łapiący nasze poczucie humoru w lot, pojawiający się zawsze wtedy, kiedy znajdujemy się w tarapatach. Proste, prawda? No bo przecież na co najłatwiej złapać zapracowaną, zmęczoną, nie zawsze idealnie wystylizowaną kobietę, matkę, żonę czy singielkę? Dajmy jej na tacy taką Ją, ale przerysowaną, groteskową do granic możliwości. Niech jej się nic nie udaję, niech zawsze popełnia jakieś towarzyskie gafy i.... niech ma dzieci. Tak - dzieci to świetny motyw, bo one zawsze coś mogą przeskrobać, przez co nasza bohaterka będzie wyglądała jeszcze nędzniej. Poplamiona przez dziecko sukienka czy płaszcz, wszy przyniesione z przedszkola, ogólny bałagan i rozgardiasz w domu. Bohaterka jest oczywiście samotną matką, wdową, bo mąż zginął w wypadku, osierocając dwójkę dzieci (oczywiście chłopczyka i dziewczynkę). Matka to tyje, to chudnie, w rozmowach z pracodawcą ciągle coś ją rozprasza, ot choćby na przykład gdakający telefon w jej torebce. Śmiesznie, nie? No bo jak jest śmiesznie, to łatwiej da się przełknąć te klimaty niczym z harlequina.

14:30 Ok, pisarka ma łatwe pióro. Gagi potrafi takie stworzyć, że człowiek nie raz roześmieje się nad książką w głos. I to dobrze. Ale na miłość boską, jak można tworzyć postać tak nieprawdopodobnie, tak mocno i z uporem maniaka "bridgetowego"? No naprawdę nie można było trochę tej kobiecie odpuścić? Ma 50-tkę na karku, a człowiek czytając tę książkę ma wrażenie, że czyta o perypetiach ciągle tej samej 30-latki, jaką była w dwóch poprzednich książkach. Wszystko się wali, pali, piloty od telewizora są niemożliwe do opanowania (ale pojawi się mężczyzna, który za pierwszym razem wszystko uruchomi bez problemu, oczywiście!), przedmioty lecą z rąk, pomadka myli się z tuszem do rzęs... I TAK DALEJ. No błagam! I ci faceci w jej życiu.... Jeden przystojniejszy od drugiego, inteligentni, silni i kochający w Bridget wszystko, łącznie z jej poplamionym płaszczem. Po prostu nie znoszę książek, w których już od pierwszych stron człowiek wie, z którym z facetów bohaterka skończy w szczęśliwym związku. No proszę, trochę szacunku dla czytelniczek.

Czyta się szybko, gładko i w miarę przyjemnie, choć czasem może zemdlić. Mdłości jednak nie będą raczej przykre, bo jak się człowiek śmieje, to ich nie zauważa. Ja się śmiałam w drugiej połowie książki, a w trakcie pierwszej walczyłam ze sobą, żeby nie przerwać w trakcie czytania. Ale skończyłam i dlatego winna jestem OSTRZEŻENIE: jeśli jesteś kobietą wrażliwą, szukającą szczęścia, miłości i takie tam, to nie czytaj - zdołuje Cię bowiem fakt, że innym, mnie czystym od Ciebie kobietom tak łatwo zdarza się miłość, podczas gdy Ty, całkiem atrakcyjna, sobie nie radzisz. Po co Ci to?

Helen Fielding Bridget Jones. Szalejąc za facetem.


czwartek, 14 sierpnia 2014

czy ja jestem Dina?

Nie daje mi spokoju, odkąd zaczęłam ją poznawać. Wchodzi we mnie na jawie, odwiedza mnie w snach. Nie widzę jej, a wyraźnie jest. Czuję ją w moich trzewiach, w mojej kobiecości, w dziwnym pożądaniu, które pojawia się teraz częściej, odkąd ją poznałam. Jam jest Dina. jam jest tą, która czyta jej księgę i nie umie powiedzieć, dlaczego te kartki tak mnie pociągają.

Ja i Dina jesteśmy tak różne. Ona żyje tak, ja chce. Robi rzeczy, które w jej czasach nie przystoją kobiecie, za nic mając to, co inni o niej pomyślą. Dzięki temu raz ją lubię i podziwiam, a raz mam ochotę krzyknąć, żeby się opamiętała i choć przez chwilę pomyślała o innych. Ale ona jest Dina - gdy kocha, to zabija z miłości, jej wzrok, słowa, które mówi potrafią doprowadzić człowieka do samobójstwa. Przyjmuje te wszystkie śmierci ze spokojem, bo tak przecież musiało być. Kiedy pożąda, jej ciało pochłania kochanka łapczywie, po czym wypluwa z równą łatwością, jeśli za seksem nie kryje się miłość. A nie zawsze się kryje w Dinie miłość. Czasami jest to po prostu zwierzęcy instynkt, wściekłość lub rozpacz.

Dina pięknie gra na wiolonczeli. Ja nie potrafię. Powiadają, że kiedy gra to wszelkie życie mające uszy zatrzymuje się, by posłuchać. I wybaczają jej wtedy wszystko. To, że jako wdowa po zmarłym gospodarzu nie zajmuje się w ogóle domem, choć jest to każdej kobiety świętym obowiązkiem. To, że siada razem z mężczyznami w salonie po posiłku i paląc fajkę rozmawia na męskie tematy. To, że siada okrakiem na koniu i pędzi przed siebie z rozwianym włosem tam, gdzie niejeden bałby się wybrać konno. I te włosy, wiecznie rozpuszczone, poplątane - przecież nie tak powinna wyglądać dama, prawda? Ale Dina gra pięknie i ludzie wszystko to jej wybaczają, przyzwyczajają się i przyjmują do siebie. Dina żyje jak chce.

Dina jest duża, podobno piękna. Zupełnie inna niż ja. Ma w sobie coś, co powoduje, że mężczyźni, jeśli już zakochują się w niej to do szaleństwa. Potrafi opanować umysł i serce nieboraka tak, że nie ów nie umie myśleć o niczym i nikim innym. Mimo tych włosów. Mimo ciętego języka i niesamowitego uporu. Mimo fajki i tego, że posługuje się bronią jak mężczyzna. Jej duże ciało, pełne piersi, białe uda, którymi mocno ściska wiolonczelę podczas grania wzbudzają w mężczyznach bolesne pożądanie, bezsenność, tęsknotę za spełnieniem. A ona po nich sięga, jeśli ma ochotę, pozwala im wejść w siebie w dzikiej ekstazie w miejscach najmniej do tego odpowiednich, nie martwiąc się o konsekwencje. Nie troszcząc się o to, że biedak potem będzie chciał jej więcej, będzie chciał miłości i uwagi. Może ją dostanie, a może nie. Będzie tak, jak zechce Dina.

Dina zabija z miłości. Ja tak nie potrafię.

Dina opuszcza dom i syna, jeśli czuje taką potrzebę. Ja tak nie potrafię.

Dina nie boi się morza i duchów zmarłych. Widzi ich wszystkich, rozmawia z nimi. Ja nie widzę, choć czasami czuję.

Ja nie jestem Dina. Jestem tymi mężczyznami, którzy nie potrafili o niej długo zapomnieć. Jestem jej synem, Beniaminem, którzy zabiega o jej uwagę bezskutecznie, krzycząc, płacząc i klnąc w głos. Pragnę Diny, ale jej to nie obchodzi. Odwraca się do mnie swoimi dużymi plecami i odchodzi. Idzie tam, gdzie ma teraz ochotę być.



POLECAM GORĄCO książkę Herbjorg Wasmo "Księga Diny". A przy okazji również książkę tej samej autorki pt. "Stulecie".


piątek, 18 lipca 2014

spowiedź

Myślała, że to minie. Nie raz już przecież miała gorsze dni - coś ją pogryzło, pomęczyło i przechodziło. Nie należała do osób, które pozwalają, żeby byle smutek czy kłopot zwalał jej życie na łopatki. Nie. Raczej starała się problem w głowie bądź w rzeczywistości umniejszać, nie zauważać w przekonaniu, że jak nie będzie na niego zwracała uwagi, to się znudzi i sobie pójdzie. I z reguły odchodził, zostawiając czasami jakiś niemiły ślad w pamięci. Czemu więc teraz miałoby być inaczej? Tego nie wiedziała, ale w istocie coś było inaczej. Zaczęło się od kilku zdarzeń, które, nie wiedzieć czemu, nastąpiły po sobie w dość bliskich odstępach czasu. Pierwsze z nich prawie jej nie obeszło, nie dotyczyło jej bezpośrednio. Przy drugim zatrzymała się przez chwilę, ale krótko, tak tylko, żeby posłuchać. Trzecie zdarzenie spowodowało, że usiadła w drodze z pokoju do kuchni, żeby posłuchać, jak je opisują na kanale informacyjnym w telewizorze. Odechciało jej się pić. Po trzecim wydarzeniu nastąpiły jeszcze czwarte i piąte - im przyglądała się z uwagą, a w jej głowie, zupełni bez jej woli, zaczęły rodzić się pytania. I to było nowe. Nigdy nie dopuszczała do tego, żeby w głowie powstało pytanie, wiedziała, że pytanie oznacza szukanie odpowiedzi, a szukanie odpowiedzi to nic innego, jak dawanie uwagi problemowi. Nie tego chciała, chciała od problemów się uwalniać. Teraz PYTANIE się stało. Nie da się tego cofnąć - możesz się starać zapomnieć, nie myśleć o nim, zagłuszać i udawać, ale raz powstałe pytanie zostaje.
Nie trzeba było pytać...

Od pytania się zaczęło, a zacząć najlepiej od śniadania. Nie chciało jej się jeść. Pytanie zatykało jej przełyk i żołądek, nie potrafiła przełknąć nawet swoich najbardziej ulubionych potraw. Droga do i z pracy też nie była łatwa. Pytanie wyświetlało się na znakach drogowych niczym w kiepskiej jakości filmie, raz było światłem czerwonym, a raz zielonym. Przechodziło przez pasy, trąbiło na nią z agresją, a raz nawet zmieniło za nią bieg. Koszmar. O tym, że nie pozwalało jej spać  to nawet nie ma co wspominać - standard. Zaczęła się bać, każdy zacząłby się bać na jej miejscu. Dotarło do niej, że jeśli nic z tym nie zrobi, to jej życie szlag trafi. Nie sposób przecież żyć z takim PYTANIEM w głowie.

Tej soboty wstała po męczącej nocy i postanowiła, że następną noc prześpi już spokojnie. Wiedziała, a przynajmniej tak jej się wydawało, gdzie ma iść i z kim porozmawiać, żeby uzyskać odpowiedź. Ubrała się zwyczajnie - pomyślała, że w sytuacji, kiedy nie wiadomo, jak się ubrać, lepiej nie kombinować. Postanowiła, że pójdzie pieszo - spacer uspokajał, a poza tym bała się, że tym razem PYTANIE może zawładnąć pedałem gazu. Jak na każdym osiedlu w mieście, tak samo w pobliżu jej domu stał kościół. Nigdy tam nie była - nie uczęszczała, ani regularnie, ani od święta do święta. Liczyła, że w sobotę rano kościół będzie "czynny", ale nie zatłoczony. Otwarte wejście zdawało się potwierdzać jej hipotezę. Weszła do środka. Cicho. Chłodno. Ciemno. Gdzieniegdzie, w ławce siedziały bądź klęczały pojedyncze osoby ze wzrokiem zwróconym w stronę ołtarza. To ją ośmieliło - nikt nie patrzył na nią. Przeszła dalej. Mhm, ten charakterystyczny zapach. Co tak pachnie? Sacrum? Woda święcona? Kadzidło? Mury pozbawione porządnego wietrzenia przez długi, bardzo długi czas? Rozglądała się na boki, bo o ile pamięć ją nie myliła, to właśnie tam rozstawiane są w kościołach te małe domki, w których siedzą księża i czekają na wiernych. Jak one się nazywały? Tabernakulum? Nie, już sobie przypomina - to konfesjonał. Tak, szukała konfesjonału, najlepiej zajętego przez jakiegoś duchownego, z którym mogłaby pogadać. Zadać pytanie. Cholera, no ale co - ma klęknąć, mówić do tych kratek czy lepiej poprosić go na zewnątrz? Przecież nie chciała się wyspowiadać, nie szukała wybaczenia czy pokuty - pomyślała tylko, że ksiądz może znać odpowiedzi na pytania, które nie pozwalają jej normalnie spać. Szlag, że też nie przemyślała tego lepiej - wszystko przez to, że nie wysypia się jak należy. Trudno, ma to gdzieś, nie wróci do domu bez niczego,  nie po przekroczeniu tego progu.
Znalezienie konfesjonału nie było aż tak trudne - stały na prawo, trzy, jeden obok drugiego. W jednym siedział mężczyzna ubrany jak to księża mają w zwyczaju. Oprócz niego nie było tam nikogo, pewnie liczył na spokojny poranek. Wzięła głęboki oddech i podeszła tam, od strony kratkowanego okna. Konstrukcja konfesjonału nie dała jej dużego wyboru pozycji, mogła tylko uklęknąć, jeżeli chciała być słyszana i mówić możliwie najbliżej ucha słuchającego. Wiedziała, że istnieją jakieś formułki, które stosuje się przy takiej okazji i na pewno nie zaczyna się od "dzień dobry", ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia. Była już tak blisko, że czuła zapach wody kolońskiej, jakiej rano po goleniu użył ksiądz, była na tyle blisko, że ją zauważył i przysunął głowę do kratek - sposób rozpoczęcia nie miał teraz dla niej żadnego znaczenia.
- Mam pytanie...
- Na wieki .... - powiedział ksiądz bez zastanowienia, zanim dotarło do niego, co powiedziała kobieta - Słucham - poprawił się.
- Czy ja mam prawo spokojnie żyć w swoim domu, w tym kraju? - powiedziała jednym tchem, nie przejmując się tym, jak brzmi to pytanie w uszach zaskoczonego księdza.
- Nie rozumiem - powiedział - dlaczego pytasz o coś takiego?
- Sporo się ostatnio wydarzyło. A ja nie chodzę do kościoła, nie wierzę. Myślałam, że dla innych to nie problem, że każdy może wierzyć bądź nie wierzyć w co lub kogo chce. Ale teraz nie jestem pewna. Wie pan... ksiądz... ja, jeśli będę miała dzieci, nie będę ich chrzciła - nie wierzę w chrzest. Moje dzieci nie będą chodziły na religię, nie będziemy uczestniczyć w żadnych kościelnych rytuałach. I ćwiczę jogę. I nie razi mnie ani nie rani moich uczuć to, że ktoś używa słowa Golgota w kontekście sztuki teatralnej. Nie przeszkadza mi krzyż w miejscu publicznym, ale też nie widzę powodu, żeby tam wisiał - powinien być chyba osobistą sprawą każdego, wisieć w domach. Uważam, że zapłodnienie in vitro czy aborcja to jest sprawa sumienia bądź portfela każdego człowieka. Nic do tego sąsiadce, lekarzowi czy księdzu. Tak uważam. W ogóle uważam, że wiara to sprawa bardzo wewnętrzna, osobista, taka w środku człowieka - jeśli ją widać czy słychać, to raczej w życiu tego człowieka, a nie na ambonie czy w sejmie. I razi mnie bogactwo kościołów. I jeśli okaże się, że moja córka lub syn jest homoseksualny, to mam zamiar to zrozumieć, uszanować i dalej kochać.  Dlatego pytam: czy ja mam prawo tutaj być?
Skończyła. Powiedziała TO na głos.
Ksiądz  poprawił się na krześle, głośno zaczerpnął powietrza jak osoba, która wie, że nie będzie łatwo.
- No cóż, sporo tego. Oczywiście, że masz prawo tutaj być, ALE....

Ona tego "ale" już nie słyszała. Odeszła, kiedy zaczerpywał powietrza. Nie chciała i nie potrzebowała słuchać, co ten człowiek w koloratce ma jej do powiedzenia. Bo niby po co? Dlaczego on lub ktokolwiek inny miałby jej pozwalać lub nie myśleć, czuć i żyć tak, jak chce, skoro nie łamie prawa, nie krzywdzi nikogo i nie namawia do złego? Nikt nie musiał jej już nic mówić. Usłyszała swoje pytanie i to jej wystarczyło. Opuściła zimne i ciche pomieszczenie z przekonaniem, że może spokojnie kłaść się dzisiaj spać.
BO MA PRAWO.

Życzę wszystkim spokojnych nocy.


czwartek, 3 lipca 2014

o my Gok!

Po przeczytaniu autobiografii Goka Wana, człowieka, który swoimi programami telewizyjnymi zalazł mi mocno, ale pozytywnie za skórę (i nie tylko), mam kilka pytań. Pytania owe są do wszystkich i do nikogo. Puszczone w przestrzeń jakby pustą, a jednak wypełnioną ludźmi. Mówiąc "ty" nie mam na myśli konkretnie ciebie, choć w sumie mógłbyś, mogłabyś być to ty. Ale ponieważ nie ma takiej pewności, nie piszę ciebie z wielkiej  litery. Choć pytania są wielkie. Dla mnie w większości kluczowe do zrozumienia tego, co działo się, dzieje bądź dziać będzie w moim życiu. Mam wrażenie, że gdybym znała na nie odpowiedź być może pewne nieprzyjemne rzeczy w moim życiu nigdy by mnie nie spotkały. Ale stały się. Pytanie brzmi: dlaczego?

LISTA MOICH PYTAŃ

Co komu przeszkadza drugi człowiek?
Co czyni nam drugi człowiek złego tym, że jest gruby, chudy, ma brzydkie zęby, jest niski, jest wysoki, chodzi krzywo, jest łysy, brzydki, ładny, bogaty, biedny, czarnoskóry, biały, żółty, wierzący, niewierzący, katolik, nie-katolik, idzie z tłumem, idzie wbrew tłumowi, ubiera się śmiesznie, inaczej, tak samo, odpowiednio do okazji, nieodpowiednio do okazji, jest brudny, jest czysty, je  mięso, nie je mięsa, zna "wielką" literaturę, nie czyta w ogóle, lubi prawicę, lubi lewicę, jest gejem, jest hetero, słucha techno, disco, pop, metalu, muzyki poważnej, nie słucha muzyki w ogóle
?
Dlaczego ktoś inny od nas wymaga komentarza?
Jakim prawem jedna osoba uderza drugą osobę?
Co czyni cię lepszym w twoim podstawowym składzie, że dajesz sobie prawo mieć innego w pogardzie?
W czym jesteś lepszy, że wyśmiewasz się z innych?
Dlaczego twój wygląd jest lepszy od innego?
Myślisz, że gdybym mogła, nie zmieniłabym się tak, żeby móc na siebie patrzeć w lustro z uśmiechem?
Jaką część swojego ciała zawdzięczasz sobie?
Dlaczego tylko przez taki drobiazg jak wygląd jedni na świecie skazani są na sukces, a inni na samotność?

Jest tych pytań więcej, kotłują się po głowie z niedowierzaniem nie znajdując odpowiedzi. Pojawiają się, chowają, ale póki co nie znikają. Czytam autobiografię fajnego faceta, szczerego, prawdziwego i jest mi smutno i przykro, gdy opowiada o złu, które go spotkało ze strony innych ludzi TYLKO dlatego, że wyglądał inaczej. Mogłabym tutaj rozwodzić się o wyższości intelektu nad wyglądem, o sile charakteru, mocy wiary we własne siły, ale PO CO? Co to da? W czym nastąpi zmiana? Jak pomoże to człowiekowi zmierzyć się z samotnością bycia innym, z bólem walki o uwagę, z tęsknotą za byciem szczęśliwym?


Gok Wan "Lata chude, lata tłuste. Moja autobiografia." 

sobota, 24 maja 2014

życie zaczyna się po....

Do pewnych rzeczy trzeba chyba dojrzeć. Poczekać. Nie spieszyć się z opiniami na własny temat, nie martwić się na zapas i nie przepłacać na psychoterapeutów. Przeżyć te kilkanaście z hakiem pierwszych lat życia z godnością, stoickim wręcz spokojem, przyglądając się sobie z przymrużeniem oka albo nawet dwóch. I czekać, cierpliwie, co przyniosą dni.
Tak chyba było i jest nadal ze mną. Po cóż ja się miotałam, w płacz uderzałam i bezsens życia przeklinałam. Szukałam w różnych miejscach, pukałam, a czasami właziłam w buciorach bez pukania, bo wydawało mi się, że skorom takam biedna, przez życie i los pokrzywdzona, to ktoś musi mi pomóc. A tymczasem, w ciszy mijających minut, godzin, dni i lat moje komórki nerwowe dochodziły do stanu swego finalnego (cały czas zresztą są w drodze). Niczym wielki komputer zapisywały wszelkie dane z doświadczeń moich na dysku roboczym, żeby z nich dopiero sklecić informacje i stany istotne. Ja, niepomna tego istotnego, choć powolnego procesu, próbowałam na własny rachunek przeprowadzić inwentaryzację, biorąc w podliczeniach pod uwagę to, co w istocie miało być tylko daną wyjściową - potrzebną, choć w izolacji zupełnie fałszywą przesłanką. Powstawały mi z tego różne obrazy, z reguły smutne, przygnębiające i dość dokuczliwe. Jak człowiek tak o sobie myśli, jak ja myślałam przez większość mojego życia to nie ma bata - musi być nieszczęśliwy i wiarę we wszelkie dobro i piękno tego świata zostawić na cmentarzu innych porzuconych idei i pięknych słów.

A gdzieś tam obok trwało i trwa nadal przerabianie danych, ich katalogowanie, oczyszczanie i nazywanie po imieniu. Powoli, z dnia na dzień. I wierzcie mi, jeśli jeszcze macie to jeszcze przed sobą - pewnego dnia wielki brat postanowi, że oto nadszedł czas, żeby niektóre z tych danych ujrzały światło dzienne. W pewnym momencie okazuje się, że komputerowa baza twoich doświadczeń jest na tyle bogata, że można z niej wyciągnąć całkiem sensowne bajty.

Właśnie tego doświadczam. Jestem pełna zdumienia, widząc i rozumiejąc to, co zaczynam widzieć i rozumieć. Nie wierzę własnym uszom mówiąc to, co mówię. Nie wierzę własnej głowie myśląc to, co myślę. I jak to jest możliwe, że robię to, co robię? Że zaczynam podejmować takie, a nie inne decyzje? Nie, nie jestem z tym sama, pomoc drugiego człowieka jest potrzebna, choćby po to, żeby powiedział ci, że to co się dzieje, właśnie się dzieje. Żebyś czasem tego nie przeoczyła. Żebyś z przyzwyczajenia nie myślała cały czas tak, jak myślałaś do tej pory. To wszystko dzieje się naturalnie, w swoim czasie, we właściwej porze i odpowiednim miejscu. Ale się dzieje.

Ja na przykład jestem w takim punkcie swojego życia, że nie boję się powiedzieć sobie, że w weekendy nie pracuję. I nie pracuję.
Potrafiłam podjąć DECYZJĘ bez pytania innych o zdanie i, o zgrozo, o zgodę. OŚWIADCZYŁAM jedynie, że taką to a taką decyzję podjęłam. Wyzwalające!
Coraz lepiej idzie mi mówienie o swoich potrzebach lub przynajmniej myślenie o nich ze zgodą na ich istnienie. Coś podobnego - mam potrzeby!
Uczę się podejmować decyzje w roli mamy - ćwiczę w każdej nadarzającej się okazji :).
Dwa dni temu zjadłam drożdżówkę z makiem - walę was, kalorie!
Zaczynam mówić o moich małych sukcesach na głos, co wbrew pozorom nie jest łatwe. Człowiek tak bardzo przywiązuje się do siebie poszkodowanego przez los, bezbronnego i skromnego...
I napisałam tego posta bez lęku, że pójdzie w świat ta oto wiadomość - że zaczynam sobie radzić :)

Kłaniam się.


czwartek, 17 kwietnia 2014

subiektywny słownik mój codzienny (ssmc)

16 kwietnia 2014

Mania wielkości - cecha właściwa niektórym homo sapiens, u zwierząt nie zaobserwowałam. Ludzie z manią wielkości uważają siebie za kogoś lepszego od innych ludzi chociażby dlatego, że: więcej zarabiają, piastują w pracy wyższe stanowisko, wydaje im się, że wiedzą lepiej, więcej i na każdy temat. Powodów może być więcej, jednak z punktu widzenia autora nie mają one większego znaczenia. Ludzie z manią wielkości lubią być obsługiwani - to takie księżniczki i książęta naszych czasów, tylko, że bez korony i karocy z zaprzęgiem. Potrzebują dworu obskakującego ich tyłek, bijącego pokłony, rzucającego pochlebstwa. Dzięki takiemu otoczeniu czują, że coś znaczą, że są kimś, z kim trzeba się liczyć. Tak naprawdę nikt takich ludzi nie lubi, są żałośni, często okazują się być głupimi i głuchymi na potrzeby innych, stroszącymi swe marne piórka gąskami. Ciekawym zjawiskiem jest jednak to, że mimo często deklarowanej niechęci wobec takiego człowieka, zawsze znajdzie się ktoś, kto rzuci małe "och" i "ach" na widok nowej sukienki czy fotki rodzinnej. Ktoś, kto w obecności takiej osoby nagle schyla się z lekka, zaczyna uśmiechać się służalczo, w ciszy czekając na polecenie czy choćby mrugnięcie okiem. Podejrzewa się, że właśnie to zjawisko powoduje, że ludzie z manią wielkości nie znikają z ziemi. Co jakiś czas odradza się na nowo - zakompleksiony, nierozgarnięty, szukający odpowiedniego środowiska, dzięki któremu może udawać lepszego niż jest w rzeczywistości. Szczerze współczuję tym, którzy muszą z takimi maniakami wielkości i ich dworem jakoś funkcjonować. Współczuję ludziom z manią wielkości - w istocie są dość samotnymi, otoczonymi "sztucznymi" przyjaciółmi ludźmi. Współczuję ludziom z dworu królewny czy królewicza. To musi być bardzo smutne żyć jako osoba tchórzliwa, dwulicowa, żyjąca pod dyktando zachcianek innych.

Zabawa w wojnę - sposób spędzania czasu przez dzieci od około 5. roku życia. W wojnę mogą bawić się chłopcy i dziewczynki, choć częściej obserwuje się w tej zabawie chłopców. Zabawa ta nie podoba się dorosłym, z uporem maniaka zabraniają dzieciom biegać z skonstruowaną przez siebie bronią i udawać, że strzelają. Tłumaczą przy tym swoim i cudzym dzieciom, że zabawa w zabijanie jest zła i że tak bawić się nie wolno. Dorośli obawiają się, że takie działania dzieci będzie w nich wzbudzać i potęgować (może nawet w przyszłości) zachowania agresywne. Według autorki jest to trochę po nie w czasie, ponieważ jeśli dzieci już zaczęły się w wojnę bawić, to pewnie już jakaś agresywność w nich jest. Więc może trzeba od niemowlaka zapobiegać zabawie w wojnę? Osobiście (moje zdanie nie przedstawia ogólnego stanowiska środowiska pedagogicznego, jest tylko i wyłącznie moim prywatnym) uważam, że należy sprawę zostawić taką, jaka jest. Dzieci bawiły się w wojnę (strzelanie, bitwę, pojedynek...) od zawsze. Zmieniała się tylko broń. Najpopularniejszym był i jest patyk - długi może być szablą, mieczem, karabinem, krótki świetny jest w roli pistoletu, sztyletu czy innej kosmicznej broni. Teraz dzieci mają też do dyspozycji klocki, z których tworzą swoje uzbrojenie. I biegają, wydając charakterystyczne dla swojej broni odgłosy. Co jakiś czas któryś padnie, że niby go zabili. I wyjąwszy wszelką ideologię (która w definicji jakiejkolwiek zabawy nie występuje) na tym i tylko na tym to polega. Na bieganiu, wydawaniu odgłosów i padaniu. Dzieciaki w miarę bezpieczny sposób pozbywają się nadmiaru energii, wchodzą w interakcje z innymi, ustalają zasady swojej zabawy i kto nie żyw, ten leżeć musi. Nie biją się naprawdę, nie robią sobie i innych krzywdy, a jedynie oko dorosłego to kole. Ale dorosły wiadomo - pamięć ma krótką i nie pamięta, że sam się w taką zabawę bawił i jakoś na ludzi wyszedł (no bo że wyszedł, sam nie ma najmniejszej wątpliwości).
Autor czuje się w obowiązku dodać jeszcze, że nie popiera kupowania dzieciom prawdziwie wyglądających broni, bo i pieniędzy szkoda i wyobraźnię dziecka to ogranicza. Podobnie z grami komputerowymi w strzelanie - odpada wtedy walor biegania, interakcji z innymi. Ale to już inna historia...

sobota, 12 kwietnia 2014

modlitwa

Nie wiem, w którą stronę zwrócić się mam w mej modlitwie błagalnej... Do góry? Tam, gdzie słońce, chmury, gdzie podobno bóg jakiś mieszka? A może ku dołowi, do matki ziemi, która na swych barkach nosi wszelkie trudy i problemy ludzkości od zarania dziejów? A może mam swe modły zwrócić ku sobie, do środka, w samo sedno jestestwa mego, aby duch mój, porozumiawszy się z rozumem i emocjami dał mi, to czego potrzebuję? Może do gwiazd, kosmicznej energii, z którą podobno jednym jesteśmy? No nie wiem - taki to problem człowieka, który nie wiem w co i czy w ogóle wierzy. Wyśpiewam więc swą modlitwę tutaj, bez wznoszenia rąk do czegokolwiek, w nadziei, że puszczona w eter trafi w dobre miejsce.

Bo ja się, o Wielki, nie mogę pozbierać. Wiosna niby za oknem, piękna pogoda, słońce energii powinno dodawać. A ja co? A ja śpię w środku, chrapię na całego. Powieki mam ciężkie, cały dzień walczę z chęcią zaśnięcia i przespania całego dnia. Cała śpię. Mój mózg zasypia nad książką, przytulając się do skupienia, więc zrezygnowane ręce odkładają książkę na półkę, na później. Jelita na spółkę z pęcherzem zasypiają (ja przepraszam tych wrażliwszych) na sedesie, odmawiając pełnienia swych, przypisanych przez naturę, funkcji. Nogi na buty patrzeć nie mogą, mówią, że najlepiej im się odpoczywa w skarpetkach, w pozycji co najmniej poziomej. A ręce? Ręce by tylko drapały ciało to tu to tam, brodę podpierały i unikały wszelkich czynności porządkowych. Włosy od nasady siwieją, lakier od paznokci odpryskuje, bo mu się podłoża nie chce trzymać mocniej, a tatuaż się leniwie goi. Pryszcze gromadnie na twarz mi wychodzą, działaniu maści się opierając, bo im się tak chce bądź nie chce. Żołądek trawienia odmawia, apetyt miast rosnąc w miarę jedzenia, zastrajkował haniebnie, więc na jedzenie patrzeć nie mogę. Serce uderza nieco wolniej, a energia wszelka porami mi wychodzi zamiast potu.
Buty moje oblały się jakimś nieznanego pochodzenia rumieńcem (żeby było ciekawiej, to tylko jeden but z pary), oblał się tak z góry do dołu i żadne zabiegi myjąco-peelingujące pomóc nie chcą i but jest nie do noszenia. Zresztą i tak mi się nie chce nigdzie wychodzić.
Kosmetykom kolorowym dałam dziś wolne, testując swoją wytrzymałość na widok pryszczy niczym nie pokrytych. W głowie coś mi dudni dudum dudum, tuż nad brwiami, więc jak mrugam oczami (choć mi się nie chce), to mnie boli.
Mówić dzisiaj do mnie nie ma sensu. Bo mi się gadać nie chce. Moje słowa mają dzisiaj wychodne, poszły gdzieś polatać po świecie, nowych związków frazeologicznych poszukać. A niech się gadułki trochę zabawią, co mi tam - to, że mnie się nie chce, nie oznacza, że innym zabraniam. Kazałam im wrócić jak najprędzej, zobaczymy, z czym przyjdą. Przytulić się można, byle nie za często, bo ciało moje wzbrania się dzisiaj przed tłumem. Lubi i owszem pobaraszkować, ale jeśli ma się wyspać, to musi mieć dla siebie sporo miejsca, wzdłuż i wszerz. Uszy kładą się po sobie, oczy w jeden punkt wpatrują. Nawet siły nie mają, żeby tak w prawo, w lewo, w prawo...

Najchętniej bym usiadła gdzieś w ciepłym i odosobnionym miejscu i bym tam siedziała. Nie wiem, jak długo. Do skutku. Do wielkiej pobudki wszelkich funkcji ciała mego. Czy jest, o Wielki, ratunek jakiś dla mnie? Czy dasz mi odpowiedź zanim znowu zasnę....?



piątek, 11 kwietnia 2014

i klaszczemy głośno na końcu

Żyć z czegoś trzeba, dlatego każdy zarabia jak może. A że człowiek jest istotą o mniej lub bardziej rozwiniętym pancerzu moralnym, lubi myśleć, że sposób, w jaki zarabia jest przynajmniej zgodny z prawem. To jednak nie wystarcza, żeby na rynku przepełnionym konkurencją w codziennych targach i przetargach sprzedać właśnie swój towar. Aby zdobyć klienta, trzeba być:
a) oryginalniejszym,
b) szybszym,
c) bardziej namolnym.
Sprzedawcy dóbr wszelakich nie wahają się pukać do każdych drzwi. KAŻDYCH. I jeśli podejrzewacie, że mam na to jakiś przykład, to oczywiście się nie mylicie. Ba, ów przykład właśnie sprowokował mnie do napisania tego tekstu. Ten wstępik to tylko tak, żeby zabajerować, zabłysnąć jakoś elokwencją i zdaniami złożonymi - słowem, żeby ten tekst wam jakoś sprzedać :)

W istocie mogłabym ten wpis zacząć tak:  obwoźne "teatrzyki" odwiedzające przedszkola i za niemałe pieniądze przedstawiające swoje dwuosobowe "przedstawienia" te jedna wielka żenada. Ja wiem - podobno niełatwo jest aktorom (przyznam, że z trudem przechodzi mi przez klawiaturę słowo "aktor" w przypadku rzeczonych komediantów). Pracy nie ma, seriale przepełnione, teatry bez etatów - a żyć za coś trzeba. No to przyatakujmy przedszkola. Rodzice lubią jak się coś w tych placówkach dzieje, im więcej tym lepiej - ma się wtedy wrażenie, że dziecka rozwija się z każdą godziną spędzoną poza domem. Skleci się kilka wystąpień, płachtę z tłem zawiesi się na sznurku, jakaś piosenka (z płyty oczywiście), strój z futerka czy z Tesco i jedziemy. Roześle się oferty mailowo po przedszkolach, to nic nie kosztuje - niejeden dyrektor skorzysta, żeby potem chwalić się na stronie internetowej, że "dużo u nas jest teatrzyków, co najmniej jeden miesięcznie". Jeździć do teatrów stacjonarnych wiadomo, że nie zawsze się chce, bo to wyprawa zawsze się robi. Nie ma to jak teatr na dywanie w sali.

I się zaczyna. To, że nie jeden aktorzyna na taki pomysł wpadnie to pewne. Trzeba zrobić tak, żeby być kupionym. Myśl! Po pierwsze, musi być dydaktycznie. Tak, nauczycielki lubią, kiedy jest dydaktycznie, jakiś temacik sobie sklecą przy okazji i mają z głowy. A więc można by na przykład o zdrowym odżywianiu, o nie rozmawianiu z nieznajomymi, o leniuchowaniu, że złe jest. Cztery pory roku to bardzo dobry temat, jak zimę wezmą, to wiadomo, że pozostałe trzy pory roku też ich skuszą, a o tym gada się co roku... Segreguj śmieci. Dobrem zło zwyciężaj. Bądź koleżeński. Słodycze psują zęby.... Sztuka w służbie nauce, to powinno chwycić. Po drugie - niech będzie komicznie. Jak nauczycielki widzą, że dzieci się śmieją, to chcą więcej. Trzeba jakieś żarciki do tekstu wrzucić, przewrócić się z trzy razy, potknąć o coś, lapsus słowny wtrącić. Świetnie, to już mamy. Po trzecie wrzucić by trzeba jakieś piosenki. No nic, tu się zainwestuje, podkład muzyczny nagra, się zaśpiewa. I nie wolno dać o sobie zapomnieć. Nie można ustać w słaniu ofert, konieczne są słowa profesjonalny, autorski, tani i uczący. Zrobi się ze trzy spektakle i objedzie się z nimi całą Polskę. Po roku zapomną, co było, dzieci się w przedszkolu zmienią, to się z tymiż spektaklami wróci. No, pasuje.

Tylko, że mnie wcale nie pasuje. Ja przepraszam, ale mnie te teatrzyki łagodnie mówiąc irytują. Zawsze jestem przeciw, uważam, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Według mnie lepiej raz pojechać do teatru na porządne przedstawienie, niż co miesiąc oglądać szmirę. Z reguły wygląda to tak: płachta z namalowanym obrazkiem wywieszona na stojakach, dwóch "aktorów", którzy szybko za tą płachtą się przebierają, jak jest potrzeba, raz mówią jakimś tam wierszem, raz prozą, niewybredne żarty rzucają - generalnie wypaczają jakiekolwiek poczucie smaku u tych nic niewinnych istot, jakimi są dzieci. A te tematy? Błagam! Mnie zawsze bardziej pasowała Młoda Polska z jej sztuką dla sztuki, niż Pozytywizm czy Romantyzm z ich sztuką na sztandarach w służbie czemuś tam. Uważam, że sztuka jest po to, żeby jej odbiorca coś przeżył, poczuł i chodził z tym później jakiś czas, a nie po to, żeby nauczył się prawidłowo myć zęby. Te moralne przesłania, którymi występujący w mało subtelny sposób kończą swoje przedstawienia po prostu mnie osłabiają.

Poza tym, proszę państwa, ja mam za sobą traumatyczne przeżycie, kiedy to pani w roli łabędzie, podnosząc dość często ramiona do góry w tańcu pseudo-baletowym, jechała smrodem potu na całą salę, że aż nos wykręcało. A ja siedziałam w "pierwszym rzędzie"....  Brrrr. Na każde wspomnienie wstrząsa mną dreszcz obrzydzenia.

Podsumowując, jestem przeciw. Wyjątkiem są dla mnie tak zwane koncerty, kiedy to wykonawcy przyjeżdżają z prawdziwymi instrumentami, pokazując ich wielość, różnorodność brzmienia, bywają śpiewacy z prawdziwej sceny operowej czy tancerze. No, nie najgorzej. Ale tak poza tym, to jestem w opozycji, omijając "pierwsze rzędy", jak tłumu w tramwaju w upalny dzień.

Kłaniam się nisko i dziękuję za uwagę.


niedziela, 6 kwietnia 2014

dzisiaj

Uch, chęć, żeby coś napisać chodzi za mną już od dłuższego czasu. Tylko pomysłu na tekst nie mam żadnego. Czy to możliwe, że moje życie jest tak nudne, monotonne i przewidywalnie rutynowe, że nie ma już w nim niczego, co nadawałoby się do druku? Hy? Robię wszystko, by tak o nim nie myśleć, rozglądam się dookoła, szukam ciekawych wydarzeń, eventów godnych opisania. Jacyś ciekawi ludzie? Zaskakujące wydarzenia?? Cokolwiek??? Hej, wołam! Jestem gotowa na niespodzianki! Żyyycie!!!

Ok, nie szukajmy daleko, opiszmy dzisiejszą niedzielę. No nie może być tak, że 10 godzin z mała minęło mi na niczym. Pomyślmy. Obudziłam się dziś dość późno jak na mnie, odsypiając zapewne poprzednich 6 ranków, w które wprowadzał mnie brutalnie dźwięk budzika. Wstałam o dziwo, nie budzona przez własnego syna - oto jest, niespodzianka nr 1! Szeleszcząc folią przeszłam do łazienki dokonać porannych ablucji. Folią zresztą szeleszczę dzisiaj cały dzień. Ha, nie spodziewaliście się tego, co? Czyżby niespodzianka nr 2?
A i owszem, mam dzisiaj coś, czego nie miałam jeszcze dwa dni temu. Mam tatuaż, o który dbam jak przykazał tatuażysta (Zibi, pozdrawiam serdecznie!). Co 5 godzin obmywam mydłem, osuszam ręcznikiem papierowym, smaruję bepanthenem i owijam folią. Właściwie to mąż folią owija, cierpliwie i regularnie, bo mnie lewą ręką nieco niewygodnie. Mąż mojego tatuażu nie lubi, generalnie nie lubi żadnego "body-artu", ale mówi, że najważniejsze, że mi się podoba i bez słowa skargi folią mnie owija. Fajnie, co? Powiem wam, że cieszę się z tego tatuażu jak dziecko i nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pokazać go światu bez foliowej szybki. Już niedługo.

No dobrze, czyli szeleszczę dzisiaj folią. Co jeszcze.... No to może zagadka: ile można mówić o butelce ice tea i jej zawartości? Otóż dużo, bardzo dużo. Niespodzianka? Oj, cholerna niespodzianka. Wkurzająca. Otóż mój syn, pijąc wspomniany wcześniej napój w jadłodajni na tak zwanym mieście, nawijał o niej irytująco dużo. Mhm, jaka zielona butelka. Łał, jaki pyszny smak, taki miętowo-orzeźwiający. O, zielona, butelka i zakrętka. Pyyyszna. Chcesz spróbować? Nie, dziękuję. Mniam, pyszna. Napój niegazowany, najlepiej pić schłodzony. Mniam, taki cytrynowy jakby, orzeźwiający. Miętowy. Och, proszę, przestań mówić, bo ci tą butelką zaraz przywalę! Skąd w nim tyle słów? Po co?? Ja przepraszam, ja pewnie grzeszę, ale czasami mam już dość jego blapaplaniny. Rozwala każdą wypowiedź na milion zdań, każdą swoją czynność opisuje ze szczegółami godnymi naukowca.
A może chcesz spróbować? Jest taka pyszna...

A potem zrobiłam ciasto, właśnie piecze się w piekarniku. Już czuję jego zapach, może się uda. Pierwszy raz je robię. Jakie? Ok, powiem wam w tajemnicy, ale zaklinam na wszystko, w co wierzycie, nie mówcie mojemu synowi. Jak nie będzie wiedział, z czego jest zrobione, są większe szanse, że spróbuje i że nawet mu posmakuje. Oficjalnie - ciasto jest bez żadnych owoców i warzyw. Choć w istocie jest inaczej. Jest z warzywem. Na "m". Warzywo jest koloru pomarańczowego, w naturze ma kształt podłużny, do ciasta zostało starte. W przepisie (Karina, pozdrawiam!) kazano zetrzeć "m" na najmniejszych oczkach, czego zrobić nie mogłam, gdyż posiadam tarkę o jednej tylko ściance, wybór wielkości oczek wykluczającą. Zobaczymy. W ogóle takie tarcie warzyw twardych jest stresujące. Po jednej stronie moja dłoń ze świeżo umalowanymi paznokciami na kolor czarny, a po drugiej stronie, niepokojąco blisko, narzędzie ostro zakończone. Donoszę, że paznokcie ze starcia wyszły cało :). O, czyżby niespodzianka nr 4? Ciasto pachnie wyśmienicie, nawet urosło, zapowiada się pysznie.

I tak.... Protokół jeszcze dzisiaj napisałam, bo taką fuchę w tym roku dostałam. Nudne i tylko pani jakiejś tam kurator do szczęścia potrzebne, ale zrobić trzeba. No to zrobiłam. Potem przygotowałam się na jutrzejsze zajęcia z jednym chłopcem (Filipku, pozdrawiam!), czego sensu akurat odmówić nie można.
O smarowaniu tatuażu maścią już mówiłam? Ach, no tak, o tym już było... Włosy dziś myłam (Dawid, pozdrawiam!) i ten tego... tatuaż.. A nie, to już było ;). Bo ja się tak cieszę z niego, że mówię wam...

No, i to by było z grubsza tyle. Nie tak źle, co? 4 niespodzianki, kilka osób do pozdrowienia. Dodam jeszcze kawkę na mieście z synem i mężem, w piękny słoneczny dzień.... No tak mi zeszło, choć jeszcze wieczór przede mną, kto wie, co się może wydarzyć.

A, i na ciacho bez owoców i warzyw chętnych zapraszam. Przy okazji tatuaż pokażę ;)


niedziela, 30 marca 2014

rzut oka na mężczyznę

Mężczyzna

Lubię, kiedy śpiewa przy akompaniamencie fortepianu. Może na nim grać, ale nie musi. Może stać obok lub siedzieć na takim wysokim krześle, trzymać mikrofon i śpiewać. Nie może to być jednak byle jaki mężczyzna. Elton John na ten przykład odpada i bynajmniej nie ze względy na swoją orientację seksualną. Ona nie ma w przypadku mężczyzny z fortepianem żadnego znaczenia. Ja bardzo przepraszam sir Eltona, ale mi nie odpowiada zarówno jego aparycja zewnętrzna jak i głos, którym śpiewa. Mimo fortepianu. Mnie przy takim fortepianie bardziej pasuje na przykład Adam Levine śpiewający "Sad". Piękny, szczupły, wysoki i z soulowym zacięciem. Jak go słyszę, to nawet widzieć nie muszę, żeby się wzruszyć i zamarzyć, że tam, obok niego sobie siedzę i słucham. Jak mi zaśpiewa w złym dniu mojego cyklu albo w depresyjny dzień trafi, to i poryczeć się mogę. Elton John tak na mnie nie działa. Mimo fortepianu.

Nie lubię, kiedy jest byle jaki. Pan ByleJaki ubiera się bez polotu i koncepcji. Byle spodnie nie piły w kroku, nie tarzały się po ziemi i z tyłka nie spadały - jest dobrze. Bluzkę co rano obwąchuje - jak nie śmierdzi potem - znaczy, że się nadaje. Mówiąc bluzkę, mam na myśli t-shirta, w ciemnym kolorze, obszernego (pewnie o rozmiar za duży, ale za to brzuch się nie odznacza), może być z napisem z przodu lub bez. Taki i taki do dżinsów pasuje, a i z bluzą szarą się nie gryzie. Do tego buty w fasonie sportowo-wyjściowym, plecak i gotowe. No nie lubię. Nie ma on w sobie niczego interesującego, oko nie ma się na czym zaczepić. Spojrzę jedynie obojętnie i przejdę dalej.

Lubię, kiedy w spojrzeniu ma to coś. Nie jest to figielek, pożądanie czy podziw dla urody kobiecej.  Nie, nie o to mi chodzi. Myślę raczej o spojrzeniu, które mówi "jestem inteligentny, wiem, czego chcę, podobasz mi się, mogę z tobą spędzić trochę czasu, ale nie dam ci wejść sobie na głowę". To coś w spojrzeniu faceta powoduje, że wydaje się on silną, pewną siebie, ale jednocześnie serdeczną i szczerą osobą. Wspomniany wcześniej Pan ByleJaki nie umie tak patrzeć. Gdyby umiał, gdyby miał to coś w sobie, to by tak nie wyglądał. Bo to COŚ w spojrzeniu to nie tylko błysk w oku, ale całość faceta: jego wygląd, głos, brak plecaka i koszmarnej fryzury. Z takim mężczyzną mogłabyś rozmawiać bez końca i o wszystkim. Ma w sobie coś z kobiety - rozumie ciebie i nie boi się "babskich" tematów, ale jednocześnie jest stuprocentowym mężczyzną, przyjacielem, na którym zawsze możesz polegać. Ta subtelnie wysmakowana mieszanka kobiecych i męskich cech zdarza się niestety rzadko wśród samców rasy ludzkiej. A szkoda.

Nie lubię, kiedy daje się wodzić kobiecie za nos. Matce, babci, siostrze, żonie czy teściowej. Nie jest wtedy mężczyzną, ale synalkiem, wnusiem, braciszkiem, mężulkiem. Brrr, ohyda! Nie da się tego nijak strawić, nawet popicie sporą ilością wina nic nie pomoże. Ciągnie się toto, paprze, w gardle staje. Szukasz w nim faceta, człowieka jakiegoś, szukasz kształtu, choć jednej twardej części, jakiegoś oparcia czy cechy stałej, ale nijak w tej mamałydze nie możesz tego znaleźć. Zdania swojego nie ma. Nosi, co mu matka/żona/siostra kupi, kumpli do domu nie zaprosi, bo mu nie wolno, a poprosić o zgodę się boi. Woli święty spokój, obiad mieć ciepły na stole, skarpety wyprane.

Widziałaś, poznałaś innych? Nie wątpię, jest tych facetów cała masa, choć podobno kobiet jest więcej. Jedni są wysocy, drudzy niżsi. Ten lubi sobie wypić w nadmiarze, tamten na każdym kroku poucza o szkodliwości picia alkoholu. Ów ciągnie cię do ślubu, a owemu do żeniaczki się nie spieszy. Są typy sportowe, kanapowe, mięsożerne, wegetariańskie, smarujące twarz kremem i kremu unikające jak diabeł święconej wody. Jeden uścisk dłoni ma porządny, mocny i ciepły, inny chwyci zaledwie twoje palce u rąk, potrząsając nimi góra-dół. Są osobniki, które meczu żadnego nie opuszczą, wiecznie kanały sportowe oglądające. A tuż obok nich żyją typy książkowo-komputerowe, z nosem zawsze nisko, w okularach, nieczuli na sportowe emocje. Pewien procent umie tańczyć, śpiewać, gra na różnych instrumentach - pozostały ułamek ma ucho i stopy przez słonia nadepnięte i poczucia rytmu żadnego. Niektórzy lubią pakować na siłowni, inni wybierają rower, a jeszcze inni preferują rozrywki stacjonarne, jak gra komputerowa czy film.

Jest ich tylu, że trudno zliczyć. Mają swoje wady i swoje zalety. Raz są wkurzający, a raz potrzebni od zaraz. Różnią się kolorami włosów, oczu czy długością przyrodzenia - ale to to już normalnie, tak jak u ludzi... ;D


środa, 26 marca 2014

cena pewnej znajomości

Ja i pieniądz to nie jest dobry pomysł na związek. Bo choć jedno z nas chce bliskości, wielości doznań i bogactwa doświadczeń, to drugie jakby się lekko miga. Tą stroną, która chce i pragnie jestem ja. Po drugiej stronie stoją monety i banknoty. Proszę jednak nie myśleć, że pragnę ich i pożądam dla ich wyglądu błyszczącego, dla ubrania szeleszczącego czy dla kształtu ergonomicznego. Nie jestem w końcu taka pusta. Jak kogoś kocham, to oddaję się przede wszystkim temu, co mój wybranek nosi w sobie, ów potencjał, wartość nie zawsze mierzalną, dla każdego inną i mało oczywistą. Nie interesuje mnie, czy banknot jest cieplutki, prosto z bankomatu czy też fałdy nosi i ślady używania. To wszystko nic w porównaniu z tym, ile mogę w takim związku otrzymać.

Tylko dlaczego on mnie nie chce? Bo chyba mnie nie chce... Ech, pamiętam nasze pierwsze nieśmiałe spotkania - kiedy sobie o tym pomyślę, to dreszcz przyjemności przechodzi mi po plecach. Młoda wtedy jeszcze byłam, smarkula można powiedzieć. Nowe miasto, studia, ich koniec, pierwsza praca. Spotykaliśmy się regularnie, najintensywniej w początkach każdego miesiąca (nauczycielki tak mają...). Był delikatny, nie zmuszał mnie do niczego, nie namawiał. Kiedy widział moje wahanie, ową niepewność, czy mi wolno, czy aby nie chcę dla siebie za dużo - delikatnie, małymi kroczkami oswajał mnie ze sobą. Na początku zabierał mnie w miejsca mało zaludnione, żeby nie powiedzieć tanie. Nie chciał mnie szokować wysokimi cenami, mamić pięknymi tkaninami czy ciekawymi książkami. Mówił, że na wszystko przyjdzie czas, że nie muszę się spieszyć, że nikt nas nie goni. Ach, piękne to były czasy. Wydają się takie odległe.

Taki początek powinien wróżyć długą i bezproblemową przyszłość, prawda? Oj, wiem, że nigdy nie jest przez cały związek tak, jak na początku. Motylki w brzuchu mijają,  człowiek w końcu zaczyna spać po nocach, odczuwać głód. Wiem o tym. Miłość zmienia swoją postać, staje się bardziej dojrzała, spokojna, co nie oznacza jednak, że przestaje być miłością. Chyba miałam prawo oczekiwać, że z nami też tak będzie?
I owszem, z mojej strony mogę zaręczyć, że pragnienia nie zgasły, odczuwam je może nawet silniej niż na początku. Nie znudziły mnie nasze spotkania, wyprawy wspólne do sklepów, serfowanie po necie w poszukiwaniu okazji. Czasami zastanawiam się, czy on mnie aby nie zdradza? Czy pan pieniądz nie ma kogoś na boku? Wpada w początkach każdego miesiąca - to się nie zmieniło. I wtedy jest jakby sobą - odświeżony, gotowy, pociągający i niewymuszenie atrakcyjny. Tylko że potem z każdym dniem jest coraz gorzej. Znika na coraz dłuższe okresy czasu, wymyka mi się z rąk, ma wrażenie, że mnie unika. Snuję się wtedy po salonach sprzedaży, po księgarniach, sklepach z ciuchami, samotna i bezradna. Omijam je omiatając jedynie wzrokiem wystawy, bo wiem, że bez niego niewiele tu wskóram, a przeglądać ciuchów bez niego nie lubię. Jest mi smutno, tęsknię. Patrzę na innych, na ich reklamówki wypchane - niosą je na wierzchu, żeby swoim szczęściem jeszcze bardziej mnie dobić. Jakby nie mogli złożyć tego jakoś, no  nie wiem, schować gdzieś, albo zamówić dostawę do domu. Nienawidzę ich wtedy. I nienawidzę jego. Jak mógł mnie znowu tak zostawić? Po co przyłaził na początku miesiąca, skoro nie miał zamiaru być ze mną do jego końca?! Może przestraszył się, bo zaczęłam napomykać o rozmnażaniu? O powielaniu? Żeby nie zamrażać tego, co można zwielokrotnić? Pewnie uważał, że to za bardzo go ze mną zwiąże, że wtedy to już jakby ostatecznie. No ale przecież miłość się ostateczności chyba nie boi, nie? Nie chodziło mi przecież o nadmiar, bardziej o trwałym zaklepaniu tej dziury jakiejś, która wraca ciągle i nie daje się niczym skleić. Kobieta się we mnie odezwała,  ów instynkt, by zachować fason do końca, owa potrzeba, by nie obudzić się za późno i żeby nic mnie w życiu nie ominęło. Czy to tak wiele? Nie wiem.

Mówią, że pieniądz nie może dać mi szczęścia. Że to tylko tak na krótką metę, na pewno nie na całe życie. Może i racja. Może czas urwać tę i tak cienką i nadwyrężoną już nić, która nie tyle nas ze sobą łączy, ile wiąże. Jeszcze inni mądrzy mówią, że to tylko ja już tę nić trzymam, że on tylko tak dolatuje od czasu do czasu, pociąga z lekka, żeby uśpić moją czujność, podsycić pragnienia, żebym o nim jednak nie zapomniała. Bo on lubi za sznurek pociągać. Może...

Ostatnio z moim synem zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego wszystko, co smaczne, przyjemne i pożądane z reguły jest niezdrowe?


niedziela, 9 marca 2014

raport z klatki




ZMIANA
1. fakt, że ktoś staje się inny lub coś staje się inne niż dotychczas;
2. zastąpienie czegoś czymś;
3. komplet pościeli, pokrowców, bielizny itp.;
4. czas pracy jednej grupy ludzi, po którym podejmuje pracę inna grupa ludzi,
5. pracownicy takiej grupy
(Słownik Języka Polskiego: sjp.pwn.pl)


W mojej klatce nastąpiła zmiana. Nie - wróć. Ja dokonałam zmiany w moje klatce. Przestałam się wpatrywać w otwarte wrota, zrobiłam krok do przodu. JA zrobiłam. Nie dlatego, że powiał wiatr w dobrym kierunku i popchnął w mnie ku wyjściu. Nie dlatego, że ktoś mnie postraszył, że jeśli się nie przesunę, to się na mnie zezłości. Nie poszłam za niczyją radą, nie zrobiłam nikomu na przekór, nie była to też chwila słabości czy działanie nieświadome. Nie wypiłam ani kieliszka, nie paliłam, nie ćpałam. Dokonałam wyboru. Postanowiłam. Zdecydowałam. Wzięłam odpowiedzialność za swoje życie. Rozpoczęłam ZMIANĘ. Tą z punktu drugiego definicji ze słownika. Zastąpiłam działanie dobrze mi znane, z jakiegoś powodu wygodne działaniem nowym. Zrobiłam krok KU wyjściu. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak wyzwalającym jest postanowić coś samodzielnie, powziąć decyzję dla kogoś, kto do tej pory, jak ta chorągiewka dygotał na wietrze w nadziei, że nie będzie tak źle. Kto przyzwyczaił się do zmiennego klimatu, trudnych do przewidzenia kierunków, z których i ku którym powieje wiatr przypadku. Taka chorągiewka może i odczuwa zimno, może nie zawsze podoba jej się widok i nie lubi moknąć na deszczu, ale też przyzwyczaiła się, że tak jest i pewnie tak już będzie, że takie jest jej bycie pisane i nie ma sensu rozmyślać nad swoim losem. JA dokonałam zmiany. Czuję, że powoli, bardzo powoli i z lękiem, ale staję się wiatrem. Uczę się nadawać kierunki chorągiewce mojego życia, decydować w ku czemu i z jaką siłą ma trzepotać. Moc. Siła. Decyzyjność. Wyprostowana sylwetka i głowa podniesiona do góry. STAJĘ SIĘ. 

To zadziwiające, jak wygląda świat z tego miejsca klatki. Myślałam, że jak się odsunę od ściany, to nie dam rady sama stać. Myślałam, że muszę się podpierać. Bałam się, że jak opuszczę swoje stanowisko bez pozwolenia, to na klatkę spadną gromy ludzkiej nieżyczliwości. Przewidywałam, że ludzie chcą mnie widzieć tam, gdzie widzieli mnie zawsze i że jeśli nie znajdą mnie pod kratkami klatki, tam gdzie zostawili mnie wczoraj, to zaczną namawiać mnie, abym wróciła, nie zaakceptują mojej nowej pozycji. Okazuje się, że wszystko to, co sobie myślałam było tylko i wyłącznie w mojej głowie. Przesunęłam się i nic się nie stało. Nie przewróciłam się ja, nie przewróciła się klatka, nikt na mnie nie krzyczał. Za to bliżej wyjścia więcej widać. Oj, dużo lepiej. I wcale się nie boję, nie mam ochoty zawracać, nie tęsknię za moją ścianką. Jestem gotowa na zmianę. Nie taką, która zrobi ze mnie innego człowieka, ale taką, która spowoduje, że w końcu będę sobą. Taką, jaką chcę i jaką  mogę być. 

Jestem gotowa. Komu się nie podoba, niech nie patrzy.


środa, 5 marca 2014

leksykon 5 marca 2014 roku

37 lat na karku
Naukowcy nie są zgodni co do tego, czy jest to dużo czy mało. Według biologów jest to już posunięte w czasie stadium starzenia się organizmu, zdecydowanie w dół niż w górę. Wszelkie funkcje organizmu człowieczego są w fazie zaniku, demencji, wyniszczania, zastania się, przykurczu, marszczenia, na świetnej drodze do reumatyzmu. Człowiek może jeszcze nie maleje, nie garbi się - jeśli tylko dba o siebie, ale nie ma co się oszukiwać, czasu nie da się zatrzymać. Przy dobrych rokowaniach nie jest to jeszcze połowa życia, ale jest to do połowy życia się zbliżanie. Innego zdania są psychologowie. Według nich będąc w wieku 37 lat można być jeszcze całkowicie młodym - wszystko zależy od tego, jak człowiek się czuje. Uważają oni, że wieku człowieka nie należy wypatrywać w metryce i sprawności fizycznej, ale w stanie ducha, podejściu do życia, optymizmie. Psychologowie uważają, że postawa optymistycznego patrzenia na świat może w sposób widoczny cofać efekty starzenia się człowieka, bez względu na jego wiek biologiczny. Dlatego też, w tym przypadku, nie jest wskazanym pytanie "ile masz lat?", a "na ile lat się czujesz?". Socjolodzy uważają, że pojęcie starości jest uzależnionym od wielu czynników. Są na przykład zawody, gdzie bycie 37- latkiem predestynuje daną osobę na pozycję emeryta (np: w modelingu), podczas, gdy w innych zawodach  może oznaczać dopiero początek dojrzałej kariery zawodowej (prawnik, lekarz i inne). Kobieta w tym wieku uważana bywa za kroczącą ku menopauzie, podczas gdy mężczyzna niespełna czterdziestoletni traktowany jest jako już nie głupi chłopiec, ale jeszcze nie "stary" - można by rzec "w rozkwicie".  Naukowcy są jednak zgodni, że zdecydowanie nie jest to wiek, w którym należy uznać, że na wszystko jest za późno. Mając 37 lat można jeszcze wiele w swoim życiu zmienić. To właśnie wtedy człowiek jest w stanie powiedzieć, czego naprawdę pragnie, co go ciekawi, jak chciałby pokierować swoim życiem.

Bezsilność
Są na świecie rzeczy, wobec których jesteśmy bezsilni. Można te rzeczy poznawać, nazywać, obserwować
i zapisywać wyniki tych obserwacji, ale nie możemy tych rzeczy zmienić. Nie jest to w naszej mocy, jesteśmy wobec nich bez siły. Przykładów można podać tutaj wiele. W kategorii tej bez wątpienia mieszczą się wszelkie zjawiska pogodowe. Śnieg, deszcz, upał, słońce, mgła, mróz, silny wiatr - możemy te zjawiska przeklinać, szczerze ich nienawidzić, ale nie możemy ich zmienić. Żadną miarą. One są, niewzruszone, pojawiają się bez naszej woli i poza naszą kontrolą. Możemy tylko pogodzić się z tym, jak dzisiaj jest na zewnątrz i odpowiednio się ubrać. Rzecz tak się ma nie tylko z pogodą. Żeby tylko wymienić głupotę ludzką, polityków, zbyt szybko jeżdżących kierowców, naszą przeszłość, rodzinę, mijający czas naszego życia. Nie mamy na to wpływu, choć niestety mogą one mieć wpływ na nas. Jakkolwiek by jednak tupać nóżką, ilekolwiek by litrów łez wylewać, jakąkolwiek by ilość guzów nabijać waląc głową w ścianę, to głupi wokół nas zawsze pozostaną głupimi (w naszej ocenie, rzecz jasna), nasza przeszłość pozostanie niezmienna, a deszcz jak padał, tak będzie padać.

Bezradność
Jednak, nawiązując do hasła powyżej, czy jesteśmy wobec tych różnych czynników, mniej lub bardziej dokuczliwych, bezradni? Czy nie możemy nic poradzić na to, aby, mimo powyższych niezmiennych, poprawić jakość naszego życia? Pada deszcz? Jesteś wobec tego bezsilny. Czy jednak możesz coś na to poradzić? Zdaje się, że tak. Możesz zostać w domu, żeby się nie zmoczyć, możesz wziąć parasol, jeśli już musisz wyjść, możesz też zamówić taksówkę, żeby w  miarę suchym dotrzeć tam, gdzie chcesz dotrzeć. Nie jesteś więc bezradny, jak się okazuje. Możesz albowiem coś na to poradzić. Spotykasz się z głupotą ludzką? No cóż, stoimy na stanowisku, że jesteś tutaj bezsilny. Człowieka nie zmienisz, jest jaki jest i takim pozostanie, póki sam nie zechce czegoś u siebie zmienić. Ale czy musisz na to bezradnie czekać? Nie, nie musisz. Możesz na przykład zerwać kontakt z taką osobą albo przynajmniej unikać jej tak, jak się da. Możesz udawać głuchego na jego słowa, ignorować. Masz głupiego szefa? Nie jesteś tutaj bezradny, choć wielu osobom wygodniej jest tak myśleć. Możesz pracę zmienić, a jeśli w niej pozostajesz, to nie łudź się - to jest twoja decyzja, twoje radzenie sobie z tą sytuacją. Jesteś tu bezsilny, ale nie jesteś bezradny. Nie jesteś.
Są osoby z tak zwaną wyuczoną bezradnością - im łatwiej jest myśleć, że nic nie mogą zmienić, że tak musi być, że muszą znosić swój przeklęty los. Siedzą tak, kiwają głowami w zadumie i cieszą się kiedy znajdzie się ktoś, kto pogłaszcze ich po głowie i przyklaśnie ich bezradności. Czują się wtedy tacy bardzo biedni, tacy warci uwagi innych, tacy godni pożałowania. W istocie - jest to postawa godna pożałowania. Ale ponieważ jesteśmy wobec niej bezsilni, zostawmy ją i odejdźmy na bezpieczną odległość.

Uczenie dzieci zabawy tematycznej przez dorosłych - ja bardzo przepraszam, ale to jest jakby oksymoron, nie będę komentować (choć nie zarzekam się, że nie napiszę kiedyś o tym dłuższego tekstu...).


Powyższe zestawienie pokazuje moje myśli dzisiaj. Nie przy okazji urodzin, raczej tak obok nich.


świeczki na torcie

Dzisiaj mam urodziny. Kończę 37 lat. I to by było na tyle...


sobota, 1 marca 2014

nerwowe rozmyślania

Dzisiaj mnie roznosi, od samego rana jestem chodzącą bombą zegarową. Nie wiem czemu - TEN dzień cyklu, stres przed powrotem do pracy, niezamykająca się buzia mojego syna, atakująca pytaniami, opowiadaniami, samymi ważnymi spostrzeżeniami od wczesnego rana? Tra ta ta ta tra ta ta - osłaniam głowę, uciekam w bezpieczne miejsce, szukam jakiegoś cichego, pustego schronu. Nie ma, nie mogę znaleźć, nie mogę uciec. Aaaaaa!!!! Szlag mnie zaraz trafi! Ktoś najwyraźniej chce zmusić mnie do wyciągnięcia broni, ucieczka nie przejdzie tak łatwo. Chcesz spokoju? Huknij jakąś bombą, wrzeszcz, niech się wszyscy odpieprzą choć na jedną godzinkę!!
Musicie wiedzieć, że w takim oto nastroju jestem, bo choć już wieczór za oknem, ja ciągle czuję wibrowanie ciała, ręce trzęsą się niecierpliwie na widok każdej przeszkody. W głowie kotłują się myśli złorzeczące na najmniejszy przejaw głupoty, bezmyślności, zbyt głośnej zabawy czy wiecznie źle mi się wciskających klawiszy w tym idiotycznym komputerze. Szlag niech wszystko trafi. Jak czuję się tak, jak dzisiaj, moje zmysły działają na zwiększonych obrotach. Słuch słyszy każdy niepotrzebny szmer, dźwięk przekraczający tolerowaną przeze mnie częstotliwość, głos zbyt niski, zbyt roześmiany czy zbytnie rozgadanie innego osobnika budzi we mnie odruch zakrywania uszu i chęć ucieczki. Wzrok dostrzega każą anomalię w otoczeniu, wszelkie krzywizny, odchyły, gest zbyt szeroki, wzrok zbyt wpatrzony we mnie czy ubiór zdecydowanie nie na miejscu, wybrany bez gustu budzi we mnie odrazę czystej postaci. Dotyk zbyt nachalny, za słaby, za mocny, za mokry, za suchy są nie do zniesienia. Smród wszelki, zapach za mocny, za słodki, za kwaśny czy zbyt pospolity budzą we mnie instynkt zabójcy. Cały świat generalnie źle się wtedy kręci.
I w takim oto nastroju, będąc z synem na spacerze (myślałam, że może to pomoże) minęłam pewne przedszkole. W przedszkolu tym zawsze, bo mijałam je niejednokrotnie, okna są pozawieszane różnorakimi ozdobami. Widać, że panie się starają, kalkują starannie, wycinają, przyklejają tak, żeby z zewnątrz i od wewnątrz było ładnie. Niektórzy tak lubią, pewnym osobom tak się podoba. Według nich przedszkole to miejsce, gdzie infantylizm musi wyłazić każą dziurą - jak jeże to w bucikach i z parasolką, jak bocian leci do nas na wiosnę,  to koniecznie z plecaczkiem na piórach. I dużo kolorów, tablic, gazetek, ozdóbek - niech dzieci oczopląsu dostaną, a nauczycielki z dumy pękają, że tak się napracowały.
Wyjdźmy jednak z tych dygresji i powróćmy do sceny, w której mijam z synem owo przedszkole. Syn okien nie zauważył, bo mknął dużo przede mną na rowerze. Ja natomiast, i owszem, na okienka sobie spojrzałam. No i mnie w tym dniu cyklu szlag trafił mały. Bo na oknach dumnie stoją przyklejone taśmą klejącą bałwany białe, śnieżki, jakieś sanki chyba - generalnie zima w pełni.
I zaraz po tym, jak minął mi mały wstrząs zwojów nerwów dziś i tak napiętych do granic możliwości,  to nie wiedziałam, co czuć dalej: załamać się, śmiać się głośno czy rzucić tę robotę w cholerę. Bo nie wiem, czy tkwienie w tak skostniałym, chodzącym utartymi od wieków ścieżkami towarzystwie nie zaszkodzi za bardzo mojej inteligencji. A jak mi też tak się stanie? Jeśli ja też będę uparcie uczyła dzieci, że są cztery pory roku, które wyglądają tak i tak, podczas gdy za oknem będzie coś zupełnie innego? Nie, muszę się przed tym bronić całą siłą mego zdrowego rozsądku. No bo proszę mi wyjaśnić - po co wciskać dzieciom obrazki śnieżne i bałwany białe, jeśli od jakiegoś czasu zima przestaje przypominać siebie z dawnych lat, bo klimat się po prostu zmienia? Jaką skuteczność będą miały nasze rozmowy z dziećmi, jeśli za przykład dobrego zachowania będziemy mu dawać jakiegoś chłopczyka pięknie uczesanego, mówiącego ładne słowa z bajeczki wymyślonej 50 lat temu, jeśli dla takiego pięciolatka bohaterem jest Scooby czy Luke Skywalker? Po cholerę co roku budować ludziki z kasztanów (to chyba nasze babki już robiły, co?) skoro o wiele ciekawsze rzeczy można odkryć w jesieni? Ale nie - tak zawsze było w uświęconym naszym systemie przedszkolnym i tak być musi. Koniec i kropka. Bo tak mówi starsza koleżanka po fachu, bo tak mówi pani dyrektor, bo tak mówi najmądrzejsza na świecie pani kurator. Pokłony i posłuszeństwo. Zimą mają być bałwany i śnieg, jesienią ludziki z kasztanów, wiosną koniecznie sadzenie kwiatów, a latem o morzu i górach. I tak rok w rok, od wielu wielu lat. Dzieci się zmieniają, czasy się zmieniają, zmieniają się zabawki, jakimi dzieci się bawią, zmienia się sposób, w jaki spędzają wolny czas, zmieniają się ich zainteresowania, ale to nie ma znaczenia, bo gazetka zawsze w przedszkolach była i zawsze ma być. I nie pytać po co! (Ja raz zapytałam i nie uzyskałam odpowiedzi....). Dość gadania, proszę wycinać jeżyka w bucikach!

I potem to już tak idzie. W szkole trzeba się uczyć tego, co trzeba i koniec. Bo tak. Nauczyciel ma zawsze rację, bo tak. Macie ubierać się tak i tak, bo TAK. Wkuwać, zapamiętywać i piąteczki zbierać, bo tak. A jak nie, to po sprawowaniu polecimy. Bo tak.

Nienawidzę, powtarzam NIENAWIDZĘ (i to bez względu na dzień cyklu mojego), jak ktoś każe innym robić coś, bo tak ma być i już. To jest dla mnie marnowanie czasu na rzeczy nieważne kosztem tych, które naprawdę maja znaczenie w rozwoju młodego człowieka. Już od przedszkola. Nie znoszę ubierania głupot w ciuszki Autorytetu, Doświadczenia i wszędobylskiego JaWiemLepiej. Głupota zawsze pozostanie głupotą, bez względu na to, w co się przyodzieje. I tego się trzymajmy i głupoty się wystrzegajmy. Amen.

Już mi trochę lepiej.... :)


czwartek, 27 lutego 2014

prezent


"Pamiętaj, że wszystko w twoim życiu jest w nim tylko i wyłącznie z jednego powodu: aby dać ci możliwość przemiany"

                                                                           (Yehuda Berg "The Power of Kabbalah")


środa, 26 lutego 2014

o człowieku - wprawka nr 1

Zacznę od wstępu, celem wyjaśnienia tudzież wytłumaczenia się. Aby część ta była również wizualnie oddzielona od klu tego wpisu, napisze ją kursywą. Oto i ono - wyjaśnienie.

Nie lubię nie pisać, nie lubię mieć długiej przerwy między jednym a drugim wpisem. Nie po to założyłam tego bloga - żeby pisać od czasu do czasu. Moim zamiarem było wprawiać się w pisaniu, ćwiczyć tę umiejętność pisząc krótkie teksty na tematy różne. Chciałam też te teksty publikować - marzy mi się być pisarka z prawdziwego zdarzenia albo panią od felietonów w jakimś szanującym się piśmie. No naprawdę, tak mi się marzy. Żeby więc to swoje marzenie choć troszeczkę urealnić, to postanowiłam publikować własnym sumptem, co w czasach internetu jest po prostu bardzo łatwe. Stąd tu jestem. Z "pracą" taką niepłatną jest jednak różnie. Bata nad głową nie ma, nikt terminów nie wyznacza, szef wkurzony nie dzwoni - słowem, to  ja decyduję o częstotliwości pojawiania się moich wpisów. I tak jak łatwizną jest napisać tekst o czymś co mnie poruszy, wzruszy, wkurzy lub ucieszy, tak o wiele trudniej jest pisać, kiedy nic szczególnego się wokół nie dzieje. Jasne, mogłabym pisać tylko pod natchnieniem. Ale nie zależy mi na takim po najmniejszej linii oporu chodzeniu, ja chcę doskonalić swój warsztat, a nic nie czyni z człowieka mistrza tak, jak nieustanne ćwiczenie. Podobno. Gdzieś kiedyś usłyszałam, że pisanie nie polega tylko na czekaniu na natchnienie, ale na siadaniu przed czystą kartką i po prostu pisaniu. Tak więc, kończąc to przydługie wyjaśnienie, postanowiłam siadać i pisać, nawet jak mi się nie chce, nawet wtedy, kiedy żaden szczególny temat mnie w głowę moją utlenioną nie rąbnie. Oto więc i jestem. Będę się wprawiać. Dzisiaj o człowieku trochę napiszę, mam w planie napisać kilka tekstów o człowieku, co mnie w nim zastanawia, dziwi, bulwersuje, skąd się u niego różne rzeczy biorą. I tak. 
Kursywę tymi słowy zamykam.

Proszę sobie wyobrazić człowieka. A jako że jestem kobietą i sposób myślenia osobników płci żeńskiej jest mi bliższy, to proszę sobie wyobrazić kobietę. Już? Dobrze. Niech stoi sama, przynajmniej na razie. I bardzo proszę, żeby była naga. Tak, tak - ma być naga. Proszę się nie dziwić ani nie bulwersować - to jest tylko hipotetyczna kobieta, w hipotetycznym miejscu, bez hipotetycznego ubrania na sobie. Kobieta ta nie ma sobie nic do zarzucenia. Jest taka, jak ją pan bóg stworzył. Dba o siebie i swoje potrzeby - gdy jest głodna, to je, gdy chce jej się spać, to idzie spać, gdy czuje się brudna, to się myje, gdy brakuje jej pieniędzy, to... No właśnie, gdy brakuje jej pieniędzy, to postanawia znaleźć sobie pracę. Jakąś przyjemną w miarę, żeby spędzanie w niej czasu nie było udręką. Nie ma powodu, żeby sobie niepotrzebnych trosk w życiu nakładać, prawda? Kobieta wie, że aby znaleźć pracę, trzeba się ubrać, podobno to jest bardzo ważne, żeby się ubrać. Tak więc kobieta idzie do sklepu z ubraniami. Pracująca tam inna kobieta (zbieg okoliczności) podnosi głowę znad czytanej gazety i omiata krytycznym wzrokiem przybyłą. Kobieta nasza naga czuje się nieswojo. Coś ze mną nie tak? Jestem brudna, śmierdzę? Spostrzega lustro za wieszakami, idzie do niego powoli, żeby sprawdzić, czy coś jest na rzeczy. Spogląda w wielkie lustro, które odbija całą jej sylwetkę. Mhm, wszystko w porządku - jestem czysta, w nic nie wdepnęłam, generalnie jest ok. No nic, może się jej zdawało, może ekspedientka wcale na nią krzywo nie patrzyła?
Podchodzi do lady.
- Chciałabym się ubrać.
- W to nie wątpię - powiedziała jednak niezbyt uprzejmie ekspedientka - a jakie ubrania konkretnie panią interesują?
- Ładne. Chciałabym znaleźć pracę, a podobno to bardzo ważne, żeby do pracy się odpowiednio ubierać.
- Mhm, rozumiem. Niestety, obawiam się, że źle pani trafiła. Szczerze wątpię, żeby znalazła pani tutaj coś odpowiedniego dla siebie.
Kobieta naga rozejrzała się po sklepie.
- Przecież tutaj jest mnóstwo ubrań - zauważyła zdziwiona
- No tak - westchnęła sprzedawczyni, a jej mina mówiła "a zapowiadał się taki spokojny dzień" - ale  nie sądzę, żeby którekolwiek z nich pasowały na panią.
- Dlaczego? Nie ma tutaj ubrań, które pasują do pracy?
- Są, i owszem, ale....
Kobieta w ubraniu odetchnęła głęboko, policzyła w myśli do dziesięciu i tchnięta tą pewnego specyficznego rodzaju litością i poczuciem misji, najspokojniej, jak mogła, powiedziała:
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jest pani za gruba na te ubrania. Pani sylwetka, no cóż, jest daleko poza normą, z myślą o której szyto tę kolekcję.
Kobieta naga spojrzała na ekspedientkę tak, jakby ta dopiero co wysiadła z latającego krążka i przywitała ją w języku marsjańskim.
- Słucham??!! - zapytała zaskoczona
Ekspedientka "mam tu misję" pomyślała, że trafił jej się trudny przypadek. No cóż, nie takie się w życiu rzeczy robiło, prawda? W końcu po to są kobiety, żeby sobie nawzajem pomagać, kto wie, może będzie jej to policzone w dniach sądu ostatecznego.
- Nie ma co gadać, pokażę pani. - powiedziała i pociągnęła swoją klientkę w stronę lustra. - Proszę spojrzeć. Jest pani dużo za duża! Uda - za grube, w ogóle nogi jakby bez grama mięśni, za to tłuszczem oblane. Zresztą -cała jest pani, za przeproszeniem, w tłuszczu. Ten brzuch, proszę spojrzeć na swój brzuch. Niech pani stanie bokiem. Widzi to pani? Wystaje pani wielki brzuch! W jaką spódnicę chciałaby pani ten brzuch zmieścić? Ciążowe ciuchy to nie w tym sklepie. A piersi?! - rozochociła się sprzedawczyni - No kochana, w naszych czasach takie rzeczy można chirurgicznie korygować - można zmniejszyć, zwiększyć, ujędrnić. Bo wie pani, pewnych rzeczy to nawet porządny stanik nie ukryje!
Kobieta nasza hipotetyczna nagle poczuła się brzydka. Im bardziej dostrzegała rzeczy, o których mówiła jej ta obca kobieta, tym trudniej jej było na siebie patrzeć. Jak mogła do tej pory nie zauważyć, że ma za dużo tłuszczu? Jak mogła tolerować u siebie taki obtłuszczony brzuch?! Nogi - ma brzydkie, krzywe i grube nogi! Faktycznie, nie da się ukryć. Jak z takim obleśnym wyglądem znajdzie jakąś pracę? Gdzie ona miała oczy?? Zachciało jej się płakać, chciała się schować, nagle poczuła się bardzo naga. Zakryła twarz dłońmi i zaszlochała. Przykucnęła, żeby już ta kobieta ze sklepu przestała na nią patrzeć, żeby jej nie widziała. Taki wstyd! Takie upokorzenie!
Kobieta w ubraniu w słusznym jedynie rozmiarze zamilkła. Postanowiła pomóc tej kobiecie, bo wygląda na to, że nie była świadoma swoich mankamentów.
- Spokojnie - powiedziała - proszę się opanować. Niech pani usiądzie i popatrzy na mnie. No już. Moja droga, jest źle, ale może być lepiej. Wystarczy wziąć się za siebie. Grunt to dieta i porządna porcja ćwiczeń. O, już wiem - kobieta w ubraniu wstała, podeszła do lady i wzięła leżącą tam gazetę - Proszę popatrzeć na te zdjęcia - takie kobiety są piękne. Tak należy wyglądać, a wtedy może sobie pani kupować w moim sklepie ile dusza zapragnie.
Kobieta w okrutny sposób naga spojrzała na zdjęcia w czasopiśmie. Przedstawiały one kobiety nad wyraz szczupłe, wysokie i pięknie ubrane. Wyglądały zjawiskowo. Kobieta bez ubrania postanowiła, że będzie wyglądać tak, jak one. Będzie piękna. Będzie podobać się sprzedawczyni i innym kobietom. Będzie mogła spokojnie na siebie patrzeć w lustrze. I nigdy przenigdy nie dopuści to takiego upokorzenia, jakie spotkało ją dzisiaj. To jej ostatni dzień bycia tłustą. Od tej chwili zrobi wszystko, żeby schudnąć.
I wyszła ze sklepu.
I już nic nie było takie, jak przedtem.
Mimo głodu kobieta nie jadła, mimo zmęczenia nie odpoczywała, głosy bliskich mimo uszu puszczała. Tłumaczyła sobie, że jej zazdroszczą. Tłuszczu w jej ciele nie było wcale, zamiast nich uwidoczniły się kości, ścięgna, skóra. Czuła się piękna, wiedziała, że jest piękna. Bo tak mówi sprzedawczyni, bo tak mówi wiele innych kobiet, bo tak napisali w czasopiśmie. Po jakimś czasie została stałą klientką owego sklepu, który będąc na początku świadkiem jej upadku, był teraz świadkiem jej odrodzenia.



Co ja widzę w człowieku, co widzę w sobie? Widzę wielką potrzebę podobania się innym, chęć bycia jak inni, żeby zdobyć ich uznanie. Lubimy myśleć, że nam zazdroszczą, nie lubimy myśleć, że uważają nas za brzydkie, nieatrakcyjne. Dlaczego my kobiety wiecznie się odchudzamy? Dlaczego tak bardzo zależy nam na byciu pięknym w ogólnie uznany sposób? Skąd ta podatność na presję otoczenia? Kto mi powie?


sobota, 8 lutego 2014

lista S

Lubicie stereotypy? Nie, na pewno nie. To nie jest modne lubić stereotypy. Nawet, jeśli się je niechcący czy z przyzwyczajenia wyznaje i uznaje, to na pewno nie jest dobrze się do nich przyznawać. Ja oczywiście też nie lubię stereotypów i choć piszę to jakby z pełnym przekonaniem, to nie łudzę się, że jestem od stereotypowego myślenia zupełnie wolna.

Dlaczego o stereotypach? Bo właśnie przeczytałam książkę, która oprócz tego, że stała się dla mnie źródłem wiedzy geograficznej i historycznej, oprócz tego, że czytało się ją doskonale, że poruszała moją wyobraźnię, duszę i emocje, spać nie dawała, to jeszcze na dodatek można tą opowieścią sporo stereotypów złamać.
A przynajmniej przyjąć do wiadomości, że to wcale nie musi tak być, jak ludzie myślą, że być musi.

Stereotyp nr 1
Miałaś (łamane przez miałeś) trudne dzieciństwo? Oho, to z całą pewnością będziesz miała (łamane przez miał) trudne życie. Bez psychoterapeuty, zaufanego przyjaciela czy bloga ani rusz. Złe dzieciństwo łamie życie. Na pewno. Nie masz szans być silną osobą i wyjść na prostą, jeśli na przykład:
a) twój ojciec był alkoholikiem i zgwałcił cię po pijanemu,
b) matka zaniedbywała cię nieustannie, nie dbając o trzy posiłki dziennie w twoim menu,
c) przeżyłaś wojnę, powódź, pożar, trzęsienie ziemi lub też komornik wywalił twoją rodzinę na bruk,
d) jakieś inne niewyobrażalnie trudne przeżycie.
Teraz, będąc dorosłą, możesz tylko ciągnąć swój żywot jako tako, cierpiąc wewnętrzne katusze i zazdroszcząc innym ich sielankowego życia. Teraz, jako dorosła (łamane przez dorosły) nie masz szans najmniejszych na szczęście, nie łudź się - trauma swoje zrobiła, czasu nie cofniesz. No, może jak dokopiesz się do źródła swego nieszczęście w toku wieloletniej psychoterapii (nie krótszej, nigdy nie krótszej!), przerobisz to, przeżyjesz raz jeszcze i uporządkujesz, to może sny będą piękniejsze. Ale nie łudź się - będziesz już wtedy zbyt stara (łamane przez stary), żeby coś ze sobą jeszcze pożytecznego zrobić.

Stereotyp nr 2
Matka zawsze kocha swoje dzieci bezgranicznie i bezinteresownie. Już w momencie porodu ma uczucie uczestniczenia w cudzie, którego żadem mężczyzna nie jest w stanie zrozumieć. I nigdy nie zrozumie. Te małe stópki, ciałko pomarszczone, krwią jeszcze umazane, ten płacz pierwszy, położenie na piersi, przytulenie. Ta ulga po godzinach pełnych bólu - bólu, którego już się nie pamięta, kiedy patrzy się na to cudowne, małe stworzenie. Czy to możliwe, że ja je wydałam na świat? - pyta siebie pełna wzruszenia matka. Od teraz już nic nie będzie takie samo. Już nic z tego, co ważne dotąd było ważnym nie będzie. Bo cóż może konkurować w życiu kobiety z tą małą istotką, z tym potencjałem, nad którym od teraz trzeba czuwać, troszczyć się i chronić przed złem tego świata? Nie, nie ma takiej rzeczy w życiu matki, dla matki najważniejsze jest jej dziecko. Matka, która stawić by śmiała cokolwiek innego ponad dobro swego dziecka i nad własne dla niego poświęcenie, jest złą matką, niegodną i złe dzieciństwo temu dziecku serwuje, które potem zniszczy mu życie (patrz stereotyp nr 1).
Matka potrafi też w naturalnie dany jej sposób kochać każde ze swoich dzieci jednakowo. Nie wyróżnia żadnego z nich kosztem drugiego, żadnego też z nich nie krzywdzi bardziej niż pozostałych. Ani świadomie, ani przez pomyłkę czy niedopatrzenie. Matkom się to po prostu nie zdarza. Pokłady miłości są w niej ogromne, źródłem niewyczerpanym płyną ku każdej latorośli, którą pod sercem przecież przez 9 miesięcy nosiła. I tak, jak ojca da się zastąpić innym opiekunem, tak matka była, jest i zawsze będzie tylko jedna.

Stereotyp nr 3
Osobie w wieku sędziwym należy się szacunek. Pokłady mądrości życiowej, doświadczeń, lat i zmarszczek, a także słabości ciała, jakie w sobie i na sobie nosi - nie godzi się takiej osobie ubliżać, mówić prawdy prosto w oczy, jeśli jest bolesna czy nie ustępować miejsca w autobusie. Więcej, młodzi nie tylko powinni takie osoby szanować, ale też możliwie brać garściami z tej studni dobrych i złych doświadczeń, rad sprawdzonych, bo wypróbowanych, zanim źródło zaschnie i zostanie piachem przysypane. Seniorzy zresztą chętnie się tym, co mają, podzielą. Są osobami otwartymi, spokojnymi, łagodnie nastawionymi do innych. Klną mało lub nie klną wcale - toż to nieocenione źródło poprawnego języka ojczystego. Dobrze, są może trochę staroświeccy - nie można z nimi porozmawiać o seksie, zapalić razem papieroska, poserfować po necie czy założyć konta na facebooku, ale czyż nie na tym między innymi polega ich urok? Już nie ma wielu takich ludzi, są jak rzadkie eksponaty w muzeum. Czemu by nie skorzystać? Owszem, bywają też marudni, oczekują, że wszyscy dookoła muszą się nimi zajmować, bo są starzy i niedołężni, chcą litości, nurzają się w tej swojej starości traktując ją jak przywilej. Ale na to trzeba przystać, zapłacić tę niewielką ostatecznie cenę, żeby w zamian dostać znacznie więcej.

Stereotyp nr 4
Starsze osoby nie znają się na komputerze. Nie są w stanie zrozumieć takich słów jak internet, komunikator, e-mail czy portal społecznościowy. Są na to za głupi.


Wiecie, co na tą listę "S" prawdopodobnie powiedziałaby bohaterka książki "Kobieta w 1000 st. C", siedemdziesięcioletnia Herra? Myślę, że powiedziałaby "gówno prawda!". Leżąc w swoim łóżku, w wynajmowanym garażu, ze swoim rakiem i nałogowym paleniem papierosów zaśmiałaby się na tyle, na ile pozwoliłoby jej zdrowie i powiedziałaby "gówno prawda! co wy tam wiecie! pieprzenie takie...". Kobieta ta na ponad 400 stronach książki H. Helgasona opowiada o swoim życiu. Niełatwym, wojennym, gwałconym, osieracanym i w sumie samotnym. Masakra, materiał na trwającą całe życie i nie rokującą dobrze psychoterapię wspomaganą farmakologią. Ha, chcielibyście! To niesamowite, ile ta dziewczynka, kobieta i staruszka zniosła. I to z podniesioną głową.

Historia choć w sumie smutna to piękna. Choć rozdzierająca momentami serce, to jednak podnosząca jakoś na duchu. Choć jakby nieprawdopodobna, a jednak podobno wydarzyła się naprawdę. Polecam mocno.


Kobieta w 1000°C. Na podstawie wspomnień Herbjörg Maríi Björnsson


piątek, 7 lutego 2014

mała różnica

Właśnie się dowiedziałam (piątek, 7 lutego 2014 roku, godzina ok. 18:15), że mój 7-letni syn nie zna znaczenia słowa "pijany" Dziwne - ja w jego wieku znałam znaczenie tego słowa aż nadto dobrze. Na pewno nie wynika to z różnicy między moją dawną, 7-letnią inteligencją a inteligencją mojego syna w obecnym momencie jego rozwoju. Z obiektywizmem, na jaki tylko mnie stać z pozycji matki, mogę stwierdzić, że mój syn jest dzieckiem niegłupim. Więcej, miał on od najwcześniejszych lat swoich i ma nadal zadziwiający pociąg do słów. Lubi wiedzieć, co znaczy każde nowo napotkane słowo na jego drodze. Pyta. Sporo. Czasami zapyta o takie słowo, że mam spory problem z wyjaśnieniem jego znaczenia na takim poziomie, żeby mały chłopiec je zrozumiał. Słowem - K. lubi słowa. Słowa usłyszane, przeczytane w książce przez siebie samego czy przez inną osobę, słowa zobaczone na ekranie telewizora czy monitorze komputera. Zaczepił już o słowa w języku angielskim, niemieckim, francuskim i rosyjskim. Nie, nie, nie uczy się tych wszystkich języków, ale jak zdarzy mu się na przykład gdzieś zobaczyć cyrylicę, to nie omieszka zapytać, co tam jest napisane i co oznacza (dzięki ci miniony systemie, że uczyłam się rosyjskiego w szkole i dzięki ci rozumie mój, że jeszcze coś z tego pamiętasz).

Nie pamiętam, żebym ja tak miała, nie umiem więc siebie do niego tutaj przyrównać. Wiem jednak na pewno, że w wieku siedmiu lat wiedziałam, co znaczy słowo "pijany".

Wiedziałam, ja to słowo wygląda. Patrzyło na mnie swoim specyficznym, zamglonym nieco wzrokiem, stało niestabilnie,chwiejąc się na swoich lichych literkach, czasami śmiało się bez kontekstu, czasami wybuchało agresją i gniewem. Słowo to było chude, tak - zdecydowanie brakowało mu ciała. Najwidoczniej kalorie alkoholowe nie utuczą słowa "pijany" tak, jak tłuszcz powoduje nadwagę w słowie "pączek". Kolory miało różne - na początku bardziej czerwone, później stawało się sine, blade, prześwitujące żyłam, czasami przybierało kolor fioletowy. Tutaj nie było stałości, jak zresztą w wielu aspektach tego słowa.

Wiedziałam, jak to słowo brzmi. Brzmień miało wiele, jak na takie marne słowo. Potrafiło na przykład brzdękać, grać jak dzwonki. Bim - bam, brzdęk - brzdęk, dzyń - dzyń. Wysoko lub nisko, grubo i cienko, w zależności od stopnia napełnienia butelek. Butelka upada na podłogę - bach! Czasami się zbije - tadam! Taka orkiestra dzwonkowa, bez pałeczek, wystarczy odpowiednio duża ilość rozmaitego szkła. Brawa dla słowa "pijany"! Cóż za talent, jaka fantazja, rzekłbyś eufonia dźwięków. Ale to nie wszystko, słowo "pijany" potrafi też brzmieć inaczej. Zupełnie inaczej. Potrafi bełkotać. Nie jesteś wtedy w stanie zrozumieć jego mowy, ta muzyka jest jak z innej planety, wydaje się, że "pijany" chce coś powiedzieć, ale nie jest w stanie ułożyć tego w słowa zrozumiałe dla otoczenia. Słowa "dziecko", "rodzina"  czy "sprzedawca" nie są w stanie go zrozumieć, choć wyraźnie chce im coś powiedzieć. To już raczej nie muzyka, to wyraźne zaburzenie funkcji komunikacyjnej. Mało tego, słowo "pijany" potrafi rzygać tak, jak żadne inne słowo na świecie. Tych towarzyszących mu wtedy odgłosów nie da się pomylić z niczym innym. Potrafi być przy tym wytrwałe uporem przypisanym kompozytorom, muzykom czy malarzom, którzy długo nie potrafią oznajmić, że oto ich dzieło jest skończone. Kto by pomyślał: słowo "pijany" tak bliskie słowu "twórca"... "Trzeźwy" by się uśmiał wprawdzie, ale tu nie ma co się śmiać. "Pijany" potrafi bowiem jeszcze jęczeć, stękać, bekać, głośno sikać, chrapać, majaczyć, ciałem swym uderzać o podłoża różnego rodzaju, a każde podłoże inny dźwięk wydaje, chrzęstowi kości towarzysząc.

Wiedziałam, ja słowo "pijany" pachnie. Zaraz - napisałam pachnie? Przepraszam słowo "pachnieć" z całego serca. Ono tutaj niewinne, ma niepodważalne alibi, że ze słowem "pijany"  nie ma nic wspólnego. "Pijany" nie pachnie. "Pijany" śmierdzi. Cuchnie różnie, zależy z czym tworzy zdanie. Może zalatywać wódką, winem, piwem, moczem, gównem, wodą kolońską, smrodem długo niemytego ciała. Różnie.

Wiedziałam też, jak to słowo się odczuwa. Nie było przyjemne ani dla zmysłów, ani dla skóry, ani dla duszy. Oko nie chciało na nie patrzeć, ucho nie chciało go słyszeć, a nos nie chciał go czuć. Skóra jeżyła się na widok słowa "pijany", pewnie jakby miała kolce,  to uruchamiałaby je w obronie własnej i nie zawahałaby się ich użyć. Dusza więdła. Chowała się w najdalszy kąt czeluści duchowych, żeby nie cierpieć albo żeby inni nie widzieli, że cierpi. Generalnie słowa "pijany" unikano, jak się dało.

Tylko, że się nie dało...

I ja to wszystko w wieku mojego syna będąc wiedziałam. Znałam słowo "pijany", jako jedno z pierwszych z mojego osobistego elementarza. A mój syn go nie zna. Mała WIELKA różnica. Jedno słowo. Tylko i aż.

Nie wiem, komu powinnam dziękować. Sobie? Mężowi? Bogu? Ślepemu trafowi? Szczęściu? Na wszelki wypadek kłaniam się w podzięce wszystkim tym osobom i nieosobom - dziękuję z całego serca za tę małą różnicę.