czwartek, 8 sierpnia 2013

pragnienie

Arbuz - tam jest woda! Dużo słodkiej, ożywczej wody. Kupuję pół arbuza, będzie na dwa dni. Kroję na kawałki - arbuz przyjemnie chrobocze pod nożem, ale wbrew pozorom kroi się łatwo. Sok. Mmmm, wypływa duuużo soku. Wszędzie jest mokro i lepko od soku arbuzowego - na blacie, na podłodze, na mnie. Nie mogę nad nim zapanować, pryska, cieknie, wypływa, spływa po nożu. Dużo soku. Całe moje "ja" woła PIĆ! Usta otwieram bezwiednie, gotowa przyjąć w siebie ten kuszący dar natury. Ale nie, jeszcze nie teraz. Chcę więcej pić, samo gryzienie i zlizywanie soku z dłoni mi nie wystarczy. Wrzucam kawałki czerwonego owocu do wysokiego naczynia. Długim, przyjemnie ergonomicznym blenderem rozgniatam te kawałki. Na początku muszę poruszać nim delikatnie - góra, dół, powoli naciskam do dołu, trochę do góry i znowu naciskam. Gdybym zachłannie chciała wycisnąć arbuzowe cudeńka szybko, mogłyby uciec z naczynia i rozbiec się po całej kuchni. A tego nie chcę, nie jestem gotowa na takie straty, nie teraz, kiedy jestem już tak daleko... Mój blender dochodzi.... do dna pojemnika. To musi oznaczać, że kawałki są już zgniecione. Zerknę. Włożę palec, posmakuję, powącham. Tak, to jest to. Ale ja jeszcze nie skończyłam. Teraz czas na banana i maliny. Połączę je z sokiem z arbuza. Będzie gęsty, słabe zasysanie przez słomkę nie przejdzie. Język i policzki, aby ochłodzić gardło i przynieść ukojenie spragnionemu ciału, będą musiały się napracować, zasysać mocno i długo.

Cytryna ma wodę! Szukam wśród wielu żółtych kształtów dwóch w miarę takich samych. Nie wiem, czemu - lubię, kiedy obydwie mają zbliżony kształt i wielkość. Pragnienie symetrii, tu akurat zupełnie nieuzasadnione. Znajduję dwie, nie za duże, nie za małe - takie rozmiar miseczki B. Przyjemnie mieszczą się w dłoniach, charakterystyczne wypustki na czubkach. Żółta skóra niesie obietnicę ukrytych w środku kanalików kwaśnym sokiem płynących. Pełnia urodzaju, życie, kwitnienie, energia i witalność. Obmycie skórki przed przekrojeniem owocu jest jak rytuał, obracam owoc pod strumieniem wody (ooo, pragnienie, wytrzymaj jeszcze trochę) delikatnym masażem oczyszczając pory w cytrynowej cerze. Sadystyczne przekrojenie cytryny na pół powoduje u mnie przyjemny dreszcz. Druga cytryna - ponowny dreszcz. Podobnie mocne i stanowcze wyciskanie. Czuję słabość w rękach, cytryna broni się przed totalnym wykrwawieniem, pewnie gdyby mogła krzyczałaby na cały głos wzywając pomocy. "Ratunku! Mordują! Niech mi ktoś pomoże! Dam ci wszystko co chcesz, bierz, co mam, ale nie zabijaj mnie, proszę!" Ha, a cóż ty masz oprócz soku, który chcę pić?! Nic i nikt nie jest w stanie ciebie uratować! Muszę dociskać dz...ę do ścian naczynia, żeby wycisnąć ją do cna. Wszystkie cztery połówki. Teraz woda, miód - muszę trochę przydusić naturalny smak mojej ofiary, w naturze nieco wykręca mi trzewia.


Nie wie, jak długo jeszcze wytrzyma. Pot zalewa jej ciało, czuje, że wypływa z każdego zakamarka, zagniecenia skóry, wszystkie gruczoły są jej wrogami. Dusi się własnym smrodem, smrodem potu, stojącego powietrza, nory, w której musi siedzieć. Nieustająca lepkość, którą czuje na własnej skórze rozłazi się po kątach i stoi na straży. Żadne świeże powietrze, żaden podmuch wiatru czy kropla wody nie da nawet rady zbliżyć się do niej. Nie wie, skąd się tu wzięła, niczego nie pamięta. Gorąco, jest bardzo gorąco. Ona jest gorąca. Pić! Proszę, pić!

Słońce........... Świat stoi, nie rusza się. Wszystko stanęło. Żaden podmuch. Zero ruchu. Chmury zamarły. Deszcz kiedyś był, ale już go nie ma. Nie ma...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz