wtorek, 1 listopada 2016

nowa świecka tradycja

Tak się jakoś składa, że już trzeci rok z rzędu jestem tutaj na okoliczność 1 listopada. Taka anty-tradycyjna niby jestem, a sama tradycję zaczynam ustanawiać. Dzisiaj nie będzie patrzenia na groby z góry, nie będzie głosów zza grobu ani rozdrapywania ziemi kryjącej zwłoki. Dzisiaj nie mam ochoty na przenośnie, alegorie i symbole. Nie chce mi się tworzyć podniosłego nastroju, nie mam w zamyśle nikogo skłaniać do zadumy. Dzisiaj nie.

Powiem tylko, że od dwóch dni jest mi smutno. Inaczej, niż co roku, byłam w rodzinnym mieście odwiedzić groby bliskich. Zawsze omijałam ten dzień i jego okolice z daleka, nie czułam jego związku z pamięcią czy jej brakiem o kimś umarłym. Czy jestem tu, czy tam, nad jego grobem - mogę być tak samo blisko wspomnień. Taki myślałam i nadal tak myślę, z tym, że w tym roku pojechałam. Dwa dni wcześniej, ale zawsze. Pojechałam ze względu na kogoś, kto żyje, żeby wiedział, że pamiętam o kimś, kto niedawno zmarł. Tak się zdarza.

Grobów przybyło i na pewno bym się tam zgubiła, gdyby ktoś mi nie towarzyszył. Odwiedziłam cztery groby. Każdy z nich z inną myślą i innym odczuciem. Nad jednym poczułam dojmujący smutek i żal, z głową pełną świeżych jeszcze wspomnieć zapaliłam i postawiłam tam czerwony znicz.
Drugi był mi dość obojętny - stosunek do grobu ma się taki sam, jaki się miało do tej osoby za życia. Byłam jednak blisko, więc znicz postawiłam. Biały.
Nad trzecim grobem poczułam narastającą tęsknotę, strach w środku zmieszał się z napływającymi do oczu łzami. Fuck, nie tak miało być. Nie tak, nie znowu. Ale było, wyznaję tutaj publicznie, że nic się w sprawie osoby tam leżącej nie zmieniło i ciągle jest trudno. Postawiłam tam biały znicz, w kontraście do stojących tam zniczy czerwonych.
Przy czwartym grobie zdziwiłam się, że osoba ta zmarła w stosunkowo młodym wieku, nie zauważyłam tego wcześniej. Tutaj postawiłam znicz czerwony, żeby wśród białych tam stojących się wyróżniał.

Cztery groby, cztery osoby, a wszystkie martwe. Żeby przestać za jedną z nich tęsknić potrzebuję czasu - czas daje radę w przypadku tęsknoty zdrowej, takiej w granicach normy. Czujesz ją za osobą, która nigdy cię nie skrzywdziła i przewijała się przez twoje życie od urodzenia po dojrzałą dorosłość. Nad drugą tęsknotą umówiona jestem pracować z terapeutą - to tęsknota, której czas nic nie zrobił, jest chora, nienormalna i natrętna. Potrzebna jest pomoc specjalisty, jeśli chcesz się tej tęsknoty pozbyć.

Smutno mi było, kiedy wracałam do domu. Zostawiałam jedną rodzinę, w części już martwą, a w części szczęśliwie żywą, i wracałam do tej drugiej, tej, którą rozpoczęłam. Chciało mi się płakać. Ci, którzy dali mi początek ciągle wpływają na tych, których zapoczątkowałam. Nawet zza grobu. Z nich w końcu jestem, prawda? Z nich jest też mój syn. Gdyby nie oni, nie byłoby ani mnie, ani mojego syna.

Dzisiaj też mi jest smutno. Dzisiaj tradycyjnie jestem nad grobami myślą (znowu tradycja). Upiekłam za to piernika, zupełnie tradycji wspak, bo przecież do Bożego Narodzenia jeszcze sporo czasu. Pachnie teraz w domu świętami :). W moim domu.

Szkoda, że pada deszcz. Pogasi wszystkie lampki świecące na grobach....



środa, 5 października 2016

lekcja w szkole

Czyli jak to teraz powinno być? Powinnam stawać każdego dnia przed dziećmi i mówić im, że ja i tylko ja znam całą prawdę? Powinnam kazać im pisać w zeszytach - w punktach - idee, dogmaty, zasady, którymi mają się w życiu kierować?

Mhm, to by było nawet interesujące. Miałabym nad nimi pełnię władzy, wyryłabym te kilka punktów im w głowach, napisałabym kaligraficznie na kartkach i powiesiła na tablicy, codziennie przepytywałabym ze znajomości tych punktów na pamięć... Zero wysiłku. Zero myślenia. Nie umiesz? Jedynka. Nie praktykujesz? Nagana z zachowania. Masz coś do powiedzenia? Wezwiemy matkę do szkoły i powiemy jej, że takich odmieńców tutaj się nie toleruje, że dziecko miesza innym w głowach i sieje zamęt. Jeśli rodzice czegoś z tym nie zrobią, szkoła nie będzie takiego dziecka przyjmować w swoje progi. Bo szkoła nasza jest jedynie słuszna, nauka nasza nie znosi sprzeciwu, a kto się sprzeciwia, ten błądzi i będzie się w piekle smażył za swoje myślenie.

Czyli co? Czyli, że jeśli państwo sobie tego życzą, to my dziecko nauczymy, jak żyć. Chyba nie chce pani, żeby jej córka żyła nie po linii, odmieńców się nie lubi, odmieńca trzeba leczyć. Proszę nam dać dwa tygodnie, nie wtrącać się, my ją prawdy nauczymy. Bo u mnie w klasie się innych nie toleruje. Nie chodzi na religię? Dostanie raz i drugi linijką po rękach, to zrozumie, że nie ma innej religii poza naszą. Nie podobają jej się nasze zasady? Proszę pani, nie takich tutaj mieliśmy. Dzieci nie będą się z nią bawić, wykluczą ją ze swoich grupek przyjaciół, będą ją palcami wytykać. Ile wytrzyma? Tydzień, dwa? W końcu zmięknie, zrozumie, że żeby być lubianą i akceptowaną musi jedynie słuszne zasady respektować. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Nie będziemy jej o nic pytać, nie będziemy z nią dyskutować, nawrócimy i zbawimy. Musi tylko wyznawać bez zająknięcia. Nie ma miejsca dla innych.

Czyli, że mam dzieciom nie pozwalać być sobą? Mam sądzić i oceniać ich po tym, jak ich rodzice wychowują i czy na pewno w duchu? Naprawdę jest tylko jedna słuszna linia? Mam zamykać im usta, kiedy wyrażają swój sprzeciw, kiedy mówią, że coś im się nie podoba? Mają siedzieć cicho i słuchać? Mają wierzyć mi na słowo? Nie sprawdzać? Nie wątpić? Nie pytać? Mam im mówić, że ja żyję dobrze, a ci w kościołach żyją źle? Czy może na odwrót? Mam ich przekonywać, że jeśli jedni drugich wyzywają od pisiorów, to mają rację? Bo po tamtej stronie racji nie mają? A może powinnam im mówić, że ci drudzy mają prawo nazywać tych pierwszych hitlerowcami, bo ci pierwsi chcą zabijać dzieci? Mam im przekazywać jeden tylko punkt widzenia i sprawić, żeby się bali myśleć inaczej? Mam ich nauczyć, że poniżanie, wyzywanie, bicie drugiego człowieka jest usprawiedliwione, jeśli robi się to w imię swojej prawdy?

Przykro mi, ale nie w mojej klasie, nie na mojej lekcji. To, co ja myślę, jest moją myślą i moim postrzeganiem. Nie wstydzę się tego i jeśli jest okazja i rozmowa, to otwarcie mówię dzieciom jak i co myślę na dany temat. I mówię im też, że to jak oni myślą, to też jest w porządku. Nawet, jeśli ich myśli są inne od moich. Bo jedni z nich mogą nie jeść mięsa, a drudzy mogą nie lubić koloru czerwonego. I dla tych, i dla tych jest miejsce w mojej klasie. Rodzice jednych może chodzą na pielgrzymki i pokutują za swoje grzechy, rodzice drugich może nie pozwolą na transfuzję krwi w chorobie - i ci i ci mają swoje miejsce w mojej klasie. Być może matka tego chłopca dokonała dwóch aborcji w swoim życiu, a matka tej dziewczynki ma już siedmioro dzieci i z ósmym jest w ciąży - obydwoje mają swoje miejsce w mojej klasie.

Ktoś kiedyś powiedział mi, że u niego w szkole lało się tych, którzy nie chodzili na religię - u mnie w klasie nikt nie ma prawa uderzyć drugiej osoby z jakiegokolwiek powodu. JAKIEGOKOLWIEK. Nie mnie oceniać, co jest dobre, a co złe dla tych dzieci - mają prawo być w mojej klasie takie, jakie są.



poniedziałek, 11 lipca 2016

wakacyjnie

To miało być pierwsze plażowanie tych wakacji. W końcu zrobiło się ciepło (a nawet baaardzo ciepło), meta była (A. zapraszała do wynajętego nad jeziorem domku), miejsce niecałe 30 km od domu - nie ma co się zastanawiać. Trzeba jechać. Szybko, szybko, póki ciepło (baaaardzo ciepło). Spakowałam siebie i Juniora skromnie (w końcu nie jechaliśmy na koniec świata), żeby ewentualnie jedną nockę można tam było spędzić. Ot, jedna mała walizeczka (no cóż, bez pewnych przedmiotów nie ruszam się z domu, nawet jeśli wyjście zakłada spędzenie tylko jednej nocy poza domem ;)). Zapakowałam walizkę, torbę z prowiantem, Juniora i siebie do samochodu, sprawdziłam jeszcze raz naprawdę prostą trasę dojazdu i uruchomiłam pojazd.

Nasz samochód nie jest pierwszego sortu, obawiam się nawet, że drugi sort też by go nie objął, chociaż może się czepiam. W sumie wozi nas z miejsca na miejsce, może nie zawsze tak komfortowo, jakbym sobie tego życzyła, ale to, co samochód ma robić przede wszystkim - to robi. Znaczy JEDZIE. Kiedy się go uruchamia, z uporem maniaka robi krótkie pi pi, można przywyknąć. To pikanie oznacza, że przepalone są żarówki oświetlające tablicę rejestracyjną. I owszem, wymieniane były, ale chyba coś tam nie styka, bo po tygodniu ciszy znowu zaczęło pikać. Pika tylko dwa razy, tylko przy uruchamianiu - da się wytrzymać, a nawet przyzwyczaić. To pik pik na początku podróży to takie jakby "damy radę". On i ja - samochód i kierowca, dajemy radę.
Inną niedogodnością, z którą albo się pogodzisz, albo szlag cię trafi na  miejscu, jest tajemnica klimatyzacji. Tak, tak, klimatyzacja w naszym samochodzie jest nieodgadniona, żyje po swojemu i nic jej żaden mechanik nie zrobi. Po prostu - jak chce to ziębi, jak nie chce, to nie ziębi. Co tu więcej dodawać?

Jedziemy więc z pierworodnym przez centrum naszego miasta, gdyż dostanie się nad TO właśnie jezioro z naszego mieszkania wymaga przejechania przez centrum miasta. Spoko. Już przestałam się bać centrum Poznania, jak trzeba, to jadę i nie stresuję się tym. Syn opowiada coś OCZYWIŚCIE o Minecrafcie, ja staram się nie odpłynąć (tak - jest to sugestia z jednej strony do tematu rozmowy, a z drugiej strony do klimatyzacji, która dzisiaj właśnie, przy 34 stopniach C na zewnątrz, postanowiła nie chłodzić). Myślą, która koi to jechanie jest wizja jeziora, wiatru ochładzającego twarz i ramiona (i brzuch i nogi i POD PACHAMI), wizja oddalonego na pewną odległość syna bawiącego się z rówieśnikami, przyjemny szum rozmów plażowiczów....

Czerwone, zatrzymuję się. Zielone, ruszam. Jedynka - wszystko ok. Wrzucam dwójkę - samochód jakby się opiera, nie chce się rozpędzić, jakieś mi tutaj fochy czy co? Dociskam gaz, przechodzę na trzeci bieg, wszystko wydaje się być w porządku. Nagle znajome pik pik. Zaraz, zaraz - coś tu się nie zgadza. Nie było mowy o pikaniu w trakcie jazdy! Pik pik przy uruchamianiu - dobre, pik pik podczas jazdy, na środku ulicy, wśród innych samochodów - niedobre, bardzo niedobre. Na desce rozdzielczej (tak to się nazywa?) miga pomarańczowy obrazek - nie jest to na pewno olej, nie jest to też akumulator -  w sumie, pierwszy raz widzę. Pikanie nie ustaje. Spanikowana w stopniu umiarkowanym, ciągle panując nad pojazdem, skręcam w pierwszą lepszą w prawo, na bocznych uliczkach spokojniej, i zatrzymuję się tam, gdzie mogę.

A teraz uwaga. Opiszę krótko moje zachowanie po zaparkowaniu, które doprawdy nie miało najmniejszego sensu. OTÓŻ. Gaszę samochód, ruchem osoby która-się-zna pociągam wajchę otwierającą maskę, wychodzę z auta, otwieram maskę.... Tiaaaaa, jasne, bardzo mądrze, blondyneczko, bardzo mądrze. No cóż, przynajmniej upewniłam się, że nic nie dymi ;)

Próba numer dwa: uruchamiam samochód, może coś mu się pomyliło i jak zrobimy mały restart, to pikać przestanie. Nie przestało. Niedobrze. Chwytam za telefon i dzwonie do Mystera: w końcu siedzi w pracy, ma tam internet, coś na pewno znajdzie. Po pokonaniu bariery komunikacyjnej:

no wiesz, taki znaczek tu się świeci i pika; 
ale jaki znaczek;
no pomarańczowy i to nie olej; jest nad znaczkiem zaciągniętego hamulca ręcznego...
ale jak wygląda?
to może wygoogluj sobie wygląd naszej tablicy rozdzielczej, to powiem ci gdzie jest, bo ja nie umiem tego opisać...
wolałbym jednak, żebyś opisała, spróbuj
no taki jakby, nie wiem, helikopterek, z śmigłem na górze i z przodu, a z tyłu ma jakby taki...
ok, już wiem;

no więc, jak już się dogadaliśmy, to okazało się, że trzeba jechać do mechanika, i że muszę jechać spokojnie, bez szaleństw, żeby dojechać...

Oczywiście, że spokojnie, oczywiście, że bez szaleństw, no przecież ja nigdy inaczej! Na szczęście wykopałam zza różnych innych rzeczy starą, podartą już mapę Poznania, bo jak wjechałam sobie w boczek, w jednokierunkowe, to się trochę pogubiłam. Szybko jednak się w sytuacji rozeznałam i powoli (hej, czy ten samochód nie drży jakby bardziej???) dojechałam do mechanika. Spocona, z ulgą wyszłam z samochodu i udałam się po fachową pomoc. Pani zapytała, co samochodowi dolega (ładnie zapytała, prawda?), więc ja od początku, wijąc się jak idiotka, że pika i że helikopterek... Pani uśmiechnęła się (ze współczuciem?) i powiedziała, że WSZYSCY tak nazywają tą kontrolkę i od razu wiedziała, że chodzi o silnik. Ha!

Samochód trzeba było zostawić. Wypakowałam więc mają walizeczkę, wałówkę i Juniora. Teraz już ta walizka nie wydawała mi się taka mała, dziwne... I tak zorganizowani, ciągnąc za sobą walizkę i niosąc ogrom jedzenia udaliśmy się na przystanek autobusowy. Stamtąd, po zaledwie 10 minutach czekania, zabrał nas do domu autobus nr 91, elegancko, za małą opłatą, w klimatyzowanym wnętrzu.

Może niedługo zadzwonią i powiedzą , co i jak z tym samochodem.

Fajnie, nie? Taka wakacyjna przygoda :)
pik-pik




sobota, 9 lipca 2016

widzenie

Macie 15 minut

Jednak przyszłaś....

Tak, przyszłam. Nie dałeś mi wyboru.

???

Co tak patrzysz ze zdziwieniem?! Myślisz, że nie próbowałam zapomnieć, że istniejesz? Istniałeś? Każdego dnia mówię sobie, że ciebie już nie ma, że to już koniec wszystkiego. Tłumaczę sobie, że nie muszę się już tobą przejmować, bo ciebie zamknęli na zawsze i nigdy, nigdy stąd nie wyjdziesz.

Sprawia ci to ulgę, co?

A co, kurwa myślisz, że nie powinno? Że powinnam płakać za tobą każdego dnia, żałować, że nie byłam lepszą córeczką, że nie wyciągnęłam cię z tego bagna? Byłam dzieckiem, rozumiesz?! Małym, kurwa, dzieckiem! Czego byś chciał? Żebym waliła do tych bram na dole każdego dnia i krzyczała oddajcie mi ojca?!

Nie płacz...

Nie płaczę! Zamknij się! Nie płaczę każdego dnia. I czasami naprawdę mi się udaje, wyglądam chyba nawet czasami na szczęśliwą... Koń by się uśmiał - ja, szczęśliwa. Nic mi nie wychodzi, grzebię łapami w tym życiu, żeby coś z niego ulepić i nic - same bezkształtne babki, wystarczy porządnie kopnąć i babki nie ma. Ja nie płaczę. Mam ciebie dosyć. Nie chcę za tobą płakać, męczy mnie twoja obecność, chciałabym, żeby już ciebie nie było, ani kawałeczka..

To czemu przyszłaś?

10 minut

Twój wnuk pytał o ciebie. Gdzie jest dziadek? A na co dziadek umarł?

Powiedziałaś mu, że umarłem?

A co, nie umarłeś? Śmiesz mi jeszcze w oczy mówić, że jesteś jakby żywy? Rozejrzyj się, przejrzyj na oczy - jesteś w grobie. Dawno temu cię pogrzebali, tylko do ciebie jakoś dotrzeć nie może, że jesteś martwy - skóra, kości i nic więcej. Serce stoi, dusza uleciała. Zimny i siny, trup.

Co mu powiedziałaś, kiedy zapytał, na co umarłem?

Nic. Prawie nic. Jeszcze za wcześnie, żeby mu powiedzieć. On teraz jest w tym wieku, kiedy człowiek boi się, że wybuchnie wojna, że człowiek może człowieka zabić, że samemu kiedyś się umrze. Nie wiem, jak by zareagował, mógłby potem bać się swoich własnych wyobrażeń. Powiedziałam mu, że to w związku z chorobą... Później powiem mu więcej, jeśli będzie chciał.

Chciałbym go zobaczyć, przywitać się z nim.

Przestań! Przestań tak mówić! To nie jest moja wina, że go nie znasz! To wszystko przez ciebie, sam tego chciałeś! I nigdy, rozumiesz, nigdy go nie poznasz, sam tak zdecydowałeś! Nawet nie próbuj mnie za to obwiniać! On już nie ma dziadka i nigdy mieć nie będzie.

5 minut

To chociaż powiedz, jaki jest. Duży urósł? Ile on ma już lat? Osiem, dziewięć...? Tutaj czas płynie zupełnie inaczej, niż na ziemi, mylą mi się te dni, miesiące i lata. W sumie to już dawno przestałem liczyć... 

Ma 9 lat, jest w porządku. Straszny gaduła, zupełnie inaczej niż ja. Nie podobny ani do mnie, ani do nikogo z naszej rodziny - przypomina raczej swojego tatę i jego rodzinę. Ma jasne oczy, włosy ciemny blond, szczupły, nie za wysoki. Zresztą, po co ci to. Takie rozpamiętywanie nic nie daje, niepotrzebnie tylko wszystko wzmacnia tęsknotę za czymś, co jest już niemożliwe.

Niemożliwe. 
A twoje małżeństwo, jak ci jest?

Co ty taki nagle ciekawy i troskliwy? Trochę za późno, wiesz? O wiele lat za późno, o całe moje marne życie za późno. Nie chcę, żebyś wiedział. Jak ci teraz wszystko powiem, to potem znowu nie będę mogła się od ciebie uwolnić. Będziesz przychodził: w snach, we wspomnieniach. Dołuje mnie to, rozumiesz? Już nie mogę. Po to właśnie przyszłam. Żeby ci powiedzieć, że już nie mogę, że musisz dać mi spokój, musisz odejść raz na zawsze. Zostaw mnie i moje życie w spokoju. Nie właź w moje myśli.

Czas się skończył

Ale powiedz mi, czy chociaż jakoś sobie życie ułożyłaś?

Koniec czasu, wstań

Tak czy nie? Muszę wiedzieć.

Proszę iść za mną

Tak czy nie?!


Nie wiedziała, co mu powiedzieć. Drzwi się za nim zamknęły. 


piątek, 8 lipca 2016

pytanie

A CO, jeśli twoje dziecko nie będzie doskonałe? Co zrobisz, jeśli okaże się, że w szkole od początku idzie mu kiepsko. Ledwo wiąże koniec z końcem próbując czytać wyrazy, pisze jak kura pazurem, a symbolicznych cyfr nie bardzo potrafi jeszcze przyporządkować do przeliczanych przedmiotów?
ALBO
Jak byś ludziom w oczy spojrzała, gdyby okazało się, że twoje dziecko jest w szkole jednym z najbardziej kłopotliwych dzieci? Nie słucha nauczycieli, zbiera uwagę za uwagą, nie można mu do rozumu przemówić ani prośbą, ani groźbą?
ALBO
Co by to było, gdyby twoje dziecko nie wygrało w żadnym konkursie? Bierze udział, i owszem, w końcu co ma robić - każą, to robi, ale nie jest jakimś asem czy to z plastyki, czy to z matematyki. Jego prace niczym się nie wyróżniają - dostanie co najwyżej jakiś dyplom pocieszenia, nie ma się czym chwalić.
CO BY SIĘ WTEDY Z TOBĄ STAŁO?
Bo że dziecko spokojnie by sobie z taką sytuacją poradziło, nie mam wątpliwości. Ale to tylko na początku. Później byłoby mu coraz trudniej. Spróbujcie sobie to wyobrazić.... Raz, drugi, trzeci - dziecko głupie nie jest, widzi, że zawodzi. Nie, nie siebie - jeszcze nie teraz. Zawodzi mamusię, zawodzi tatusia. Jakże to tak? Naprawdę nie potrafiłaś zrobić tego zadania? Czy to naprawdę takie trudne? Dlaczego, do cholery, koleżanka z ławki dostała dzisiaj pochwałę od pani, a ty znowu przynosisz uwagę w dzienniczku! Ileż można ci tłumaczyć, jak mam do ciebie mówić?! Trzy razy w tygodniu, TRZY RAZY posyłam cię na dodatkowe lekcje: plastyka, czytanie, dodawanie i odejmowanie, a ty nadal przynosisz mi te mierne oceny?! TRZY RAZY nie wystarcza?!

No i gotowe: teraz już dziecko wie, że niewiele jest warte, teraz naprawdę zaczyna się stresować każdą lekcją, teraz to jeszcze trudniej uważać na lekcji, kiedy się jest zestresowanym każdym ZNOWU. Wszelkie konkursy kojarzą się ze sprawdzeniem samego siebie, a że idą kiepsko... No cóż, tylko kiepskiemu idzie kiepsko.

I tak dalej, i tak dalej, rok za rokiem, klasa za klasą, szkoła za szkołą... Jasne, nikt nie chce wprowadzać swojego dziecka w kompleksy, w poczucie winy, nikt nie chce swojego dziecka stresować. I to jest całkiem łatwe, jeśli twoje dziecko należy do tych "lepszych". Nie wiem: szybciej nauczyło się czytać, przelicza w pamięci do stu czy odnosi sukcesy poza szkolną rzeczywistością. Czyż to nie cudowne mieć właśnie takie dziecko?

Tylko że ja, mając za sobą rok pracy w szkole podstawowej w klasie pierwszej, pytam ciebie, co jeśli okaże się, że twoje dziecko nie jest w czymś dobre? Co to dla ciebie znaczy? Jak byś się czuła, gdybyś nie mogła z dumą, pokazać świadectwa swojego dziecka na facebooku? Wstydziłabyś się pokazać je rodzinie? Tak czy nie? Co by było, gdyby cenzurka twojego dziecka rok w rok nie miała czerwonego paska z jednej strony? Byłby to dla ciebie problem? Ale tak szczerze, sama przed sobą..

Bo widzisz, ja się boję tego, co czasami widzę. Boję się i nie rozumiem. Zła jestem na to, co czasami widzę. Bardzo zła, wściekam się wręcz czasami. Bo dziecko musi być przez wszystkich chwalone. Bo dziecko musi być we wszystkim najlepsze. Bo dziecko musi odnosić sukcesy. Bo świadectwo dziecka musi się wyróżniać. Bo w porównaniu z innymi dziecko nie może wypaść źle. Bo jeśli jest inaczej, to znaczy, że ktoś się gdzieś pomylił. Bo nie ma możliwości, żeby moje dziecko nie było najlepsze. Bo jeździmy z nim tu i tam, bo z nim pracujemy, bo mu tłumaczymy, bo ono się na lekcjach nudzi, bo to wszystko to nie jego wina... Bo nie zaczyna się zdania od "bo".

Tylko, że ja nie o to pytam przez cały czas. Ja pytam prosto i wyraźnie: co by się stało, gdyby okazało się, że twoje dziecko jest zupełnie inne, niż sobie to w swoich ambitnych planach wymyśliłaś?
Powiedz mi, jak by to było?


niedziela, 19 czerwca 2016

500 plus

Dzień dobry.
Nigdy tego nie robię, dzisiaj jednak czuję potrzebę ostrzeżenia każdego, kto będzie chciał ten tekst przeczytać. Wprawdzie jeszcze ów tekst nie istnieje (nigdy nie piszę na "brudno"), przewiduję jednak, że żółć będzie się z niego lała wodospadami. Być może przesadzam, może w trakcie pisania moja wola i duch mój osłabną i zamiast wodospadów skapnie tam zaledwie parę kropli jadu. Na wszelki wypadek jednak ostrzegam - kto nie ma ochoty babrać się w narzekaniach, pytaniach bez odpowiedzi i wyzwiskach, niech lepiej skończy czytanie na znaku najbliższej kropki.


Witam pozostałych :)

Cała sprawa miała miejsce wczoraj. Jechałam autobusem linii nr 74 w kierunku Garbar - dostałam zaproszenie od jednej z moich uczennic na jej występ taneczny kończący rok szkolny. Żeby nie nudzić się podczas jazdy włożyłam do uszu słuchawki, podpięłam do mojej weteranki Nokii i połączyłam się droga radiową ze stacją Tok-Fm. Tam akurat była audycja o książkach reporterskich, które to zdaje się brały niedawno udział w jakiejś konkurencji, ponieważ jedna z omawianych książek coś gdzieś wygrała. Nie pytajcie mnie o autora (pamiętam tylko, że mężczyzna), tytuł był jakoś powiązany z białą czekoladą. Nieważne w sumie, bo nie sama książka jest tematem tego wpisu, tylko to, co powiedziała jedna z zaproszonych na audycję pań w swoich wywodach na temat tej książki. Pozwólcie, że krótko zreferuję. W jednym z reportaży ów autor płci męskiej (a może powinnam napisać dziennikarz...) opisał sytuację jakiejś kobiety, która miała dorosłą córkę, która to dorosła córka miała trójkę dzieci. Otóż pani-gość audycji wyraziła zdanie, że może dla mieszkańca Warszawy i z jego perspektywy program 500+ nie ma większego sensu. Natomiast dla tej kobiety, matki trójki dzieci, której matka jest sprzątaczką i która sama pracuje w tym charakterze, i którą mąż poniewiera, znieważa i bije - otóż dla tej kobiety taka dodatkowa kwota pieniędzy w miesiącu nabiera głębszego sensu.

I TU moi drodzy trafił mnie szlag! Gdybym nie siedziała w autobusie, na dodatek obok młodzieńca, który usiadł obok mnie na poprzednim przystanku (i który całkiem fajnie pachniał, mimo swych młodzieńczych lat), gdybym nie była w miejscu publicznym, to rzuciłabym stekiem przekleństw i wywrzeszczałabym całą swoją wściekłość na zewnątrz.

Bo ja czegoś tu nie rozumiem. Dlaczego ta kobieta, matka trójki dzieci, sprzątaczka żyje z mężczyzną, który ją bije?! Dlaczego takie kobiety, których zdaje się jest w naszym państwie całkiem sporo, żyją z kimś, kto traktuje je jak szmaty i jeszcze uważają, że ich sytuacja powinna spotkać się ze wsparciem ze strony państwa??!! Dlaczego ty głupia kobieto nie spakujesz manatek i nie wyprowadzisz się chociażby do swojej matki, też sprzątaczki??!! Proszę, tylko nie mów mi, że bez niego nie dasz rady, tylko nie wyskakuj mi tu z tekstami, że go kochasz, proszę, daruj sobie jęczenie, że to dla dobra dzieci, że mama nie ma miejsca w domu, że tam ciasno,  że nie jest tak źle i że to 1500 zł jest łaską z nieba!! Gówno! Weź swoje życie w swoje ręce, pomyśl o swoich dzieciach, które z błogosławieństwem państwa urodziłaś, stań się ich matką i wyprowadź je z tego chorego domu!!! Zrób to najszybciej jak się da, na miłość boską!

Nie myślcie, że jestem nieczuła. Nie oceniajcie, że nie wiem, o czym mówię. Wiem, o czym mówię. Życie miałam różne, w dzieciństwie raczej trudne niż łatwe, wiem, co znaczy się bać. No i co? Mam uznać, że nie ma przed tym ucieczki, mam oczekiwać, że wszyscy będą mi współczuć, wybaczać i finansować moje życie? Mam teraz powtarzać to piekło mojemu synowi, bo przecież ja jestem z takiej rodziny i to nie moja wina, że jestem nieudolna? Pozwólcie, że powtórzę: GÓWNO!!! Muszę wstać, powiedzieć przeszłości, emocjom i myślom JA TU TERAZ RZĄDZĘ i tak żyć każdego dnia, abym ani ja, ani mój mąż, ani syn nie żyli moim dzieciństwem, żeby mieli ze mną jako takie życie.

Wkurza mnie to, że dadzą takiej kobiecie 500 zł na dziecko i są szczęśliwi, że jej pomogli. Owszem., współczują jej, że mąż bije, wiedzą, że jest jej trudno, kiwają głowami ze zrozumiem, ale dlaczego nikt jej nie powie, żeby wypieprzyła gnoja z domu?! Dlaczego sama na to nie wpadnie?! Och, zapewne dlatego, że nauczyli ją myśleć jestem taka biedna, tyle złego mnie w życiu spotkało, wszyscy muszą mi współczuć, nie mogą przejść obok mnie obojętnie, muszą mi pomóc, bo ja mam tak źle w życiu... 
To ja ci powiem, moja droga. Słuchaj mnie uważnie i nie waż się mi przerywać. Nikt inny nie zmieni twojego życia, jeśli TY tego nie zrobisz. To TY zdecydowałaś, że chcesz tak żyć. I decydujesz tak każdego dnia, kiedy siedzisz w tym domu, wychowujesz tu dzieci, tutaj gotujesz i tutaj śpisz. Rozumiesz to? Nikt cie tu siłą nie trzyma! On??!! On cię trzyma? W łańcuchy zakuł?! Czipa ci zamontował? Nie mów mi, że on cię nie wypuści. Zawsze możesz wyjść nocą, kiedy śpi, albo kiedy jest w pracy. Masz klucz, masz nogi, masz swoją wolę. Nie mówię, że to łatwizna, mówię, że jest to WYKONALNE. Nie licz na moje współczucie, ale jeśli chcesz mogę ci pomóc się spakować.

Nie wiem, czemu, ale czuję niechęć graniczącą z nienawiścią i pogardą do kobiet żyjących z mężczyzną, który je bije. Który nimi poniewiera. Czuję wstręt do kobiet, które mają kolejne dzieci z typem, który dzień w dzień jest pijany, który się awanturuje, krzyczy i bije - to ohydne, że poszły z kimś takim po raz kolejny do łóżka. Nie przemawia do mnie śpiewka, że są słabe,  że współuzależnione, że bez pracy. Sorry. Podobnie jak sobie samej nie pozwalam myśleć, że nie jestem zdolna kochać własnego syna, że powinnam pogrążyć się w depresji i najlepiej zacząć pić, bo przecież takie miałam ciężkie życie. Gówno!


Wysiadłam z autobusu, poszłam na występ, wróciłam do domu późno. Poczytałam, wkurzyłam się na męża, potem on przeprosił, umyłam się, położyłam do łóżka. Rano wstałam, umyłam się..... Moje życie toczy się dalej. Spokojnie, bez widocznego śladu przeszłości. Raz jest lepiej, raz gorzej - jak to w życiu. Mam jednak wpływ. Ta pani z trójką dzieci też ma wpływ. Nie jestem od niej lepsza, ona wcale nie jest ode mnie gorsza. Niech jej to w końcu ktoś powie!


sobota, 28 maja 2016

dowody

Jak to nieraz wiele czasu człowiek potrzebuje, żeby zauważyć i nazwać jakąś oczywistą rzecz. Coś ciągle było obok albo w, towarzyszyło nam od zarania dziejów lub cechowało nasze postawy od zawsze, a my nagle jakoś, w zupełnie nieoczekiwanym i wcale nie szczególnym momencie stwierdzamy, że HA! MAM TO!

Otóż, nie dalej, jak w mijającym tygodniu doszło do mnie wyraźnie i z fanfarami, że nie może być inaczej - mam magiczną moc! Umieszczona gdzieś w pokładach fałd mózgu mojego uruchamia we mnie - w sposób konsekwentny i skuteczny - siłę ponadprzeciętną.

Chcecie dowodu, ludu niewierny? Pewnie, że chcecie. Masz moc, to ją pokaż! Bez dowodów to każdy może sobie wyjść na środek, ukłonić się publiczności i oznajmić, że ma magiczną moc! Jak myślisz, jak zareagują ludzie - brawami czy śmiechem?

Dowodzenie numer jeden
Z moim zdrowiem bywało różnie. Stan mojego ciała zmieniał się od dobrego z małymi brakami, przez dobry, prawie bez braków do niepokojącego z brakami wielkości wiadra tłuszczu. Kto mnie zna już czas jakiś to wie, co mam na myśli. Tak na oko było źle. Nawet lekarz musiał mnie w końcu zbadać.
Zdarzało się, że coś mnie bolało. Nie mówię tutaj o bólu głowy, w przypadku którego trafniejszym byłoby napisać, że zdarza się jej nie boleć. Miałam w swoim życiu niefajny czas, kiedy bolał mnie żołądek. Takie tam: mdliło, bolało, bolało, kłuło (dziwnie ten wyraz wygląda, tak w oczy kłuje..), zgagą podjeżdżało - same przyjemności. Trzymało mnie na tyle długo, że w końcu poszłam do lekarza...
Bez względu jednak na to, jak kiepski wydawał się mój stan zdrowia, za każdym razem WIEDZIAŁAM, że wyniki moich badań będą idealne. Nie było opcji. Oddawałam swoją krew do badania, prześwietlałam piersi, ekagiegowałam serce, bo tak mi kazali, ale z góry wiedziałam, że czynność jest zbyteczna i szkoda pracy ludzi - według wszystkich maszyn nic mi nigdy nie dolegało. Czyż to nie magia? Co innego, jak siła mojego twardego przekonania sprawiała, że za każdym razem wyniki wszelakich badań ciała mego były bez zarzutu? Moi mili, tu nie ma co owijać w bawełnę - mam moc trzymania się zdrowo!
Dzisiaj też oddałam krew, jutro wyniki - zgadnijcie, jakie będą? ;)

Dowodzenie numer dwa
Postury jestem, jakiej jestem. Bywała inna, trochę się zmieniała, nigdy jednak nie była duża. Dla zwykłego śmiertelnika zależność jest oczywista - mała postura, mała siła. Liche to to takie, co ona może. Otóż MOGĘ i nigdy nie myślę inaczej. Trzeba coś podnieść, przenieść, zanieść, udźwignąć czy przesunąć? Błagam, nie róbmy problemu! Podchodzę, podnoszę i przenoszę. Jak nie mogę przenieść, bo za wielkie, to napieram i przesuwam, bo siła we mnie nadprzyrodzona. Moja siostra wie, bo nie raz widziała, gdy pomocy potrzebowała. Nie ma co czekać na męża, nie wołaj sąsiada, bo może robi coś ważnego - powiedz, gdzie ma stać, a będzie stało! ;)
Aga, no powiedz!

Dowodzenie numer trzy
Tym razem niedowiarki mogą zapytać Mystera albo Juniora, których poproszę przy okazji, aby posłużyli mi tutaj za tło całego wyjaśnienia. Sytuacja w domu dosyć częsta: coś zginęło! Ostatnio zaginęła bez wieści książka, którą niecałe 15 minut temu obydwaj używali ucząc się programowania. 15 minut wcześniej! A teraz ani jeden, ani drugi nie wie, gdzie ona jest. Mieszkanie mamy małe, książka całkiem pokaźna, a oni jej nie widzą. Czekam cierpliwie, bo mi się wstawać nie chce, w końcu to nie ja używałam tej książki i nie ja jej teraz potrzebują znowu. Niech się trochę natrudzą, może to ich nauczy, żeby odkładać przedmioty świadomie i w miarę na miejsce (przepraszam najmocniej, ale pisząc ostatnie zdanie zakrztusiłam się ze śmiechu, musiałam odejść na chwilę od komputera, żeby złapać oddech ;)). W końcu daję za wygraną i wstaję. Jest dla mnie oczywistym, że jak tylko wstanę, to tę książkę znajdę. Taka jest bowiem moja magiczna moc. Pozwólcie, że wam wyjaśnię, odkładając znalezioną książkę na miejsce. Otóż potrafię znaleźć niemal wszystko. Wykopię, odsłonię, wyłuskam z najbardziej niemożliwych miejsc. Gdyby zliczyć ilość sytuacji,w których uratowałam rodzinkę z opresji, musieliby postawić mi duży kufel piwa. Każdego dnia.

Wystarczy? Trzy dowody na to, że MAM w sobie jakieś silne przekonania co do pewnych szczególnych własnych możliwości i te przekonania DZIAŁAJĄ! Jak sobie pomyślę, o czym jeszcze mogłabym przekonać swoją głowę, to aż głowa boli. Mogłabym na przykład mieć pewność, że się nie starzeję. Czujecie to? Jakie możliwości, jaka przyjemna perspektywa! Sława, media, flesze, ja w faktach, ja w wiadomościach (tutaj pewnie jako dzieło złego...), ja w pudelku! Ja...

Eeee, chyba jednak się nie skuszę. Czyż mało osób w historii świata straciło rozum, bo chciały więcej i więcej? Żona rybaka pewnie do dzisiaj pluje sobie w brodę, że na trzecim życzeniu się nie zatrzymała... Niech już będzie tak, jak jest. W zdrowiu, o własnej sile i wśród cennych przedmiotów. Czego i Wam, drodzy czytający, życzę :)

Pozdrawiam :)


poniedziałek, 2 maja 2016

fatum i furia

fatum - zły los; w mitologii rzymskiej to personifikacja nieuchronnego, nieodwracalnego losu; nieodwołalna wola bogów, na którą nikt nie ma wpływu;
https://pl.wikipedia.org/wiki/Fatum


furia - nagły, silny napad wściekłości; w mitologii rzymskiej "każda z trzech bogiń zemsty"
http://sjp.pwn.pl/slowniki/furia.html


No, usiądź i napisz. Wtedy łatwiej ci będzie zrozumieć, zawsze wolałaś pisać niż opowiadać, pisanie pomaga ci w analizowaniu. Siadaj i pisz. Wiedziała, że to, co stworzy będzie mijało się z prawdą, nie da się tak wymyślić czyjejść historii, żeby nie była fikcją. Istotą wymyślania jest jego fikcyjność. Ale czy w całej tej sprawie ma to jakiekolwiek znaczenie? Nieważne jest odkrycie prawdy, ważne jest takie ułożenie sobie opowieści, żeby było lżej. Żeby można było zapomnieć i spokojnie zasnąć. Usiadła więc i zaczęła pisać. Całą historię. Od nowa.

na kartce

Mieszkanie w suterenie, pomieszczenie jest małe, umeblowane z przepychem, na jaki stać tylko ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem: obraz, który wyciągnęła z kosza na śmieci, każda część umeblowania z innego kompletu. Sufit pomalowany złotą farbą - ich prywatne słońce. Za oknem widać nogi ludzi przechodzących obok ich okien.

On
M., powiedz, że to nieprawda, powiedz, że cała ta historia została wymyślona, że jest jakąś pomyłką.

Ona milczy

On
M., przez całe nasze wspólne życie wierzyłem, że w twoim jestem tylko ja, że jesteś mi wierna. Tak, tak - miałem dziewczyn na pęczki zanim ciebie poznałem, zaliczałem jedną za drugą, mogłem przebierać w kształtach piersi, wiekościach tyłków, kolorach skóry i miękkości ich brzuchów. Ale to wszystko było przed. Przed tobą. Kiedy ujrzałem ciebie wtedy, w tamtym klubie wszystko się dla mnie zmieniło. Słyszysz?! Wszystko! Odkąd spotkałem ciebie, odkąd stałaś się moją żoną, moim życiem - nie tknąłem żadnej innej kobiety. Nie mógłbym. Nie chciałem. Nie potrzebowałem, do diabła! Kochałem.... Kocham tylko ciebie. M., powiedz, że tak samo było z tobą, M! nie zabijaj mnie, bez ciebie nie dam rady!

Ona milczy. Patrzy gdzieś obok, nie potrafi spojrzeć mu w oczy. Przez chwilę chciała wiedzieć, kto mu powiedział, ale tylko przez chwilę. Jakie to miało znaczenie, kto? Co to zmieni, że dowie się, czyje usta wypluły z siebie te stare, śmierdzące jak gnijące śmieci słowa? Teraz to nieważne, teraz musi ratować siebie i swoją miłość. Musi ratować Lotta. Musi zrobić coś, powiedzieć coś, jakoś, tak, żeby nie zranić, żeby złagodzić, żeby skłamać, żeby nie skłamać. Jak ja mu to powiem? Dlaczego? Dlaczego to wyszło? Dlaczego ktoś chce jej zabrać jedyny dom, jaki ma? Mężczyznę, dla którego poświęciła całe swoje życie? Tę odrobinę spokoju?

Ona milczy.

On podchodzi do niej, klęka przy jej nogach, kładzie głowę na jej kolanach, obejmuje jej łydki.
M., nie zostawiaj mnie. Powiedz, że to nieprawda. M., kocham cię.

Ona chwyta jego głowę w dłonie, podnosi tak, że patrzą sobie teraz w oczy. On płacze, choć mówił, że mężczyźni nigdy nie płaczą. Nie pozostało jej nic innego, nie mogła już dłużej - on na to nie zasługiwał.
To prawda, Lotto. Przez cztery lata. Zanim poznałam ciebie i tylko wtedy. Odkąd jestem z tobą ani razu. Nigdy. Wierzysz mi?

koniec kartki


Przestała pisać. Kurdę, szmira mi jakaś wychodzi, nieprawdziwa, sama w nią nie wierzę, choć bardzo bym chciała. I pewnie dlatego skończyło się tak, a nie inaczej - inaczej byłoby po prostu nieprawdziwie. A nieprawdziwej historii nikt by nie chciał czytać, nikt by jej nie poczuł. Musi być jak jest, prawdziwie. 
Spojrzała na książkę. Wzięła ją do ręki, przekartkowała. Piękna książka. Z jednej strony poczuła ulgę, kiedy ją przeczytała, z drugiej poczuła tęsknotę i żal jak zawsze, kiedy coś się kończy.

Napiszę o niej - pomyślała. Napiszę, że jest to świetna książka i że ją polecam. Nie jest łatwa, nie otwiera się na oścież od razu. Wiedziała jednak, że warto przejść tą inicjację, przecisnąć się przez to ciasne wejście - dla wszystkiego tego, co jest w środku.

Otworzyła laptopa, zalogowała się na swojego bloga i zaczęła pisać:
fatum - zły los......

Polecam książkę
Lauren Groff Fatum i furia; Wydawnictwo Znak




wtorek, 5 kwietnia 2016

Wiosna

Powiem wam trochę o sobie.... Mhm, w sumie, jak się tak dobrze zastanowić, to ja bez przerwy mówię tutaj o sobie, choć nie zawsze wprost i nie zawsze w pierwszej osobie. I owszem, zdarza mi się taka myśl przelotna w głowie, żeby napisać jakąś prozę, krótką choćby, taką nie-o-sobie. Majaczą mi się w głowie różne sceny, fragmenty dialogów między osobami mną nie będącymi, jakieś intrygi niedociągnięte, tajemnice tajemnicze nawet dla mnie. Czasami, o zgrozo, zamarzy mi się być autorką tekstu komediowego, takiego, przy czytaniu którego ludzie będą śmiać się aż miło :). Nie powiem - mam takie majaczenia, jakieś loty do marzeń o karierze pisarki, odkrytej przypadkowo, wyciągniętej z czeluści internetu przez Kogoś-Kto-Się-Zna i docenia. Bądźmy jednak szczerzy - nawet jeśli teksty wychodzą mi zgrabne, to tylko takimi pozostaną tu na zawsze - zgrabne teksty na blogu internetowym. I wcale nie jest mi z tego powodu smutno... (powiedziała dyskretnie wycierając z oka łzę samotną, która wypłynęła na fali chwilowego, ale jakże silnego i dojmującego smutku; to z tego żalu, z tej prawdy oczywistej, że nigdy już, nigdy nie zostanie sławna...)


No więc wracając do mnie :).

Otóż ja jestem jakaś dziwna. Bo z jednej strony osoba ze mnie raczej (no raczej!) depresyjna, zdecydowanie bardziej intro niż ekstra, a z drugiej strony, moi drodzy czytający, dochodzę do wniosku, że naturę to ja mam raczej z tych ciepłych. Już wyjaśniam - obrazami (cóż, pomyślała, może sławnam już nie będę, ale przynajmniej niech ta garstka wie, że drzemie we mnie talent ogromny, talent prawdziwy, talent, który się marnuje!)

*początek obrazu*

Obraz mnie w naturze zimnej (od listopada do marca)
Gdyby mnie przeskanować jakimś magicznym skanerem w tej, określonej tutaj z grubsza, porze roku, to okazałoby się, że nie we mnie połowy życia. Trudno powiedzieć, dlaczego. Zamarzło? Schowało się w najcieplejszym kącie ciała? Odleciało do ciepłych krajów? Nie wiem. W każdym razie na pewno nie ma we mnie całego mojego życia - zostawiło mi tyle, żeby serce mogło krew pompować, żeby płuca mogły powietrze przerabiać i żeby ciało mogło działać w trybie podstawowym. Bez żadnych dodatków. Żyję więc tak tylko, żeby przejść jakoś przez te miesiące, skulona, owinięta szalikiem, w pięciu warstwach odzieży, a jedyną moją aktywnością jest wtedy ruch oburącz (naprzemiennie) podczas skrobania szyb w samochodzie.

a teraz dla kontrastu

Obraz mnie w naturze ciepłej (mniej więcej pozostałe miesiące w roku)
Wraca! Razem z ptakami, razem ze słońcem, dłuższym dniem, ciepłem i kwiatami - moje życie do mnie wraca! Mięśnie się prostują, piersi rosną, sylwetka nabiera wyglądu pewnej siebie - wyprostowane plecy, brzuch wciągnięty (dałabym sobie rękę obciąć, że nawet nogi się wydłużają). Znowu czuję się cała, pełniuteńka, zintegrowana sama ze sobą. Jak pasożyt jakiś wyciągam od słońca cały ten seksapil, całą tą promienność i idę przed siebie, wciągając bez pytania wiosenne powietrze w nozdrza (czy tylko mnie się tak wydaje, czy mój nos zmniejszył się nieco...?). Wsiadam do samochodu (zimą jego zwyczajność przytłacza, smuci i dołuje), który też jakby nabrał wigoru, gazu chętniej dodaje, w zakręty wchodzi gładko. Zakładam na nos (nie no, naprawdę - wygląda inaczej...) okulary przeciwsłoneczne i ruszam przed siebie. Moje życie mnie rozpiera, mam wrażenie, że wszyscy patrzą tylko na mnie. Nie spuszczam wzroku, nie kulę się w sobie - mam gdzieś, że się patrzą - choć widzę ich patrzenie i patrzenie to wcale niemiłe dla mnie nie jest (o proszę - pomyślała, jakie ładne zgrabne zdania potrafię pisać, takie z polotem, niesztampowe, ze słowami ładnie ułożonymi!). Niech się patrzą, jestem przecież wyjątkowa! Jestem piękna! Mam w sobie to coś! Przecież to widać!

*koniec obrazu*

Ech... tak wiem, że tak naprawdę nie zmieniło się we mnie nic. Nos wciąż taki sam, piersi nic a nic nie urosły, a nogi nie są dłuższe nawet o centymetr. Wiem, że tak naprawdę się nie patrzą. Ja tylko czuję się tak, jakby to wszystko naprawdę się działo. Ja wiem?.... jakby młodość jakaś nie wiadomo która z kolei. Takie mam wiosenne omamy, schizofrenię zieloną i obłąkanie kwieciste (brawo! - pomyślała - jakie zwinne te metafory, jakie pomysłowe połączenie słów, cóż za sztukateria!).

No więc, jestem jakaś dziwna. Bo z jednej strony osoba ze mnie raczej (no raczej!) depresyjna, zdecydowanie bardziej intro niż ekstra, a z drugiej strony, moi drodzy czytający, naturę to ja mam raczej z tych ciepłych. Jak wiosna :)

(szkoda jej było, że to już koniec tekstu - był zdecydowanie za krótki na to, żeby pokazać pełnię jej możliwości... może gdyby jednak pokusiła się o jakieś małe dziełko, jakąś książeczkę średnich rozmiarów - kto wie, może wtedy poczułaby się naprawdę spełniona? poruszyła nad klawiaturą dłońmi niczym pianista przed wielkim koncertem, pojeździła palcami po klawiszach raz w prawo, raz w lewo, sprawdziła, czy komputer jest wystarczająco naładowany, przeciągnęła się mocno i.... ale to już zupełnie inna historia)


Pozdrawiam serdecznie, kłaniam się nisko i idę przypudrować mój mały, wiosenny nosek ;)


poniedziałek, 28 marca 2016

DO NOT DISTURB

Nie przeszkadzaj. Nie: proszę, nie przeszkadzaj albo czy mógłbyś mi teraz nie przeszkadzać?. Krótko, zdaniem oznajmującym (na granicy rozkazującego): nie przeszkadzaj. Bo tak chcę. Bo teraz tego potrzebuję. Bo mam na to ochotę. Bo tak - zresztą, nie twoja sprawa.

Moje ciało to moja sprawa. Lubię je lubić. A nie umiem go lubić inaczej, niż wtedy, kiedy mnie słucha. Nie chcę go lubić inaczej. Ma być takie, jakim chcę żeby było. Szczupłe. Puste. Niedojedzone. Ma mieścić się w najmniejsze rozmiary, w przeciwnym razie uznam je za brzydkie i niegodne tego, żeby je lubić. Proste. I nic ci do tego. Nie przeszkadzaj. Moje ciało, moje życie, moje decyzje, moja ewentualna śmierć. Zamykam tobie drzwi przed nosem, bo twoje słowa niepotrzebnie psują mi humor. Te twoje wieczne:
- Zobaczysz! 
- Wspomnisz moje słowa! 
- Jak ty mnie ranisz! 
- Co ja ci takiego zrobiłam! 
- Błagam cię! 
Bla, bla bla... Nie przeszkadzaj - liczę, ile kalorii dzisiaj zjadłam. Jak ty niczego nie rozumiesz, jesteś tak daleko od mojego świata, że te twoje "Zjedz chociaż trochę" śmieszą mnie i powodują, że gardzę tobą jeszcze bardziej. Zostaw już mnie, nie przeszkadzaj.


Nie, nie chcę. Nie dzisiaj. Może jutro, dobrze? Dzisiaj naprawdę nie mam ochoty, jestem śpiąca, miałam bardzo ciężki dzień, a jutro muszę wcześnie wstać. Zostaw, nie przeszkadzaj. Weź tą rękę, dzisiaj nie będziesz miał ze mnie pożytku. Zresztą, i tak nic nie czuję - zmęczenie uśpiło moje zmysły, połowa ciała już śpi. Właśnie ta połowa. Proszę, nie teraz. Nie dzisiaj. Może jutro - jak się nastawię, będę miała choć małą ochotę. Chcę spać. Zostaw...


Matka powinna mieć zawsze dla dziecka czas, duże pokłady cierpliwości i miłości. Nie wolno matce nie chcieć, nie wolno matce się lenić, nie wolno dziecku odmówić. Ciągle w głowie, te słowa, te ostrzeżenia i oczekiwania. Drżącą ręką sięgam po tabliczkę "do not disturb", jest prosta, z białej deski, przywiesili jakieś serduszko - w sumie nawet ładnie to wygląda. Jest otwór, żeby można było tabliczkę zawiesić na klamce. Pasuje idealnie - wiem, bo mierzyłam. Jak byłam sama w domu i nikt nie widział. Tabliczka nie była droga, kupiłam ją w Netto za niecałe 7 zł. Ręce mi się trzęsą. Chciałabym ją powiesić po drugiej stronie drzwi, choćby na jakieś 10 minut, na chwilkę, żeby sprawdzić jak to jest. Ale czy po angielsku to aby nie za trudne dla dziecka? Czy zrozumie? No bo jak nie zrozumie, to pewnie wejdzie, żeby zapytać, co to za tabliczka, a wtedy to już nie będzie to samo. Bo ma nie wchodzić. Trzeba było poszukać tabliczki w języku polskim. Nie przeszkadzać. Co to za moda dzisiaj, że wszystko po angielsku piszą. Ech, w ogóle głupoty jakieś mi po głowie chodzą, przecież nie można tak przed dzieckiem, drzwi zamknięte, mamy nie ma - że też w ogóle o tym pomyślałam.


Kiedy śpię, ma być cisza! Zrozumiano? Żadnych mi tu żadnych śmiechów, muzyki czy koleżanek. Kiedy śpię, cały dom ma być CICHO. Jestem po nocnej zmianie i muszę się wyspać. NIE PRZESZKADZAĆ!


Mmmm, gorąca - dokładnie taka, jak lubi. Bez piany, bez olejków. Czysta woda, gorąca i w dużej ilości. Na drzwiach wisi tabliczka. Muszą wiedzieć, że czas kąpieli jest jej czasem, tyle to sobie bez niej poradzą. Podkurcza kolana, co powoduje, że głowa zanurza się w wodzie. Oooo, aż jej gęsia skórka na ciele wychodzi. Ta woda jest tak zajebiście przyjemnie ciepła. Wbrew pozorom to nie tak łatwo trafić z temperaturą wody, bardzo łatwo przedobrzyć z ciepłem. Skóra wtedy robi się sucha, gorąca i zaczerwieniona. Z drugiej strony, trochę za dużo zimnej wody i czar szybko pryska, woda jest za chłodna, nie da się długo wysiedzieć. Mmmm, fajnie szumi w uszach, kiedy głowa jest pod wodą. Nie ma nic. Szszszsz.... Zamykam oczy. Nie ma nic. Nie przeszkadzać.


Czy ty to widziałeś??!! Chodź, zobacz co sobie twój syn powiesił na klamce!! Nie przeszkadzać! Nie przeszkadzać?! Smarkacz jeden, będzie nam tu dyktował warunki??!! No chodźże to w końcu, zobacz!! Zainteresuj się w końcu! Ja mówiłam, że tak będzie, wiedziałam, że w końcu twój synalek pokaże, jaki jest naprawdę! Nie przeszkadzać! Toż to są jakieś kpiny! To już przekracza wszelkie granice jakiegokolwiek przyzwoitego zachowania! Już ja ci dam nie przeszkadzanie! Zobaczysz! Ha, jeszcze się smarkacz zamknął na klucz! Otwieraj!! Otwieraj, słyszysz??! Ci ty tam robisz??!! Pewnie ćpa ten twój synalek! Skończy w kryminale, zobaczysz! Słyszysz?! Skończysz w kryminale! O-TWIE-RAJ-TE-DRZWI-!!!


Kończę już - nie chcę przeszkadzać.


P.S. Wszystkie postaci, ich doświadczenia czy myśli zostały przeze mnie zmyślone. W jakim stopniu, jeśli w ogóle, opierają się na doświadczeniach autorki, zostanie jej słodką tajemnicą.



niedziela, 27 marca 2016

wielki dzień

No proszę, od świąt do świąt mi wychodzi. Ostatni wpis był z okazji Bożego Narodzenia, teraz siadam w czas Wielkiej Nocy.. Trochę smutno mi, że czasu mam coraz mniej na takie przyjemności, jak pisanie. Albo go nie mam, albo czasu tego nie umiem sobie znaleźć - jakkolwiek.

W ogóle ostatnio nachodzi mnie myśl o przemijaniu... Starzeję się, cholera jasna, ciało robi się mniej sprężyste, coraz bardziej za to odczuwalne. Już nie nosi mi się go tak mimo chodem, zaczyna się cielsko to pokładać, opiera się na mnie swoim cielesnym ramieniem i prosi, żeby je trochę ponieść.  A lekkie to ono nie jest, bierze sobie do spółki kości, mięśnie, tkankę tłuszczową (choć podobno u mnie w zaniku...), żyły i tętnice i bezczelnie mówi "nieś mnie". Niosę, bo co mam zrobić, ale powiem wam, że lekko mi nie jest.

Ale są święta, może by tak jakiś lżejszy temat...

Tylko że nie mam koncepcji. Zasiadłam tutaj bez koncepcji, serio. Różne tematy mi się po głowie przewalały, miałam ochotę je tutaj poruszyć, was nimi poruszyć, ale za każdym razem ciało mówiło, że mu się nie chce, że za długo mnie ono nosiło, że teraz moja kolej i chęć odchodziła... A temat jest dobry, kiedy jest świeży, kiedy możesz pisać poruszona jeszcze, oburzona bądź rozbawiona, od razu, a nie po jakimś czasie, kiedy to już musisz kombinować, wymyślać trochę, naciągać. Nie żeby naciąganie czy wymyślanie było w pisaniu złe - wcale tak nie uważam. Tylko że wymyślanie z ciałem leżącym ci na plecach jest dużo bardziej wymagające - o wiele łatwiej pisze się wtedy na "ciągu", kiedy to pisze się jakby samo.

Chciałam pisać na przykład o rodzicielstwie dzisiejszych czasów. Wiecie, mam niemałe doświadczenie z rodzicami wszelakimi, widzę jak układają sobie stosunki z własnymi dziećmi i myślę, że jest to niezły temat na jakiś tekst. Mogłabym też napisać o tym, jak niespełna czterdziestoletnia kobieta, dźwigająca swoje kości i skórę, uczy się asertywności. Tekst ten mógłby nawet pretendować do naukowego, gdyż jestem w stanie podeprzeć się w nim literaturą fachową.
Miałam też pomysł, żeby napisać o szachach - tak, uczę się gry w szachy. Chcąc nie chcąc. Pracodawca wysłał nas na obowiązkowe szkolenie z szachów (jeszcze jeden weekendowy zjazd nam został) - jest albowiem koncepcja, aby wprowadzić przedmiot "szachy" do obowiązkowego planu lekcji dzieci w naszej szkole. W sumie pomysł niezły, ta gra ma naprawdę w sobie ogromny potencjał. Wiele można się nauczyć, grając w szachy - może kiedyś jeszcze o tym napiszę...

A teraz siedzę tu jakby przed wami, w drugim pokoju chory syn i czytający Myster, i nie wiem, o czym do was napisać. No bo przecież nie o tym, że za oknem świeci słońce, a my się z domu ruszyć nie możemy, bo junior w gorączce czwarty dzień się męczy (tak na marginesie: umieranie na katar czy wysoką temperaturę mężczyźni mają już od małego). Nie będę też wam pisać (choć mogłabym i to długo nawet) o tym, że wygrałam kupon na zakupy w sklepie internetowym i otóż kuponu tego program nie chce zaakceptować, twierdząc, że nie jest prawidłowy (ha!ha! śmieszne, co?). Napisałam wczoraj w tej sprawie błagalnego maila (bo napaliłam się już, listę zakupów trzy dni układałam, zamieniałam, wykreślałam, dodawałam i w końcu, jak się zdecydowałam...), zaklinając panią, żeby mi mojej nagrody nie zabierali, żeby mnie wpuścili i dali te pędzle przepiękne. Pani póki co nie odpisała, o co żalu nie mam, bo kto w święta pracuje. Poczekam - tyle czekałam, to poczekam jeszcze te dwa dni. Nie będę wam też marudzić (i proszę to docenić, bo akurat marudzić literacko to mnie się akurat zdarza często), że fryzjerka fatalnie włosy mi obcięła, bez polotu, ot, zwyczajnie krótko po bokach, długo na czubku. No nie podoba mi się, nie lubię, nie patrzy mi się na siebie samą zbyt przyjemnie. Wiem - odrosną. Byłoby mi jednak łatwiej zaakceptować tę sytuację, gdyby ciało zechciało jeszcze trochę mnie ponieść. A tak?

Mazurek mi wyszedł, nie powiem, pyszny jest. Może nawet zaraz ukroję sobie kawałek. We'll see.

Czytam teraz "Face Paint" Lisy Eldridge. W oryginale ją czytam (innej wersji jeszcze nie ma). Nie jest łatwo, ale z każdym zdaniem człowiek się przyzwyczaja do angielskich wyrazów i czytanie staje się coraz łatwiejsze. Temat książki jest ciekawy, autorka opowiada o historii makijażu. Ale nie będę wam teraz o tym pisać, może pokuszę się o jakiś tekst, jak już całą książkę przeczytam.

Może jednak ukroję sobie kawałek tego ciacha...

Wygląda na to, że już do końca tygodnia nie pójdę do pracy. Pewnie będzie trzeba iść z Kamilem do lekarza we wtorek, przewiduję jakiś antybiotyk i opiekę nad dzieckiem zdecydowanie chorym.

Przepraszam, że śmieję się teraz szyderczo, ale ciało mi właśnie zaczęło jęczeć, że to ono jest tutaj w kiepskim stanie i że to jemu należy się wizyta u lekarza. 

Ja przepraszam,  że ten tekst jest w sumie o niczym i przepraszam, że takim już zostanie - idę jednak ukroić sobie trochę mazurka. Kajmakowego na dodatek ;)

Pozdrawiam świątecznie :)