sobota, 30 czerwca 2018

siła

Pewnych sytuacji nie mogę zrozumieć. Wywołują one w moim środku oburzenie, sprzeciw i lekkie mdłości. Na przykład wtedy, kiedy kobieta opowiada o tym, jak rano wstaje i idzie do sklepu po świeże bułki, żeby jej syn - student, ponad dwudziestoletni facet - miał świeże pieczywo na śniadanie. Albo porada starszej, bardziej doświadczonej koleżanki, żeby nigdy, przenigdy nie krytykować męża - jakkolwiek coś zrobił, ciesz się, że zrobił, chwal - krytyka może go zniechęcić i już nigdy ci nie odkurzy. MI nie odkurzy. Albo kiedy widzę kobietę w wysokich szpilkach, trzymającą sztywno swoje ciało - nie wiem, żeby nie upaść albo żeby się nie garbić. Albo kiedy mijam na ulicy kolejne billboardy, na których wizerunek kobiety wykorzystywany jest do reklamowania po prostu wszystkiego: od (czyż to nie oczywiste?!) strojów kąpielowych czy innej garderoby przez (a cóż w tym złego?) kluby fitness po (no cóż...) materiały do ocieplania ścian na przykład.
Czy to sprawia, jestem feministką?

Z drugiej strony mam mieszane uczucia, kiedy czytam o kolejnych protestach kobiet, kiedy słucham ich wypowiedzi w radiu czy w internecie. A właściwie inaczej: w pełni popieram fakt, że osoby traktowane niesprawiedliwie, osoby, których prawa są łamane czy ograniczane - że wychodzą na ulicę. Uważam, że nie należy zgadzać się na coś, na co w sobie zgody nie czujemy. Protest - w naszej obecnej sytuacji politycznej - wydaje się jedną z niewielu możliwości i dobrze, że są. Wątpliwości budzi we mnie postawa niektórych osób. Nie umiem utożsamić się z kobietami, które do walki o swoje prawa używają siły, uciekają się do szyderstw czy haseł nawiązujących do konkretnych osób. Coś mi tu nie gra. TAK - jestem za tym, żeby każdy był traktowany z szacunkiem, żeby miał równe prawa, żeby mógł decydować o sobie, swoim losie, ciele, o tym, kogo będzie kochać i z kim stworzy związek (lub go nie stworzy). Bez dwóch zdań - zgadzam się z tym wszystkim i popieram w stu procentach. Nie zgadzam się natomiast ze stosowaniem języka takiego samego, jakiego używają ci, z którymi się nie zgadzamy. Jestem przekonana, że są inne sposoby na to, aby kobiety i mężczyźni byli traktowani z takim samym szacunkiem - nie krzykiem, nie wyśmiewaniem się, nie pokazywaniem "jestem silniejsza". Wrogość zawsze będzie wzbudzała wrogość.
Czy to znaczy, że jednak nie jestem feministką?

Wczoraj skończyłam czytać "Siłę" Naomi Alderman. Książka nie jest z tych, które wciągają mnie w
swój świat i potem długo mnie w nim trzymają. Ma jednak w sobie coś, co trzymało mnie przy jej kartkach do ostatniej kropki. Naomi - dość odważnie i bezkompromisowo moim zdaniem - pokazuje, jak mógłby wyglądać świat, gdyby kobiety poczuły w sobie moc pozwalającą im panować nad innymi. Czy był to lepszy świat? Czy kobiety traktowały mężczyzn z szacunkiem? Czy dobiwszy się do władzy skupiły się głównie na zemście za swoje własne krzywdy i poniżenia, których doznały od mężczyzn czy poszły inną drogą i - zgodnie ze swoimi hasłami - nie dzieliły świata ze względu na płeć? Czy umiały współpracować z mężczyznami tak, jak oczekują od mężczyzn, by współpracowali z nimi? Czy zdobycie władzy przez kobiety jest wyjściem z sytuacji, jaką mamy dzisiaj w wielu miejscach na ziemi, gdzie kobiety traktowane są jak przedmioty, własność mężczyzn? Czy silne kobiety potrafią zamazać historię, w której zawsze na pierwszym planie byli mężczyźni, bo nie widzieli powodu, dla którego mieliby kobietę traktować podmiotowo? Czy historia przez nie tworzona byłaby inna?
Warto przeczytać tę książkę, żeby zobaczyć jedną z alternatyw. Jasne - jest to fikcja. Oczywiście - wcale nie musiałoby być tak, jak w tej książce. Ale mogłoby....

Czy jestem feministką? Czy sama o sobie tak myślę? Szczerze? Nie mam potrzeby definiowania siebie jako za czy przeciw. Jeśli ktoś koniecznie chce mnie gdzieś zakwalifikować - jego problem. Uważam, że każdy człowiek - bez względu na wszystko, co go wyróżnia czy upodabnia do drugiego człowieka - ma prawo być w swoim życiu szczęśliwy. Ma prawo sam/sama wybierać, jak chce żyć. Nikt nie ma prawa ograniczać praw drugiej osoby, w żaden sposób. Nikt nie ma prawa powiedzieć mi, że mam tak czy tak myśleć, że mam w to czy tamto wierzyć, że mam tak a nie inaczej pracować, ubierać się, wychowywać syna - bez względu na to, czy jest to mężczyzna czy kobieta. Po prostu.
Uważam, że nie ma czegoś takiego, jak jeden prawidłowy, jedynie słuszny kierunek, w którym każdy powinien dążyć. Moim zdaniem nikt nie ma patentu na prawdę, na to co właściwe czy na to, jak należy. Każdemu należy się szacunek.

Książka "Siła" daje do myślenia. W sumie polecam :)






niedziela, 17 czerwca 2018

moja walka

A niech cię, Karl Ove Knåusgard, wysoko się cenisz! Sporo musiałam zainwestować, żeby przeczytać sześć części twojej "Mojej walki" - nie dość, że przeczytanie sześciu tomów, gdzie każdy ważył tonę, zabrało mi sporo czasu z życia, to jeszcze musiałam przejść przez całą moją przeszłość, do której to podróży wepchnąłeś mnie z surową bezwzględnością. Dobrze, że wszystkie książki były dostępne w bibliotece - przynajmniej zaoszczędziłam trochę grosza.
I tak, jak koszt czasu poświęconego na przeczytanie opasłych tomów jestem w stanie ci wybaczyć - gdybym nie czytała twojej powieści, czytałabym pewnie coś innego - tak tego przywoływania obrazów z mojej własnej przeszłości nie jest już takie łatwe do wybaczenia.

Wiesz, ja nawet cię nie lubię. Z tego, co napisałeś wynika, że byłeś w młodości i jesteś teraz (a przynajmniej byłeś jakieś 7 - 10 lat temu) osobą, z którą nie miałabym ochoty na bliższą znajomość. W młodości byłeś zapijającym się do utraty świadomości i zarzygania chłopakiem, który później stał się mężczyzną potrafiącym zdradzić swoją żonę (oczywiście po pijaku). Z trudnością czytałam tą część, w której opisywałeś czas, kiedy przyjechałeś do Bergen, żeby studiować  - nie lubię tego typu ludzi.

Tak się jednak zdarzyło, że przy całej tej mojej antypatii do ciebie, znalazłam w tobie człowieka, którego przeżycia i przemyślenia są tak bardzo bliskie moim własnym, że aż trudno uwierzyć, że zdarzyły się dwóm zupełnie niezwiązanym ze sobą osobom. Ty napisałeś opowieść o swoim życiu, ja sięgnęłam po nią i po początkowym oporze wejścia w powieść głębiej, nawet nie wiem kiedy zanurzyłam się w niej i przepłynęłam przez całe sześć części. W tej podróży wiele się działo, a najczęściej były to te przystanki z mojej przeszłości i teraźniejszości, których wolałabym unikać. Jednocześnie nie umiałam przestać czytać, połykałam kartkę za kartką, skończywszy jedną część biegłam do biblioteki po następną, z ulgą zauważając, że nikt jej przede mną nie wypożyczył. Czasami smęciłeś strasznie, niektóre opisy, wędrówki filozoficzne powodowały u mnie znudzenie, gubiłam się w gąszczu twoich przemyśleń. Zaraz jednak zaczynałeś opowiadać o czymś tak, jak ja bym o sobie opowiadała i nie mogłam przestać czytać.

I za to cię właśnie przeklinam. Za to, że przywróciłeś do życia mojego ojca, przypomniałeś mi, że kiedyś był - namacalny, realny, w pokoju tuż obok. Przez ciebie znowu zaczęłam się bać jego złości i czujności. Twoje słowa sprawiły, że znowu stałam się tą dziewczyną, dzieckiem, które poczucia bezpieczeństwa szuka w domach koleżanek, jednocześnie unikając zapraszania kogokolwiek do siebie. Ty sprzątałeś po swoim ojcu po jego śmierci, ja pamiętam, jak musiałam sprzątać po moim kiedy nie panując nad swoją fizjologią raz po raz zasrywał całą ubikację. Mój też już nie żyje, ale podobnie jak twój ojciec, zachował umiejętność odżywania i wracania od czasu do czasu.

Ty masz brata, ja mam siostrę - żadna to jednak różnica, jeśli podobnie jak u was sytuacja w domu pozbawiła nas możliwości uczenia się komunikowania ze sobą, pokazywania sobie nawzajem troski. Tobie trudno było podać Yngvemu rękę na powitanie, unikałeś patrzenia mu w oczy. Ja rękę podam, w oczy spojrzę, ale nie umiem już swobodnie ot tak przytulić swojej siostry i powiedzieć jej, jak bardzo się cieszę, że ją widzę. Yngve, twój brat, przeczytał o tym w twojej książce, moja siostra pewnie przeczyta o tym tutaj.... A niech cię szlag!

Nie podoba mi się to depresja twojej żony. Nie zgadzam się na to, żeby budziła moją własną, tę z przeszłości. Nie chcę tam zaglądać, rozumiesz? Jak to możliwe, że nawet to odgadłeś, że nawet ona pojawiła się w twoim życiu, podobnie jak w moim? Fakt, że to nie ty na nią cierpisz, tylko twoja żona nie jest żadnym usprawiedliwieniem - te fragmenty dotknęły mnie z taką samą mocą, jak te dotyczące ciebie. Jak śmiałeś?!

A najgorsze w tym wszystkim jest to, że jestem do ciebie tak bardzo podobna. Twoje myśli były prawie moimi, na świat patrzysz niemal tak samo, jak ja go postrzegam, też miewam lęki, też łapię się na tym, że nie dostrzegam tego, co mam i nie doceniam szczęścia, jakie mnie spotyka. Podobnie jak ty unikam ludzi - tych, którzy nawet nie znając mnie, patrzą i z całą pewnością oceniają. Też unikam sytuacji, w których musiałabym zagadać do kogoś, być bardziej taką, jakiej się mnie oczekuje. Piszesz, że odpoczywasz będąc sam - ja też tak lubię. Ja też nieraz biłam się (i biję) z myślami, że jestem kiepską matką, że nie troszczę się o syna tak mocno, jak powinnam i że najchętniej zostawiłabym całe to rodzinne życie i zamieszkała sama. I podobnie jak ty nie robię tego, bo te myśli pojawiają się i znikają, tak bardzo zależne od mojego nastroju.
Niby nic nas nie łączy. Ty jesteś mężczyzną, ja jestem kobietą. Ty masz trójkę dzieci, ja mam jedno. Jesteś Norwegiem, ja jestem stąd. Gdybyśmy się spotkali, nie bylibyśmy w stanie nawet sobie porozmawiać - no, chyba, że po angielsku. Skąd więc to poczucie więzi? Jak to możliwe, że przeglądałam jakiś czas temu w internecie twoje zdjęcia i myślałam sobie "ach, więc to ty..."?

A wiesz, co w tym wszystkim jest najdziwniejsze i jednocześnie bardzo okrutne? To, że właśnie skończyłam, przeczytałam całość od początku do końca i będzie mi cholernie tej książki brakowało. A niech cię, Karl Ove Knåusgard!