środa, 5 października 2016

lekcja w szkole

Czyli jak to teraz powinno być? Powinnam stawać każdego dnia przed dziećmi i mówić im, że ja i tylko ja znam całą prawdę? Powinnam kazać im pisać w zeszytach - w punktach - idee, dogmaty, zasady, którymi mają się w życiu kierować?

Mhm, to by było nawet interesujące. Miałabym nad nimi pełnię władzy, wyryłabym te kilka punktów im w głowach, napisałabym kaligraficznie na kartkach i powiesiła na tablicy, codziennie przepytywałabym ze znajomości tych punktów na pamięć... Zero wysiłku. Zero myślenia. Nie umiesz? Jedynka. Nie praktykujesz? Nagana z zachowania. Masz coś do powiedzenia? Wezwiemy matkę do szkoły i powiemy jej, że takich odmieńców tutaj się nie toleruje, że dziecko miesza innym w głowach i sieje zamęt. Jeśli rodzice czegoś z tym nie zrobią, szkoła nie będzie takiego dziecka przyjmować w swoje progi. Bo szkoła nasza jest jedynie słuszna, nauka nasza nie znosi sprzeciwu, a kto się sprzeciwia, ten błądzi i będzie się w piekle smażył za swoje myślenie.

Czyli co? Czyli, że jeśli państwo sobie tego życzą, to my dziecko nauczymy, jak żyć. Chyba nie chce pani, żeby jej córka żyła nie po linii, odmieńców się nie lubi, odmieńca trzeba leczyć. Proszę nam dać dwa tygodnie, nie wtrącać się, my ją prawdy nauczymy. Bo u mnie w klasie się innych nie toleruje. Nie chodzi na religię? Dostanie raz i drugi linijką po rękach, to zrozumie, że nie ma innej religii poza naszą. Nie podobają jej się nasze zasady? Proszę pani, nie takich tutaj mieliśmy. Dzieci nie będą się z nią bawić, wykluczą ją ze swoich grupek przyjaciół, będą ją palcami wytykać. Ile wytrzyma? Tydzień, dwa? W końcu zmięknie, zrozumie, że żeby być lubianą i akceptowaną musi jedynie słuszne zasady respektować. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Nie będziemy jej o nic pytać, nie będziemy z nią dyskutować, nawrócimy i zbawimy. Musi tylko wyznawać bez zająknięcia. Nie ma miejsca dla innych.

Czyli, że mam dzieciom nie pozwalać być sobą? Mam sądzić i oceniać ich po tym, jak ich rodzice wychowują i czy na pewno w duchu? Naprawdę jest tylko jedna słuszna linia? Mam zamykać im usta, kiedy wyrażają swój sprzeciw, kiedy mówią, że coś im się nie podoba? Mają siedzieć cicho i słuchać? Mają wierzyć mi na słowo? Nie sprawdzać? Nie wątpić? Nie pytać? Mam im mówić, że ja żyję dobrze, a ci w kościołach żyją źle? Czy może na odwrót? Mam ich przekonywać, że jeśli jedni drugich wyzywają od pisiorów, to mają rację? Bo po tamtej stronie racji nie mają? A może powinnam im mówić, że ci drudzy mają prawo nazywać tych pierwszych hitlerowcami, bo ci pierwsi chcą zabijać dzieci? Mam im przekazywać jeden tylko punkt widzenia i sprawić, żeby się bali myśleć inaczej? Mam ich nauczyć, że poniżanie, wyzywanie, bicie drugiego człowieka jest usprawiedliwione, jeśli robi się to w imię swojej prawdy?

Przykro mi, ale nie w mojej klasie, nie na mojej lekcji. To, co ja myślę, jest moją myślą i moim postrzeganiem. Nie wstydzę się tego i jeśli jest okazja i rozmowa, to otwarcie mówię dzieciom jak i co myślę na dany temat. I mówię im też, że to jak oni myślą, to też jest w porządku. Nawet, jeśli ich myśli są inne od moich. Bo jedni z nich mogą nie jeść mięsa, a drudzy mogą nie lubić koloru czerwonego. I dla tych, i dla tych jest miejsce w mojej klasie. Rodzice jednych może chodzą na pielgrzymki i pokutują za swoje grzechy, rodzice drugich może nie pozwolą na transfuzję krwi w chorobie - i ci i ci mają swoje miejsce w mojej klasie. Być może matka tego chłopca dokonała dwóch aborcji w swoim życiu, a matka tej dziewczynki ma już siedmioro dzieci i z ósmym jest w ciąży - obydwoje mają swoje miejsce w mojej klasie.

Ktoś kiedyś powiedział mi, że u niego w szkole lało się tych, którzy nie chodzili na religię - u mnie w klasie nikt nie ma prawa uderzyć drugiej osoby z jakiegokolwiek powodu. JAKIEGOKOLWIEK. Nie mnie oceniać, co jest dobre, a co złe dla tych dzieci - mają prawo być w mojej klasie takie, jakie są.