piątek, 25 grudnia 2015

cud świąt

Kolega z pracy powiedział ostatnio podczas jednej z naszych rozmów, że przekleństwem człowieka jest świadomość. Nie wiem, czy sam to wymyślił czy gdzieś przeczytał, ale niech te słowa będą mottem tego tekstu.

Druga połowa grudnia, magiczny czas w naszej części globu. Wszędzie dzwonki, choinki, światełka, mikołaje. Czerwono, zielono, złociście i piernikowo. Mówią, że to magia. Magia świąt bożonarodzeniowych. Każdy czuje ją jakoś bardziej teraz niż wiosną, w czas wielkanocny. Zadziwiające. 

Cud pierwszy
Prace idą pełną parą, trzeba zdążyć do świąt, bo tylko wtedy będzie to miało jakikolwiek sens. Nazwy są różne - Pogotowie Świętego Mikołaja, Szlachetna Paczka - więcej nie pamiętam. Różne są też formy: jedni zbierają przedmioty dla wybranej rodziny, inni stoją w supermarkecie z koszykiem na żywność wolno-się-psującą, owanci sprzedają aniołki hand-made. Ludzie ludziom, masowo, z dobroci serca, przecież zbliżają się święta. Nie pomagasz? Jesteś obojętny? W TAKI czas? Jak to o tobie świadczy, jak to o mnie świadczy, jeśli nie wrzucę tego grosika, jeśli nie kupię paczki ryżu i nie oddam bezinteresowanie potrzebującym! Ludzie patrzą, ludzie widzą, wielkie OKO widzi - kiedy, jak kiedy, ale w drugiej połowie grudnia w naszej części globu TRZEBA być dobrym.
Zastanawiam się, jak mama dwójki dzieci, wciągnięta na listę szlachetnej paczki rozmawia z dziećmi w, dajmy na to, czerwcu... Może tłumaczy im cierpliwie, że muszę wytrzymać w tych za małych butach jeszcze pół roku, bo dopiero w grudniu może ktoś da większe buty? A może płacze nad kolejną paczką darowanego makaronu, bo boi się, że to za mało dla rosnących dzieci? A może ma po dziurki w nosie tych cholernych świąt, bo wszystko przypomina jej o biedzie, niedostatku, o byciu na marginesie?  No cóż, moja droga pani, ktoś musi pomóc innym czuć się dobrym, przecież to święta!

niech się nasza dobroć święci
żeśmy innymi przejęci
w święta trzeba po dobroci
ona serca nasze złoci
my, jak paczka ta, szlachetni
sami w swoich oczach świetni


Cud drugi
Jak byś chciała spędzić święta?
Chciałabym wyjechać, pobyć sama. Mam trochę wolnego, mogłabym te dni teraz wykorzystać.
Fajnie. Dokąd pojedziesz?
Zwariowałaś? W święta? Matka by mnie zabiła, ona by tego nie wytrzmała!
Ale przecież mówiłaś, że chciałabyś...
Och, przestań! Przecież wiadomo, że w święta takich rzeczy się nie robi! W święta TRZEBA być z najbliższymi!  W święta trzeba być z mamą i tatą, trzeba być z mężem, żoną, dzieckiem! Wyobrażasz sobie, jak by to moja mama przeżyła, gdybym oznajmiła jej, że nie będzie mnie na święta w domu, bo postanowiłam jechać nad morze?! Nie... Ona by tego nie przeżyła. Byłoby jej smutno, byłoby jej przykro, że jej córka wybrała morze zamiast być z nią w ten szczególny czas. Przecież to wigilia, dzielenie się opłatkiem i wszystkie te potrawy. W wigilię trzeba być z rodziną!

w święta krzywd się nie pamięta
siedź przy stole uśmiechnięta
jedz, rozmawiaj, udawaj, że kochasz
nie mów nikomu, że przez nas szlochasz                                                                czasami
jam matka, jam ojciec, święta rodzina
niech święta tradycja cię przy nas trzyma


Cud trzeci
Zwierzęta przemawiają. Nie, wcale nie o północy, przemawiają dużo wcześniej. Na facebooku. Z czapeczkami na łbach, łebkach, głowach, ze wzrokiem rozumiejącym wpatrzone w obiektyw.  Koń pozdrawia z rzeźni, widzisz, że niemal płacze błagając, byś go utarował. Ale nawet jeśli nie zdążysz, bo święta miną, to wiedz, że przed egzekucją myślał o tobie i życzył ci wesołych świąt.
O, a tutaj kotek - jaki słodki! W tej czapeczce mikołaja, z tymi okularami wygląda tak mizi mizi, chciałoby się go zjeść z tej jego rozkoszności. On też coś nam przesyła, też mówi, a mówi tak, jakby to człowiek te słowa wymyślił, bo tak pasują do tej mordki kochanej. Jacy ludzie jednak potrafią być wrażliwi, zwłaszcza w czas tych świąt, pamiętają o wszystkich, nawet tych maluczkich, bezrozumnych, poniewieranych zwierzątkach. Nawet jeśli nie ruszę się, żeby realnie jakoś pomóc, żeby zadziałać, jeśli mi konika żal, to przynajmniej lajka dam, udotępnię - no tak się do sprawy przyłożę. Pod te święta!

tutaj czapeczkę psu założymy
sztuczne wąsiska pod nos przykleimy
fajka do pyska - ludzie lubią fajki
świąteczne za to pozbieram lajki
trochę się z ciebie na "fejs" pośmiejemy
a potem wszystko pozdejmujemy


Cudnie, prawda?
Przytulać nad opłatkiem kogoś, kto cię skrzywdził, kogo nienawidzisz z całego serca, życząc mu zdrowia i długich lat życia? Cud świąt!
Dać innym, chociaż ma się ich głęboko w dupie przez cały rok, niech sumienie spokojnie napycha się pierogami? Cud świąt!
Znosić litość innych, bo tak im z tym dobrze, chociaż chciałoby się być w te dni samemu? Cud, och cud świąt!
Iść do kościoła - mój boże, chyba pierwszy raz jej się to zdarza! - bo tak trzeba? Toż to cud świąt!
Wybaczenie, wielkoduszności okazywanie, miłosierdziem obdarowywanie tak, żeby na te trzy dni wystarczyło? Wielki świąteczny cud!


Hej, w dzień narodzenia Syna jedynego,
Ojca przedwiecznego, Boga prawdziwego
wesoło śpiewajmy
chwałe Bogu dajmy,
hej kolęda, kolęda!


niedziela, 1 listopada 2015

z wysokości....

Noż kurwa, znowu tutaj jest!

Przestań przeklinać, nie wiesz, że stąd wszystko TAM słychać?

Ta, jasne. Już się boję.. Spójrz, tam, w dół. Widzisz? Mamusia do mnie przyszła! Płaszczyk ma z tamtego roku, bo ten kóry kupiła w tym jest za ciepły i musiała wybierać: nowy płaszcz plus przepocenie czy stary plus jako taki komfort. Och, dzięki ci mamusiu za te piękne wieńce na moim grobie, za te znicze przeogromne. Jak to miło, że wpadłaś, że przypomniałaś sobie o mnie, jak co roku zresztą...

Przestań tak mówić! Co w tym złego, że twoja matka przyszła na twój grób. To normalne, że ludzie odwiedzają groby swoich bliskich. To normalne, że matka przychodzi na grób swojej zmarlej córki..

Pieprzenie! Teraz przychodzi?! Raz kurwa do roku??!! Dziękuję bardzo za ten zbytek łaski, teraz już nie potrzebuję!

Znowu przeklinasz..

Pewnie kurwa, że znowu! Wiesz, jak mnie krew zalewa, kiedy widzę tą babę nad moim grobem? Zawsze się wtedy zastanawiam: gdzie byłaś, kiedy naprawdę cię potrzebowałam? Gdzie chowałaś tą wielką milość, którą teraz wkładasz raz do roku w kwiaty i znicze? RAZ w roku! Czy wiesz, że ona nawet do mnie nie zagada, kiedy siedzi w domu, kiedy już tego swojego kochanego oporządzi, kiedy już facet położy się spać, a ona siada z papierosem i w okno się gapi! Ani słowa! A wiesz o czym myśli? Och, o swojej utraconej młodości, o byciu matką, kiedy inni się bawią i biorą życie garściami, o mężu, którego nigdy nie miała i już mieć nie będzie, o konkubinacie, w którym przyszło jej żyć..

Twoja matka nie jest szczęśliwa...

To nie moja wina! Słyszysz?! To nie moja wina, ja nie pchalam się na ten świat, wcale nie musiało mnie tam być! Mam dosyć słuchania, że nieszczęście mojej matki jest moją winą! Nasłuchałam się tego od niej wystarczająco za życia, nie muszę tego znosić jeszcze po śmierci. ......
Nie powie do mnie ani słowa, nie zagada.... Przez cały rok nie poświęci mi ani jednej myśli, a teraz sterczy nad moim grobem z miną  zbolałej matki, poprawia te kwiatki w nieskończoność, sztuczne cholerstwo. Wiesz, zastanawiam się, co jest z tymi wszystkimi ludźmi tam, na dole. Dlaczego nie dadzą swoim umarłym w spokoju poleżeć, po co trudzą się na ten cmentarz, forsę na kwiaty wydają, na płaszcze, na buty, na znicze.... Założę się, że niejeden z nich, tak jak ta moja, ani razu nie pomyślą o tych pochowanych. Założę się, że niejeden z nich ucieszył się, że w końcu ta zdzira, ten kat, pijak, narkowmanka kopnęła w kalendarz. Niejednemu z nich ulżyło, że już umarł, umarła, że w końcu będzie spokój..

Przestań, tak nie można!

Hej, tylko mi tutaj nie wyjeżdżaj ze świętym tematem śmierci! Że nie można się śmiać, żartować, kalać pamięci. Błagam.
Ocho, czas widzę się zbierać, mamusiu. Tak, tak, popraw jeszcze te znicze, bo krzywo stoją, mhm, koniecznie - jest mi to bardzo potrzebne. Nie no, naprawdę - patrzę i patrzę w tą jej głowę, szukam, slucham - nic, ani jednego słowa do mnie.


niedziela, 23 sierpnia 2015

nowa praca w subiektywie

Pierwszy tydzień za mną...

Ocena ilości stresu przed pierwszym dniem pracy w skali od 1 do 10? Zdecydowanie 20. Wieczór przed owym poniedziałkiem, kiedy miałam zacząć, obfitował w łzy i ból brzucha przepełnionego strachem. Przed wszystkim. Przed nie wiadomo czym. Jeśli podzielić ludzi na tych, którzy boją się zmian i tych, którzy zmieniają swoje życie bez mrugnięcia okiem, to ja jestem wzorcowym przykładem tych pierwszych.

Pierwszy dzień. Poziom stresu zdecydowanie zmalał. Okazało się, że ludzie w ogólności mili, że nie tylko ja zaczynam pracę w tej szkole. W skali od 1 do 10 poziom stresu szacuję na jakieś 6. Jest dobrze.

Mężczyźni w pracy? SĄ!!! Kochani moi, są faceci! Nareszcie pracuję gdzieś, gdzie można minąć płeć przeciwną na korytarzu. Piękne moje kobiety, kocham was i uwielbiam, ale kiedy jest nas za dużo w jednym miejscu i nie równoważy tego najmniejsza ilość testosteronu, to sosik hormonalny zaczyna być szkodliwy dla zdrowia psychicznego. Jestem pewna, że każda z was przyzna mi rację ;)

Średnia wieku kadry? Oceniam na jakieś plus minus 30. Większość ludzi jest młoda, obawiam się, że nieco średnią wieku podwyższam ;)

Czas dojazdu? Około 30 minut w jedną stronę, korków póki co nie ma, zobaczymy, jak się sprawa będzie przedstawiała po zakończeniu wakacji...

Ilość godzin spędzonych już z dziećmi? Łącznie sześć, dwa dni adaptacyjne, po trzy godziny w każdym. I powiem wam szczerze, że jak przyszły dzieciaki, to w końcu poczułam, że jestem tam, gdzie powinnam być. Mam klasę dzieci najmłodszych, a więc tych, co skończyli już 6 lat i tych, którzy skończą te lata niebawem. Rewir więc nie jest mi obcy, właśnie takie dzieci wypuściłam w czerwcu w świat.

Ilość dzieci w klasie? 16, słownie szesnaście. Dla osoby pracującej w placówce państwowej jest to ilość raczej kosmiczna, mało realna. Większość dziewczynek.

Co jest fajne? Mhm, no cóż - to, że nie muszę zmieniać obuwia. Tak, wiem, szczegół i głupota, jednak jest jakaś różnica między pracą w kapciach a pracą w butach...
Co jeszcze? To, że sama odpowiadam za swoją pracę. Klasa jest moja, sala jest moja, plany są moje, decyzje, pomysły, ustalenia z klasą. Nie ma pięciu innych osób, które wejdą do klasy z butami i stwierdzą ot po prostu, że to i to jest źle: źle stoi, źle wisi, dzieci źle siedzą, źle myją ręce, źle jedzą. A kij wam w oko normalnie!

Poziom stresu teraz? Ciągle jakieś 5, no może 4. W końcu tak czy siak, ciągle jestem świeżynką w edukacji wczesnoszkolnej. To tak, jakby zaczynać od początku, kiedy napisanie planu miesięcznego zajmowało mi pół miesiąca, kiedy nie byłam pewna żadnej mojej decyzji, a milion pytań kłębiło mi się po głowie. Z drugiej strony to jakby druga młodość, czyż nie? ;)

Czy jestem zadowolona z decyzji, jaka podjęłam parę miesięcy temu. Tak.



niedziela, 16 sierpnia 2015

gorące książki

No i co ja mam teraz ze sobą zrobić? W tym świecie na wskroś rzeczywistym, z jego meblami, samochodami, ludźmi, moim adresem, balkonem, podłogą, fotelem.... Jak ja mam tu być? Cholera znowu to samo - za każdym razem, kiedy ONA się kończy. Powinni ostrzegać, wielkimi literami i bardzo dotkliwie, tak jak na paczkach papierosów, "czytanie grozi całkowitym pochłonięciem - przeczytanie do końca może spowodować poczucie pustki". No nie piszą, człowiek książkę kupuje czy pożycza, czyta, zaczyna mu się podobać, zaczyna pragnąć jej więcej i więcej, a ona z ostatnią stroną kończy się i zostawia na głodzie kolejnych liter, wyrazów i zdań.

Proszę mi wybaczyć żałośnie patetyczny ton i płacz publiczny. usprawiedliwia mnie to, że dzisiaj w nocy skończyłam książkę, do której się bardzo przywiązałam, a ona, w swym niedużym rozmiarze po prostu dobiegła końca. Zdarzyło mi się to drugi raz tego lata. Owszem, książek było więcej, ale te dwie z nich zadały mi ów ból końca fabuły. A jeszcze tyle można by dla mnie w nich napisać!

No dobrze kobieto, weź się w garść, dziesięć głębokich oddechów i spróbuj chronologicznie, w miarę możliwości pozbawiając słowa lamentów. 

Książkę "Wszystko, co lśni" Eleanor Catton pierwszy raz zobaczyłam w Empiku. Wzięłam, o nieszczęsna, do ręki, przewróciłam kilka stron i poczułam, że chciałabym ją przeczytać. Drugi raz mi się to zdarzyło, że książka zainteresowała mnie swoimi kartkami i dwa razy trafiłam w dziesiątkę. Książkę kupiłam przez internet, bo tam zawsze jest taniej (w Empiku to ja książki tylko oglądam) i postawiłam kobyłę (prawie 1000 stron) na półce. Musiała poczekać na swoją kolej, wszystkie moje książki zawsze muszą czekać. Pierwszy raz nie spełnił moich oczekiwań, po prostu zaczęłam czytać w złym czasie i po kilku kartkach odłożyłam na półkę. Czekała tam na pewno z pół roku, jak nie więcej, z zakładką oskarżycielsko zerkającą na mnie z kartek. I niech tam na razie stoi, wrócimy do niej w odpowiednim czasie...

Udając, że zakładki nie widzę, przeczytałam książkę Jaume Cabre "Jaśnie Pan". Spodziewałam się ciekawej lektury, ktoś, kto napisał "Wyznaję" nie mógł popełnić przecież jakiejś szmiry. I nie popełnił, choć książkę określiłabym jako przyzwoitą. Czytało się dobrze, z emocjami sympatii dla jednych bohaterów i nienawiścią  czy obrzydzeniem do drugich. I choć nie mam nic tej książce do zarzucenia, to jedno jest pewne - jej koniec nie sprawił mi żadnego bólu egzystencjalnego. On miał dopiero nadejść...

I tu akcja wraca do "Wszystko, co lśni". Wzięłam książkę ponownie do ręki, usiadłam w fotelu i zaczęłam czytać od nowa... Słuchajcie, dla mnie to jest właśnie mistrzostwo pisania. Nigdy nie przestało mnie zadziwiać, jak człowiek może napisać książkę tak cudownie, że innych wciska w miejsce, na którym właśnie siedzi. Nie będę pisać o czym jest - musicie sami przeczytać. Powiem tylko, że nic w tej książce nie jest oczywiste, nie jest sztampowe, nic nie kończy się tam definitywnie, każda postać jest inna charakterystyczna, choć jest ich tam sporo. Nie ma głównego bohatera, każdy ma tam swój czas. Nie ma z gruntu złego czy dobrego, choć są tacy, których zaczynasz uwielbiać za to na przykład, jak inteligentnie i chytrze prowadzi sprawę sądową swoich klientów. Jest tam też miłość, ale nikt jej tam tak nie nazywa, czujesz ją, ale nikt ci jej na tacy nie podaje, jest piękna, ale w tak brzydkich okolicznościach się pojawia, choć nikt nie pisze, że się pojawiła naprawdę. A kiedy czytasz dialog kończący książkę, to myślisz sobie "jejku, jakie to piękne", choć to wcale nie piękne jest, tylko smutne i nie wiadomo, czy do czegoś dobrego prowadzi. No książka jak życie - nic nie jest czarne i białe. Musicie przeczytać tę książkę, błagam was - musi ją poznać jak najwięcej ludzi, nie może się zmarnować, nie może pójść w zapomnienie. Mam jeden egzemplarz, chętnie pożyczę, jakby co :).

Później popełniłam błąd poświęcając więcej niż jedną godzinę książce "Blondynka w Londynie" - na szczęście była wypożyczona i na szczęście mogłam ja oddać. Jeśli ktoś chce posłuchać, jak zmieniło się życie pani Pawlikowskiej kilkadziesiąt razy z rzędu mniej więcej w tych samych słowach, to proszę bardzo, niech sobie przeczyta. Ale jeśli ktoś myśli, że książka jest o Londynie,to niech poszuka innej albo poczyta sobie o tym mieście w necie. No dla mnie żenada i naciąganie ludzi.
Fajnie za to czytało mi się książkę "Ameryka po kawałku" Marka Wałkuskiego  - sporo ciekawych faktów na temat Amerykanów i ich życia podanych w przyjemny sposób. Polecam.

Po tych "światowych" książkach dostałam informację, że w paczkomacie czeka na mnie przesyłka, a dokładnie 3 książki. Zaczęłam od "Bingo" Marcina Szczygielskiego. Zanim jednak o książce, to muszę wam coś wyznać - ja tego autora kocham. Trafił do mojego serca czytelniczego i póki co nie zdradził tej miłości ani jednym słowem. Przeczytałam każdą jego książkę przeznaczoną do czytelnika dorosłego i kocham go, kocham, kocham. Potrafi napisać piękną powieść, długą i bardzo dokładną, potrafi napisać komedią, przy której śmieję się w głos ocierając łzy z oczu, potrafi mnie podniecić opisami aktów seksualnych, potrafi zaciekawić, zaintrygować, wzruszyć. Jego książki kupuję w ciemno. Książka "Bingo" podsyciła tylko i utrwaliła moje uczucie do tego pisarza. Owszem, kaliber książki totalnie odmienny od "Wszystko, co lśni", bo i czasy w niej inne i tematyka nie ta sama. Ale mimo to, kiedy wczoraj, a właściwie dzisiaj w nocy skończyłam ją czytać, noc wydała mi się ciemniejsza, cisza strasznie cicha, a ręce nie wiedziały, co z sobą zrobić. No tak weszłam w świat bohaterów, tak się z nimi zżyłam... Zamieszkałam z nimi w ich luksusowej dzielnicy, jeździłam z nimi ulicami Warszawy, podglądałam z nimi sąsiadów z naprzeciwka, złościłam się, bałam z nimi i odczuwałam ulgę. A teraz ich już nie ma. No smutno mi. Bardzo polecam wam wszystkie książki pana Marcina.

Teraz czeka na mnie "Te chwile" Herbjorg Wassmo. Tak się ucieszyłam, gdy przeczytałam, że wydali w Polsce jej trzecią książkę. "Księga Diny" i "Stulecie" dają mi pewność, że nie zawiodę się na tej pozycji. No i mam jeszcze biograficzną "Cesarzowa wdowa Dixi" - kupiłam ją po wysłuchaniu w radiu wywiadu z autorką tej książki, zapowiada się ciekawie.

No nic, zostawiam was, czas zmierzyć się z rzeczywistością, jakiś obiad zrobić, coś przeprać i przeprasować.... Nie lubię.

Acha - tytuły, które polecam z czystym sumieniem wyłuszczyłam wam na grubo :)





piątek, 31 lipca 2015

lekcja (życia) angielskiego

shy away from something (odmówić zrobienia czegoś ze strachu czy nerwów)

Znasz to uczucie? Jeśli tak, to witaj w klubie, w którym zresztą mogłabym spokojnie kandydować na prezydenta (albo przynajmniej członka honorowego). Gdybym chciała napisać książkę o tym, czegóż to nie zrobiłam, bo się bałam, to pewnie na jednym tomie by się nie skończyło. No powiedzcie, macie tak? I nie chodzi mi tutaj o wycofywanie się z decyzji, o unikanie odpowiedzialności za coś, co się zaczęło i się wymknęło spod kontroli. Chodzi mi o sytuacje potencjalne, które mogły się zdarzyć, ale się nie zdarzyły, bo z daleka źle im z oczu patrzyło.
Nie spytam, bo na pewno mnie wyśmieje - to z tych bardziej błahych.
Nie powiem, co myślę, bo przestanie mnie lubić (z całą pewnością).
Nie rzucę pracy, której nie cierpię, bo (i tutaj lista się nie kończąca):
- kto rzuca pracę mając umowę na czas nieokreślony?,
- gdzie indziej mnie zechcą?
- nic innego nie potrafię.
- na pewno nie znajdę innej pracy.
- tak się nie robi.
- pomyślą, że mam fanaberie jakieś
- się boję
- w sumie tutaj nie jest tak źle, to pewnie ze mną jest coś nie tak....
To tylko luźne notatki do mojej książki, wymagałyby rozbudowania, uszczegółowienia, wytłumaczenia się z nich i podsumowania. Za bardzo jednak przekroczyłoby to potrzeby zdefiniowania wyrażenia i nie ma tu na to dzisiaj miejsca.


to question something (poddawać coś w wątpliwość)

Całe szczęście, jeśli w stanie opisanym powyżej zaczniesz zadawać pytania. Pytania są bardzo ważne, żeby dostrzec, że często to, czego się boimy tak naprawdę, obiektywnie nie istnieje. A jeśli istnieje, to zawsze można znaleźć sposób, żeby się albo strachu pozbyć albo przynajmniej nad nim zapanować. Zapytaj więc
Skąd wiesz, że wyśmieje twoje pytanie? A jeśli wyśmieje, to co się wtedy stanie?
Jesteś pewna, że ludzie zaczynają nie lubić tych, którzy myślą inaczej niż oni? Ty tak masz?
A skąd ta pewność, że
- nie wolno  ci wypowiedzieć umowy na czas nieokreślony?
- gdzie indziej cię nie zechcą?
- nic innego nie potrafisz?
- na pewno nie znajdziesz innej pracy?
Kto powiedział, że tak się nie robi? Czy jest to też twoje zdanie?
Naprawdę interesuje cię, co pomyślą o tobie inni? A może pomyślą coś innego, niż myślisz, że pomyślą?
Wyobrażasz sobie siebie w tej pracy za kolejne 5 lat? Więc dlaczego decydujesz się tu zostać?
Wiem, że się boisz....


to dissociate oneself from something (odciąć się od czegoś)

Zadanie sobie pytań i usłyszenie odpowiedzi ułatwić może próbę odcięcia się od odpowiedzi fałszywych, podszytych strachem. Odciąć się od strachu nie jest łatwo (oho, temat na kolejna moją książkę...), potrafi być cholernie uparty, konsekwentny, ciągle obecny i taki.... taki twój. Odwróć się więc w jego stronę, spójrz mu w te strachliwe ślepka i powiedz A GÓWNO!


to go against the grain (iść pod prąd)

No dobrze, powiedzmy to sobie szczerze i wprost - łatwo nie jest iść sobie pod prąd. Bo to nie jest tak, że jak już zrobisz coś przeciwko swoim lękom, to one znikają (książki tom trzeci :)). Ale nic to. Lepiej czuć te straszki i lękotki (słowotwórstwo własne, niechaj nikt w słownikach nie szuka :)) w ruchu, idąc KU swojemu celowi, niż czuć je tkwiąc w miejscu.

I ja się tego trzymam. Jak wiecie z poprzedniego wpisu rzuciłam pracę. Minęło sporo lat, zanim odważyłam się to zrobić. Za dużo. Chciałam znaleźć pracę w szkole, mimo kompletnego braku doświadczenia w takiej pracy - chciałam czegoś innego. Niektórzy kiwali z powątpiewaniem głową, inni podziwiali, inni jeszcze pytali "jesteś pewna?", a jeszcze inni dopingowali. Zaproszono mnie na kilka rozmów, po każdej pytałam siebie po co mi to było? I co? I mam pracę. W szkole. Tak jak chciałam. Będę miała klasę I c :). Będę miała okazję współpracować z native speaker'ami z Anglii, bo jest to szkoła polsko-angielska. No ja tak na to spojrzeć, to dopięłam swojego jeszcze z bonusem językowym. I co? I boję się jak jasna cholera!

Trzymajcie za mnie kciuki, co?


piątek, 17 lipca 2015

lubię, jak szszszszumi.......

Oj, bardzo. Jak tylko mogę sięgnąć pamięcią, zawsze wykorzystywałam możliwość pobycia przy szumie. Szum mnie uspokajał, ogrzewał jakby, kołysał, sprawiał, że czułam się bezpieczna (mhm, czy aby wszystko ze mną w porządku?). Szum można znaleźć w wielu miejscach, zwłaszcza jak jest się małą dziewczynką, która jeszcze może wszędzie wejść bez tłumaczenia się, co też dziwnego robi.

Dobrze, bo zaczynam brzmieć dziwnie, nawet dla samej siebie. To ja może parę przykładów podam, nadając mojemu wywodowi wydźwięk nieco bardziej rozsądny :). Lubiłam na przykład, w epoce, kiedy jeszcze głównie prało się ręcznie, siadać przy brzegu wanny, kiedy mama prała. Woda się lała (epoka "wszyscy płacą za wodę po równo"), para z jej ciepła biła, szumiało!, że ho ho. Mogłam tak siedzieć w kucki, brodę opierając o brzeg wanny i gapić się, bez poruszania nawet powieką. Zresztą, kiedy pralkę trzeba było włączyć - najpierw była to słynna Frania, a potem automat marki, której dzisiaj już nie pomnę, to ja wcale się nie gniewałam. Bo czyż coś potrafi głośniej szumieć (walić, łomotać, chlapać) niż nieoceniona Frania? Ha! Ogólnie można powiedzieć, że łazienka była moim ulubionym pomieszczeniem, kiedy siadałam z zeszytem przy piorącym automacie, wiedza wchodziła mi do głowy jak masełko (fakt, wtedy byłam już w wieku, kiedy ktoś mógł zapytać, co ja do cholery robię w tej łazience?!, ale nikt nie pytał...).
Przy zasypianiu też preferuję szumienie. Jak byłam mała, to bardzo lubiłam, kiedy za drzwiami pokoju słychać było szum rozmów dorosłych, teraz radzę sobie inaczej - włączam telewizor albo ewentualnie radio (to drugie pod warunkiem, że nadają rozmowy, a nie muzykę).

Ale dlaczego ja właściwie o tym wszystkim? Ano dlatego, że byłam dzisiaj rano u fryzjera. Tak, wiem, znowu dziwne zdanie, ale nie ma to znaczenia, bo ja UWIELBIAM być u fryzjera. Gdybym mogła, to siedziałabym na miejscu dla czekających, bez ruchu, jak przy wannie, i czerpała z atmosfery tego miejsca tak mocno, jak się da. Nie jest mi wcale łatwo napisać wam dlaczego, rozłożyć tę magię salonu fryzjerskiego na czynniki pierwsze. Bo to tak się nie da. W tym miejscu wszystko razem daje coś takiego, że jest mi tam cieplutko i przyjemnie. Szum suszarek, przez który próbują przebić się najświeższe ploteczki z osiedla, komentarze na temat zdarzeń w polityce czy narzekania na to, że znowu podrożało. Te wszystkie specyfiki, jakie fryzjerka nakłada, wpsikuje, wmasowuje w głowę klientki. Dla mnie to na zawsze chyba pozostanie tajemnicą, jak kobieta może czuć się dobrze ze sztywnym kaskiem na głowie z własnych włosów. I choć tego nie rozumiem i nie popieram, to mogłabym na proces tworzenia tych kasków gapić się w nieskończoność. Najmniej rajcuje mnie farbowanie włosów, jednak to strzyżenie i czesanie ma w sobie coś z magii, tworzenia czegoś innego z czegoś innego. Przychodzi kobieta z włosami może nieco zapuszczonymi, lecz wyglądającymi normalnie, a wychodzi kobieta ze sztywną masą na głowie. Zadowolona!
Naprawdę, w tym, co piszę nie ma krzty ironii! Proszę jej tam nie szukać. Dla mnie to jest po prostu ZJAWISKO, bardzo przy tym ciekawe. A jak dodać do tego ten specyficzny zapach fryzjera... Mhm... No powiedzcie, że u fryzjera pachnie tak... fryzjersko. Te ich szampony, odżywki, maseczki, utrwalacze, rozjaśniacze, pianki, lakiery, lakiery i lakiery - duuużo lakieru - to wszystko komponuje zapach, w którym mogłabym siedzieć bez umiaru.

A jak już usiądę w fotelu, jak mi pan(i) zacznie we włosach grzebać, czesać, obcinać... odpływam.
U fryzjera tak pięknie szumi....


Pozdrawiam :)


piątek, 10 lipca 2015

jezioro, burza i szyszki

Niech się czytelnik  nie spodziewa ładu i składu w słowach poniżej. Są one raczej mało uczesane i poukładane - dokładnie tak, jak jej włosy na wszelkich wyjazdach. Brak odpowiednio miękkiej wody w kranach wynajmowanych na tydzień, prostownica wisząca na haku w łazience w domu, bezczynnie i bezużytecznie, próbki szamponów z gazet - włosy nigdy nie są dobrze ułożone na wakacjach. Kiedyś, kiedy była młodsza, przejmowała się tym nawet, zabierała ze sobą cały zestaw małego fryzjera domowego, żeby w drodze nad jezioro czy na plażę nadmorską, co liczy się w metrach od 30 do może 500, otóż żeby w drodze tej krótkiej czuć się pięknie, czuć się UCZESANIE. Teraz z tego wyrosła, dojrzała i śmieje się tylko z siebie, że taka głupia była. Która z nas tak nie ma?

Tym razem będzie dane czytelnikowi nad jeziorem pobyć. Pogoda kapryśna, było już gorąco, burza była, było zimno i wietrznie, teraz się wypogadza. Co przyniesie jutro nie wiadomo. Jezioro jest średnio czyste, ośrodek przyjemnie nie wypełniony po brzegi ludźmi, co sobie nasza bohaterka chwali. I nie tylko dlatego, że mało ludzi jej włosy zobaczy - choć to, mimo dojrzałości wcześniej wspomnianej chodzi jej po głowie - ale też dlatego, że ludzie na wakacjach generalnie jej przeszkadzają. Te ich brzuchy wielkie, owłosione niczym nie przykryte, te piersi wielkie, w stroje wciśnięte, upchane, na widok wystawione. Łażą tak dnie całe, nieważne, czy akurat są na plaży czy też przed domkiem swoim siedzą, wcale nie na słońcu, bo domki wśród drzew stoją. Niby mówi wszystkim, że jest tolerancyjna, że po wyglądzie ludzi nie ocenia, że niech każdy wygląda, jak chce i tak dalej, ale na wyjazdach wakacyjnych jej tolerancja chyba z prostownicą na haku w łazience wisi. I się kisi. No więc ludzi nie lubi, generalnie, choć nie bez wyjątków. Zdarza się jej znajomość wakacyjna, przelotna, słoneczna, krótka, ale przyjemna. Nie mówi wtedy nie. I owszem, chętnie sobie od czasu do czasu z kimś porozmawia - nie za długo i nie za często, ale z przyjemnością i ochotą. Wyjątek ten musi jednak spełniać pewne kryteria, inaczej nie ma szans. Nie może mieć dużego brzucha. To znaczy brzuch mieć może, ale musi go chować będąc w miejscach innych niż plaża - porządek musi być. Po drugie Wyjątek nie może grillować. Grill i brzuch stanowią dla niej kombinację nie do przyjęcia, no nie jest w stanie się przemóc. Żadna ilość piwa przy brzuchu i grillu nie pomoże, każda ilość piwa za to zaszkodzić może, pogorszyć znaczy.

W nocy była burza. Silna i głośna. Pioruny huczały nad dachem domku, grzmoty waliły z nieba wywołując u niej ból głowy, Nie miała wyjścia - musiała wstać, poszukać torebki, w torebce poszukać tabletek przeciwbólowych, potem poszukać butelki z wodą  i połknąć pigułkę. Kubka do wody już jej się szukać nie chciało, wypiła z gwinta. Teraz wystarczy położyć się, swoje odczekać, aż tabletka zacznie działać i może dopiero wtedy zaśnie. Jeszcze nigdy nie udało jej się zasnąć z bólem głowy - taki defekt i taka wrażliwość na ból tej właśnie części ciała. Grzmoty nie pomagały, każde walnięcie trafiało jakby prosto w lewy oczodół, gdzie tym razem zagnieździł się ból. Sprawę pogarszały szyszki. Tak, szyszki. Pełno ich na drzewach, wśród których postawiono domki w ośrodku. Silny wiatr te szyszki z drzew strącał, a one ŁUP! ŁUP! o dach waliły, a jakby chciały dziurę w czole zrobić, dostać się do mózgu i pogrzebać w nim trochę, żeby bardziej bolało. Chociaż podobno mózg nie boli, to była przekonana, że jej własny zemściłby się na niej bólem okrutnym. Za co ta zemsta? A kto go tam wie.... Przycisnęła mocno dłonie do skroni, zamknęła oczy i czekała – to wszystko, co mogła zrobić.
W końcu zasnęła, a kiedy otworzyła oczy na zewnątrz było jasno i cicho.

Żeby kupić chleb trzeba iść do miasteczka. Można samochodem, można też pieszo, wzdłuż jeziora. Dzisiaj poszła pieszo. Pogoda nieciekawa, z gorąca człowiek nie padnie, a może się trochę rozgrzeje. Na ścieżce ludzi mało, pochowali się po domach i domkach, nikomu nie chce się nosa na dwór wyciągać. Urlop, cholera! Pieprzone lato! Niech to szlag! Podciągnęła zamek od bluzy wyżej, żeby w szyję jej nie wiało i przyspieszyła. Liczyła na to, że energia ruchu (jak się ona nazywa?) przemieni się w energię cieplną. Pamięta ze szkoły, że taki proces jest możliwy. Kiedy weszła w miasteczko pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był kościół. Mhm, stoi w każdej mieścinie – pomyślała. Taki nasz folklor polski i taka uroda. Nie przepadała za takim obrazem Polski – obsianej kościołami, źle jej się to kojarzyło. Ale dzisiaj, mijając ten mały, całkiem ładny kościół, nie wiedzieć czemu, pomyślała, że jest jak jest i nic na to nie poradzi. Potrzebują kościołów to sobie je budują. Stoją w tylu miejscach, bo najwidoczniej tyle ich ludziom potrzeba. Szkoda nerwów na przejmowanie się takimi rzeczami.
Tak sobie myślała idąc po chleb, dokładnie tak.

Kupiła oczywiście dużo więcej niż bochenek chleba. Zawsze tak jest – jak już znajdzie się w sklepie, to nie umie nie przejść pomiędzy wszystkimi półkami. A jak już między nimi przechodzi, to zauważa to i owo. A jak już zauważy, to nie potrafi do koszyka nie włożyć. Kupiła więc nie tylko chleb, ale także czereśnie, nektarynki i ogórki. Dołożyła też jogurty, wafelki o smaku chałwowym, dietetyczne wafelki kukurydziane (zero cukru, zero tłuszczu, zero wyrzutów sumienia z zjedzenia całej paczki na raz) i paczkę słonecznika łuskanego. Sporo było do niesienia w drodze powrotnej. Uwielbia zakupy!

Ciało ma białe jak jasna mąka i nic nie zapowiada, żeby się podczas tego urlopu opaliła. Pogoda pod psem, słońca jak na lekarstwo, a przy jej tendencji do się-nie-opalania potrzebowała tego słońca dużo i konsekwentnie. No trudno. Nad tym płakać nie będzie, bo i ciałem nie zamierza nigdzie świecić – ani tym białym ani tym hipotetycznie opalonym. Natomiast z braku ciepła cierpi bardzo. Chłód od niej bije, wali z ciała jak z armatki śnieżnej i znikąd ciepła nie może zaczerpnąć. Uwielbia ciepło, lubi grzać się w bardzo wysokich temperaturach, za to nie znosi zimna. Już mała jego dawka powoduje u niej zamarzanie poczucia przyjemności, chęci do życia i działania. Z każdym minusem proces postępuje, tak, że zimą to najchętniej zapadłaby w sen zimowy, żeby utrzymać ciało przy życiu. Dlatego w takie dni, jak te teraz bardzo cierpi. Czeka na lato cały rok, odlicza miesiące jesienne i zimowe, skreśla Marzanny, wymazuje kolorowe liście z krajobrazu, żeby tylko doczekać końca marca, potem kwietnia, maja.... Krew zaczyna jej w żyłach znowu krążyć, odmarza ciało, centymetr po centymetrze, zaczyna różowieć w środku. Lato powinno być ciepłe, gorące. Tak było i powinno być nadal. Nie wolno zmieniać świata, tak się nie robi. Żadne ocieplenie klimatu, żadne zmiany klimatyczne nie powinny mieć miejsca! Jak się komuś obiecuje cztery pory roku, jak się komuś każe przeżywać zimę i jesień, to wiosna i lato powinny po nich następować!
Do kogo ma napisać ta petycję?

..........................................................


No nie – jak już tyłek zaczyna marznąć w ubikacji, to znak, że czas pakować manatki

..................................................



sobota, 27 czerwca 2015

moje SiWi

Rzuciłam pracę. Legalnie, zgodnie z prawem, pod postacią pięknie napisanego wypowiedzenia. Pytają, czy aby nie postąpiłam zbyt pochopnie, czy dobrze to przemyślałam. Mhm, pomyślmy.
Czy była to decyzja pochopna? To zależy, co rozumiemy pod tym pojęciem i czy okres około 5-letni w pochopności jako takiej się mieści. Nie, moi drodzy, to nie była decyzja pochopna. Chodziłam z nią, schowaną w głowie i innych częściach ciała ta długo, że dokładnie wiosną tego roku zakwitła razem z przebiśniegami i w odróżnieniu od nich już pozostała. W pełni świadoma, ugruntowana i niezachwiana.
Czy dobrze to przemyślałam? To zależy, co rozumiemy pod tym pojęciem. Iloma myślami, analizami i lękami mierzymy dobre czegoś przemyślenie. Ja moją decyzję przemyślałam dogłębnie. Ulokowałam się nawet na łożu śmierci i zapytałam samą siebie, czy cieszę się z tego, że zostałam tu, gdzie jestem. Nie byłam. Żałowałam jak cholera, że przez całe życie pracowałam w miejscu, gdzie toksyczność pewnych osób wyssała ze mnie wszelką pasję, radość z dobrze zrobionej roboty i chęć wstawania co rano, żeby tam wrócić. Musiałam powiedzieć DOŚĆ, żeby ta umierająca staruszka mogła sobie samej powiedzieć zrobiłam to i nie żałuję.
Porzuciłam więc ciepłą posadkę, stałą płacę i - nie boję się tego powiedzieć, znając realia - nietykalność. Podziękowałam i wyszłam. Na powietrze. Głęboki wdech.................. i od razu lepiej. Szkoda, że dopiero po tylu latach. Dobrze, że nie później.

Teraz szukam pracy. Jakiejś innej, niż ta, którą uprawiałam przez ostatnie 10 lat. Chociaż trochę innej. Łatwo nie jest, nikt mnie z otwartymi ramionami nie przyjmuje, sprawdzają, pytają, a potem nie oddzwaniają. Nie powiem, że mnie to nie tyka, ale staram się patrzeć ciągle do przodu. Szukam, wysyłam, czekam na sygnały. W końcu gdzieś mnie przyjmą, nie może być inaczej - opcji nie ma. Zapytać by można, co ja takiego potrafię po dekadzie pracy w przedszkolu. Przemyślałam to sobie i trochę tego wyszło. Oto lista dziedzin i moich umiejętności.

Psychologia
To wtedy, kiedy musiałam wykazać się znajomością prawidłowości rozwojowych człowieka od urodzenia do dorosłości. Tak - jeśli ktoś myśli, że praca w przedszkolu obejmuje tylko dzieci, to grubo się myli. Praca z rodzicami dzieci - obszar wielki, trudny i, że tak powiem, na ugorze. To wtedy, kiedy musiałam umieć zastosować wiedzę z zakresu rozwiązywania konfliktów wśród dzieci, kiedy trzeba było kierować ich rozwojem emocjonalnym w pożądanym kierunku.
Pedagogika
Rzecz oczywista - wiedza z zakresu metod pracy z dzieckiem w określonym wieku jest po prostu niezbędna, żeby ruszyć z czymkolwiek. Wychowanie małego człowieka, który w ciągu tygodnia przebywa większość czasu z tobą jest nieco obciążające psychicznie, zwłaszcza, jeśli masz tych dzieci ponad dwadzieścia.
Wikipedia, czyli nauczyciel od wszystkiego
Musisz wiedzieć wszystko, albo prawie wszystko. Jak przygotować do nauki matematyki, czytania i pisania. Co je ślimak, jak nazywają się wszystkie kwiaty świata i gdzie raki zimują. Musisz wiele też umieć, że wspomnę tylko o śpiewaniu, rysowaniu, rzeźbieniu, odgrywaniu ról na scenie, dobrym poczuciu rytmu i umiejętności czytania ze zrozumieniem.
Medycyna
Wprawdzie na poziomie pielęgniarki i salowej, ale zawsze. Mierzenie temperatury, opatrywanie ran, rozpoznawania wstrząsów mózgu, tamowanie krwotoków z różnych części ciała - to pielęgniarka. Podtrzymywanie głowy dziecka nad sedesem podczas wymiotów, przebieranie po się posikaniu, podcieranie tyłka, karmienie - to jakby salowa. I tutaj wyrazy szacunku i podziękowania dla osoby pracującej na stanowisku tak zwanej pomocy nauczyciela - wykonuje kawał z tej "brudnej" roboty.
Księgowość
Podliczanie godzin, dni, miesięcy obecności i nieobecności. Wyliczanie średniej, znajdywanie braków, szukanie dziur w całym. Zbieranie składek, wydawanie składek, się z wydatków rozliczanie. Pyk, pyk, pyk na kalkulatorze - przy małym stoliku na krzesełku dla dziecka.
Bajkopisanie
Protokoły, sprawozdania, analizy, ewaluacje, ankiety, arkusze, zdania niedokończone, obserwacje, diagnozy, wnioski, testy, sprawdziany. Co pół roku, co miesiąc, a najlepiej jakby codziennie i regularnie. Zawsze z podpisem, bo inaczej nieważne. Skreślamy na czerwono, parafka, data i powód skreślenia - wszystko na skrawku pustego miejsca nad pomyłką. Godziny od do, dlaczego właśnie wtedy i dlaczego znowu źle. Wszystko jednym kolorem długopisu, ładnie,  k a l i g r a f i c z n i e. Z odpowiednim odstępem, w linijce, w której trzeba i pamiętać o odpowiedniej liczbie niezrozumiałych, profesjonalnie brzmiących słów. I absolutnie nie przy dzieciach, nauczyciel pracuje 40 godzin tygodniowo, prawo stanowi wyraźnie.


Oprócz powyższych umiem jeszcze więcej, na pewno gdzieś do czegoś się przydam.


P.S. Nawet przez minutę nie żałowałam i nie żałuję swojej decyzji :)


poniedziałek, 1 czerwca 2015

trochę na okoliczność Dnia Dziecka, a trochę nie...

osoby przywołane poniżej są osobami fikcyjnymi, choć ewentualna zbieżność z osobami, zdarzeniami czy sytuacjami rzeczywistymi wcale nie musi być przypadkowa...


Jak wspominam swoje dzieciństwo
artykuł z dnia 1 czerwca 2015 roku

Rodzice
Rodzic to był ktoś, z kim trzeba było się liczyć. Do mamy mówiło się mamo, a do taty - tato. W życiu by mi do głowy nie przyszło, żeby mówić do nich po imieniu. Zresztą, nie czułam takiej potrzeby - mama i tata to były osoby, na które można było zawsze liczyć, ale z którymi liczyć się było trzeba również. To się nazywa szacunek. Jak tata powiedział, to to było święte, jak mama postanowiła, to tak musiało być. Nie że nie było odwrotu czy buntowania się - jednak mnie jako dziecku nie przychodziło w ogóle do głowy, że to, co mówi tata czy mama, jest nieważne i że można sobie udać, że się tego nie słyszy.
Jako dziecko czułam się bezpiecznie. Rodzice to była taka, jakby to powiedzieć, ostoja. Oni wiedzieli najlepiej, co mi wolno, a czego nie. Jak był czas, to się ze mną bawili, ale jak czasu nie było, to nie było i już. Dziecko musiało sobie samo znaleźć zajęcie. Zresztą, z tym akurat to nie było żadnego problemu....

Zabawa
Bawiłam się głównie na dworze. Wychowywałam się w bloku, nie miałam swojego ogrodu i jestem losowi bardzo za to wdzięczna. Zabawy przed i za blokiem z dziećmi z innych mieszkań wspominam z wielkim wzruszeniem. Nie było z nami dorosłych, mama widziała nas przez okno, jeśli miała potrzebę kontroli, a jak nie widziała, to krzyczała imię swojego dziecka i ono meldowało się pod oknem. Wystarczyło. W co się bawiliśmy? Pierwsza moja myśl - trzepak. Trzepak był jak góra, którą każda z nas chciała zdobyć. Zaczynało się od najprostszego fikołka - tak zwanego kurczaka z rożna. Potem dochodziły bardziej skomplikowane ewolucje, przewijanie się do przodu, do tyłu, zwisy, łączenie jednych z drugimi. Na trzepaku się gadało, siedząc na barierkach. Co innego? No bieganie z różnego rodzaju fabułą - raz się biegało na wojnie, innym razem się biegło do kryjówki w zabawie w "chowanego", innym razem się biegło w ucieczce lub wyścigu. Lubiłam też bawić się na kocu. Brałyśmy lalki, ubranka dla nich, rozkładałyśmy koc i mogłyśmy tak godzinami.
Jeśli chodzi o zabawę w domu, to pamiętam pudło z zabawkami, w którym zawsze, ale to zawsze można było znaleźć coś niespodziewanego. Pudło było wielkie, głębokie, wiecznie był w nim bałagan. Do dziś pamiętam ten hałas, jaki robiły zabawki, kiedy się czegoś w tym pudle szukało. Pudło było pomarańczowe.

Media
Telewizor musiał się nagrzać. Dlatego trzeba było go włączyć kilkanaście minut przed programem, żeby zdążyć na początek. Co oglądałam? Na pewno dobranocki. Pamiętam też, że popołudniu, jakoś tak chyba około 15 godziny były teatrzyki kukiełkowe dla dzieci. Po teatrzyku telewizor się wyłączało i wracało się do swoich zajęć.
Uwielbiałam też słuchać płyt winylowych (innych wtedy nie było) - na przykład Urszuli czy Anny Jantar - i wyobrażać sobie, że jestem piosenkarką.

Coś słodkiego
Jeśli chciałam coś słodkiego, to za każdym razem musiałam się pytać, czy mogę. Pamiętam kolorowe lizaki, okrągłe, z kwiatkiem. Obgryzałam najpierw brzeg lizaka, a potem bardzo powoli lizałam resztę. Powoli, żeby na długo zostało. Nie lubiłam, kiedy robił się cieniutki, ostry na krawędziach - to znaczyło, że zaraz się skończy. Tak samo było z lodami. Nie pamiętam, jak się nazywały takie śmietankowe, wielkości połowy kostki masła. Dostawałam go w pucharku i jadłam bardzo wolno. Słodyczy nie dostawałam kilka razy dziennie, często to była jednorazowa w ciągu dnia taka przyjemność - czasami odkładałam sobie część lizaka na później, owijając go w papierek.



Jak wspominam swoje dzieciństwo
artykuł z dnia 1 czerwca 2035 roku

Rodzice
Rodzice byli cali dla mnie. Bawili się ze mną, chodzili ze mną na czworakach, kucali w piaskownicy i pokazywali, jak się robi babki. Byli moimi kumplami. Nie mówiłem do nich po imieniu, ale z dzisiejszej perspektywy mogę śmiało powiedzieć, że nie mieliby nic przeciwko temu. W ogóle nie zrobiliby niczego, co według nich mogłoby mnie unieszczęśliwić. W ich mniemaniu. To ja decydowałem, kiedy chcę iść spać, to ode mnie zależało, czy pójdziemy do sklepu teraz czy później. Bo jak leciała w telewizji moja ulubiona bajka, to czekali, aż się skończy. Miałem wrażenie, że mogę z nimi robić, co tylko chcę. A jak coś mi się nie podobało, to wystarczyło, że krzyknąłem, rozpłakałem się czy po prostu powiedziałem NIE. I już robili to, co chciałem. Czy to dobrze? Bo ja wiem.... Oni pewnie chcieli dobrze... Często robili wykłady, co i jak czuję. Albo tłumaczyli się, czemu robią mi tak, a nie inaczej. Tych ich przemów nie lubiłem najbardziej.

Zabawa
Zabawę urządzali rodzice. Mieli jakieś takie parcie, żebym zawsze dobrze się bawił. Zawozili mnie na różne place zabaw, do parków rozrywki przeróżnej maści i konfiguracji. Wozili mnie na basen, na dżudo, aikido. Jak mi się nudziło, to bledli z przestrachu i szukali czegoś nowego. Fajnie, nie? Zabawa przed blokiem była nudna, bo zawsze ktoś z dorosłych siedział na ławce i patrzył co robisz. Wchodzisz za wysoko? Zejdź. Kopiesz za głęboko? Wyjdź. Jesteś za brudny? Źle. Biegasz za szybko? Też źle. To już wolałem, kiedy zaprowadzali mnie do jakiegoś małpiego gaju, pili sobie kawkę, a ja mogłem się zaszyć w kulkach i trochę porobić, co mi się podoba.
W domu miałem pełno zabawek. Mama albo tata siedzieli ze mną na dywanie i układali klocki ze mną. Sam nie lubiłem, bo wydawało mi się, że nie umiem. Te instrukcje były takie skomplikowane.

Media
To jakiś żart? Wiadomo, że w naszych czasach wszelkie media to był standard. Odkąd pamiętam w domu był komputer, na którym grałem w różne gry. Później dość szybko dostałem mojego pierwszego smartfona, na którym też było sporo gierek. Komp był dobry na nudę. Jak rodzicom się bawić nie chciało albo byli czymś zajęci, to komputer był jak znalazł. Taak, niby były jakieś obostrzenia, jakieś limity czasu i tak dalej, ale jakoś nie pamiętam, żebym odczuł to szczególnie mocno jako ograniczenie. Telewizor? Wiadomo - duży, płaski, bajki 24 h.

Coś słodkiego
Moi rodzice mieli hopla na punkcie zdrowego odżywiania. Zdrowe śniadania, obiady i kolacje. Zdrowe drugie śniadanie i zdrowy podwieczorek. Zdrowe słodycze. Bleee. Nienawidziłem tych zdrowych słodyczy. Ciastka pełne zbóż oczywiście, bez cukru rzecz jasna. Wszystko bez tłuszczu, bez cukru, bez mleka i kakao. Koszmar. Dlatego uwielbiałem, kiedy w przedszkolu, a potem w szkole ktoś miał urodziny albo imieniny. Przynosił wtedy cukierki dla wszystkich. Ale była wyżera! Uwielbiałem krówki, czekoladki, żelki. Do dzisiaj mam obsesję - zawsze muszę mieć w domu jakąś niezdrową słodycz. Uważam, że nasi rodzice przesadzali z tym zdrowiem na każdym kroku.


wtorek, 24 lutego 2015

co za uczucie!

wirusie,
w mym ciele się zagnieździłeś
i choć pewne straty poczyniłeś
(w mej głowie, w mym ciele, na skórze aż do mięśni)
to jednak z tobą nieco mi się szczęści
choć zimno z ciepłem zabawę we mnie mają
raz dreszcze raz poty z gruczołów wyciskają
to robić NIC mogę dzięki twej wizycie
zatrzymać się na chwilę, odpocząć należycie

Jestem chora, jakiś tam wirus - pewnie nic poważnego, nieco gorączki, bólu ciała, osłabienia i pomroczności lekkiej. Dużo śpię, mało jem, piję sporo i na nic nie mam ochoty. Choć pisać mi się chce. Bo ileż można tak nic...
Cieszę się, bo mi to NIC było bardzo potrzebne. Za dużo ludzi ostatnio było z moim życiu, za dużo pracy, za dużo kontroli, biegania, starania się i uśmiechania do bólu mięśni twarzy. Wytrzymać się da, ale do czasu. Mój czas widocznie nadszedł, bo organizm się zbuntował i powiedział, że NIE, dalej się nie ruszy, nic więcej nie zrobi, chce spać. I śpi sobie. Dzisiaj na przykład obudził się około 10:30 - już nie pamiętam, kiedy tak długo spałam. Czyż to nie przyjemne, tak pospać sobie do oporu? Budzić zdziwienie wśród domowników, że TAK DŁUGO ŚPI? Dla mnie rzecz rzadka i tym bardziej pożądana. Ja nigdy nie śpię tak długo, nigdy rankiem nie wyleguję się w łóżku  do południa, zawsze budzi mnie poczucie obowiązku, planowanie, pośpiech i niepokój. Musiałam zachorować, żeby w końcu odpuścić. By pozwolić sobie na NIC. Co za uczucie!

Mogę czytać, ile zechcę. Fakt, ze skupieniem uwagi i czujności umysłu mam pewne kłopoty - tabletki, jakimi kazano mi się leczyć nieco ten stan pogłębiają, szum w głowie wywołują i mikro zawroty w głowie, co długiemu czytaniu nieco przeszkadza. Ale to nic, albowiem w każdej chwili MOGĘ przestać czytać. Nie dlatego, że mam coś innego do zrobienia, bo nie mam, nie dlatego, że muszę, że czas mnie goni - mogę przestać czytać, bo może mi się odechcieć, może mi się zachcieć znowu spać, może mnie znużyć. Co za uczucie!

Mogę "siedzieć" w internecie do bólu gałek ocznych. Mogę poświęcić ten czas na oglądanie i czytanie o tym, co interesuje mnie najbardziej - o wizażu. Wczoraj zaczerpnęłam tyle inspiracji, wpadłam na tyle pomysłów, że jak tylko nabiorę sił, to nic mnie nie zatrzyma w działaniu. Mogę przeglądać w tę i z powrotem oferty drogerii internetowych, porównywać kolory, ceny, czytać o jakości. Mogę sobie planować, marzyć, a nawet kupić sobie mogę. Nikt mi nie zabroni, w końcu jestem chora, nic nie muszę. Co za uczucie!

Mogę nie czytać maili z pracy. I nie czytam. Sorry, dziewczyny, ale jeśli pada podejrzenie, że piszecie do mnie w sprawach niecierpiących zwłoki, a dotyczą szeroko pojętej działalności pewnego przedsiębiorstwa, to ja jestem chora, osłabiona, muszę o siebie dbać i nie czytam tych informacji, Będziecie musiały poradzić sobie beze mnie ;). Ech, co za uczucie!

Uważam, że choroby są niedoceniane. O ile nie są stanami ciężkimi, śmiertelnymi czy z komplikacjami oczywiście. Taka choroba to przecież idealne warunki do tego, żeby odpocząć, zapomnieć o codziennych obowiązkach, odsapnąć nieco. Oczywiście, płaci się za to kiepskim samopoczuciem, łażeniem w dresach, gorączką, uczuciem nudy, ale gdyby nie ta choroba, to niejednokrotnie człowiek zarabiał by się do krańca swoich sił, nie zauważając nawet, jak wiele mógłby, gdyby zwolnił. Wiem, truizm, cóż począć.

Ja tam cieszę się z mojej obecnej choroby. Wprawdzie już czuję, że temperatura mego ciała wzrasta, bo lek przestaje działać, a na ciele pojawiają się znane mi dreszczyki. Tylko czy muszę się tym martwić? Przecież mogę teraz się położyć, przespać, przykryć kocem po uszy i niczym się nie przejmować. Że gorączka? W końcu minie, prawda? A jak nie, to znowu pójdę do lekarza.

Mówię wam, co za uczucie! :)


niedziela, 11 stycznia 2015

ciepło, coraz cieplej... (o książce)

Tak się jakoś składało ostatnimi czasy, że książki, które mnie wciągały wiały zimnem. Dni zasypane śniegiem, świst wiatru od strony zimnego morza czy oceanu, wody skute lodem, zbyt cienkie ubrania, niedogrzane domostwa - klimaty, które na samo wyobrażenie o nich sprawiały, że miałam gęsią skórkę. Podwójną - jedną z powodu pięknej książki, drugą z powodu zimna. Bo zimna ja nienawidzę. Niska temperatura wywołuje u mnie niski poziom endorfin, niską aktywność i niskie poczucie własnej wartości. No za nisko dla mnie. Ja lubię być podgrzana, opatulona (nie muszę być przy tym opalona), komfortowo mi wtedy, nie martwię się o nic, jestem. W cieple.

I oto nareszcie książka, w której jest ciepło. Upał wręcz, skwar, czasami unieruchamiający ludzi, bo robić się w takim upale nie da. Właśnie ją skończyłam i zamiast pisać, czego to dokonałam w pracy zawodowej, żeby D. była ze mnie zadowolona, siedzę oto przed wami i piszę, że jestem oszołomiona, cudownie ukołysana, a nawet WZRUSZONA. Kto mnie zna trochę lepiej, bo się raczej z tym nie obnoszę, ten wie, że wzruszenia unikam jak zimna. No nie lubię się wzruszać, lubię być stała. A tu, przy ostatnich zdaniach poczułam namiastkę tego wzruszenia - nie płakałam, nawet nosem nie pociągnęłam, ale poczułam TO w brzuchu, w myślach i w emocjach swoich.

To Kolor purpury Alice Walker. Tytuł pewnie każdemu znany jako tytuł filmu, który na podstawie książki zrobił słynny pan S.S. Aż mi wstyd (choć nie za mocno), że dopiero teraz sięgnęłam po pierwowzór. I nie żałuję. Książka jest piękna, choć niewiele ma w sobie piękna tego ładnego. Piękno tej książki to cudowność prostego, trudnego, opłaconego ciężką pracą i trudnościami międzyludzkich relacji ŻYCIA. Dzieje się dawno dawno temu i bardzo bardzo daleko i aż trudno uwierzyć, że jest tak blisko.

Na początku trudno mi się ją czytało, bo ma formę pamiętnika pisanego przez Celię, która wykształcona nie jest i językiem literackim nie włada. Słowa przekształcone prostotą dziewczyny czasami spowalniały moje czytanie, musiałam wracać o kilka wyrazów przed, żeby wolniej przeczytać sobie jeszcze raz. Ale szybko przywykłam. Zaczęłam nie tylko rozumieć, ale i współodczuwać, wspólnie dziwić się, wspólnie odkrywać miłość, nienawiść, chęć zemsty i w końcu wyciszenie, uspokojenie życiowe.

Ale to nie wszystko. Czytając tę książkę i ocierając pot z czoła w pełnym skwarze bijącym z kartek, odkrywałam, jak trudno miały wtedy kobiety, przynajmniej te czarne. Jak łatwo było mężczyznom uwierzyć, że są panami świata, w tym kobiet. Bili, gwałcili, wymagali, nie słuchali. I jak wielkiej determinacji, odwagi i siły wymagało od kobiet pokazanie im, że ONE coś znaczą, że tą swoją męskość mogą sobie schować, bo kobieta ma swój rozum, swoje odczucia, swoje potrzeby. Jak powiedziała sama Celia: Wiesz przecie ile czasu trza żeby meszczyzna wogle cóś zauważył. Musiały więc być cierpliwe...

Książka napisana jest spokojnie - w słońcu nie da się pędzić. Nie jest przy tym nudna, nie jest za wolna - jest akuratna, żeby usiąść na ganku w krześle bujanym, pykać fajeczkę, popijać lemoniadę i czytać. Czytać i odkrywać, jak w sumie prosty jest świat, jak niewiele trzeba, żeby być szczęśliwym, jakim darem jest mieć rodzinę i przyjaciela, który pokaże nam naszą urodę i przyjemność życia. Jak niewiele trzeba, żeby zmienić swoje życie o 180 stopni i być szczęśliwym, wolnym, że wystarczy zauważyć siebie i podjąć decyzję.

I znowu na koniec zacytuję Celię: No, mówię, każden jeden człowiek od czegoś musi zacząć jak chce się poprawić a najlepiej od samego siebie bo to najbardziej po drodze.

Czy ja pisałam, że Celia to prosta, niewykształcona kobieta?

Alice Walker Kolor purpury. POLECAM.




wtorek, 6 stycznia 2015

uratowana (o książce)

Szczerze - bałam się, że w takim stanie już przyjdzie mi żyć, że już nie ma dla mnie nadziei. Bałam się kolejnej, w połowie porzuconej książki. Nie mogłam znaleźć. Snułam się po bibliotece niczym zjawa jakaś, która wprawdzie rzuca cień, temperaturę ma wyższą niż otoczenie i ewidentnie JEST, ale nie ma mocy chwycić w dłonie książki. Brałam to jedną, to drugą, decydowałam się nawet na to, żeby wziąć co to niektórą do domu, ale żal ściskał moje gardło, kiedy po dwóch - trzech rozdziałach czułam wyraźnie, że to nie TO. W głowie się nie mieści, ile trupów niedoczytanych książek zostawiłam po sobie w ostatnim czasie. Zupełnie jakby depresja zagnieździła się w mojej głowie i sercu i czyniła bezsilną wobec zadania doczytania książki do końca.
Przeczytałam Sposób na trudne dziecko, ale cóż to za książka - nauczycielka bardziej niż przyjaciółka. Potrzebna, cieszę się, że ją poznałam, służyć mi ona będzie jednak do zdawania kolejnych egzaminów w pracy i w domu, a nie do przeżywania cudownej podróży GDZIEŚ. Już niemal stawałam z rozpartymi ramionami i zaczynałam wrzeszczeć gdzie moja Dina? gdzie Królowe Polskie? dokąd odeszłaś Królowo Południa? Nie ma? Nie pomogła pani sławna Chutnik i jej Kraina Czarów, nie pomógł Nobel Vargasa Llosa, na nic Nabokov, a nawet Munro. No nie wchodziło, nie mogłam, opuszczałam i po angielsku wychodziłam. Coraz mocniej zaczynając wierzyć, że to, co najpiękniejsze w przeżywaniu książek jest już prawdopodobnie za mną. Smutne, ale może tak musi być.
Snując się po empiku w nadziei na jakiś ZNAK, przerzucając w rękach kartki różnych książek, z przerażeniem kończąc na cenie, zobaczyłam Miniaturzystkę. Coś tam gdzieś o tej książce czytałam, ale nie bardzo kojarzyłam. Zaciekawiła mnie, pomyślałam, że chciałabym ją przeczytać. Cena, niespełna 50 zł, powiedziała do mnie wyraźnie, że kupię ją w internecie za mniej. I kupiłam, i odczekałam swoje.
Przyszła, jak to ma w zwyczaju, zawinięta w papier, niepozorna, ot paczka z książką. Otworzywszy ją i zacząwszy czytać, wpuściłam ją do życia, jak przede mną zrobiło wiele kobiet, dawno, dawno temu. Tamtym kobietom dawała laleczki, figurki, miniatury ich życia - mi dała po raz kolejny poczuć, że jednak są jeszcze książki, przez które mogę przejść gdzieś indziej i znowu poczuć tą niemoc przerwania, powrotu do własnej rzeczywistości.
Chłonęłam. Zostałam przez miniaturzystkę wciągnięta w jej grę, podobnie jak Nella, jedna z bohaterek książki. Inaczej niż ona, która nie podejrzewała jak "znajomość" z miniaturzystką może się skończyć, ja od razu poczułam, że zostałam obezwładniona i bez lęku poddałam się temu. Dziwność, tajemnica - jedna za drugą odkrywana przez NIĄ za pośrednictwem liter - miniatur, zmieniała moje emocje, myśli, grała na moich potrzebach. Już nie musiałam pisać, już nie siedziałam w necie w poszukiwaniach czegoś - już należałam do NIEJ, mogła robić ze mną, co chciała po ostatnią literę. Czułam zimno Amsterdamu, to przenikliwe i paraliżujące, czułam smród ryb - tych świeżych i tych zepsutych. Ogrzewałam się w cieple pieca w cukierni, błądziłam w ciemnościach po wielkim, chłodnym domu, opatulona w szal, słyszałam nawoływania kupców i śmiech dzieci ślizgających się po zamarzniętym kanale. Czekałam z Nellą na jej męża w alkowie, razem z nią pogrążyłam się w rozpaczy odkrywszy jego sekret, zbrodnię i potrzeby. Razem z nią przez dziurkę od klucza podglądałam Marin, szwagierkę, która nago wydała się zupełnie inną osobą i która, podobnie jak chyba wszyscy mieszkańcy tego domu, kryła w trzewiach kolejna tajemnicę. Obserwowałam ohydne zachowania mieszkańców Amsterdamu na widok czarnoskórego Ottona.
A wszystko kryło się w domku dla lalek, konstrukcji wielkości, którą trudno nam sobie dzisiaj wyobrazić. Zabawka dla bogaczy, to pewne. Jak miniaturzystka dowiadywała się o wszystkim, jak do cholery potrafiła, niczym prorokini, przewidzieć dzieje tego domu i jego mieszkańców? Każda laleczka, każda figurka mówiła o tym, co będzie z bezwzględnością lalki, tworu, który nie ma duszy ni serca, więc nie boi się niczego. Skąd wiedziała, jak skończy pies, skąd wiedziała, co ukrywa Marin? Jak to zrobiła, że zgubiłam się z lubością jeszcze raz w świecie książki, choć nie udało się to wcześniej najlepszym?

Może sam odważysz się sprawdzić?
Polecam.


Jessie Burton Miniaturzystka, Wydawnictwo Literackie.