czwartek, 17 kwietnia 2014

subiektywny słownik mój codzienny (ssmc)

16 kwietnia 2014

Mania wielkości - cecha właściwa niektórym homo sapiens, u zwierząt nie zaobserwowałam. Ludzie z manią wielkości uważają siebie za kogoś lepszego od innych ludzi chociażby dlatego, że: więcej zarabiają, piastują w pracy wyższe stanowisko, wydaje im się, że wiedzą lepiej, więcej i na każdy temat. Powodów może być więcej, jednak z punktu widzenia autora nie mają one większego znaczenia. Ludzie z manią wielkości lubią być obsługiwani - to takie księżniczki i książęta naszych czasów, tylko, że bez korony i karocy z zaprzęgiem. Potrzebują dworu obskakującego ich tyłek, bijącego pokłony, rzucającego pochlebstwa. Dzięki takiemu otoczeniu czują, że coś znaczą, że są kimś, z kim trzeba się liczyć. Tak naprawdę nikt takich ludzi nie lubi, są żałośni, często okazują się być głupimi i głuchymi na potrzeby innych, stroszącymi swe marne piórka gąskami. Ciekawym zjawiskiem jest jednak to, że mimo często deklarowanej niechęci wobec takiego człowieka, zawsze znajdzie się ktoś, kto rzuci małe "och" i "ach" na widok nowej sukienki czy fotki rodzinnej. Ktoś, kto w obecności takiej osoby nagle schyla się z lekka, zaczyna uśmiechać się służalczo, w ciszy czekając na polecenie czy choćby mrugnięcie okiem. Podejrzewa się, że właśnie to zjawisko powoduje, że ludzie z manią wielkości nie znikają z ziemi. Co jakiś czas odradza się na nowo - zakompleksiony, nierozgarnięty, szukający odpowiedniego środowiska, dzięki któremu może udawać lepszego niż jest w rzeczywistości. Szczerze współczuję tym, którzy muszą z takimi maniakami wielkości i ich dworem jakoś funkcjonować. Współczuję ludziom z manią wielkości - w istocie są dość samotnymi, otoczonymi "sztucznymi" przyjaciółmi ludźmi. Współczuję ludziom z dworu królewny czy królewicza. To musi być bardzo smutne żyć jako osoba tchórzliwa, dwulicowa, żyjąca pod dyktando zachcianek innych.

Zabawa w wojnę - sposób spędzania czasu przez dzieci od około 5. roku życia. W wojnę mogą bawić się chłopcy i dziewczynki, choć częściej obserwuje się w tej zabawie chłopców. Zabawa ta nie podoba się dorosłym, z uporem maniaka zabraniają dzieciom biegać z skonstruowaną przez siebie bronią i udawać, że strzelają. Tłumaczą przy tym swoim i cudzym dzieciom, że zabawa w zabijanie jest zła i że tak bawić się nie wolno. Dorośli obawiają się, że takie działania dzieci będzie w nich wzbudzać i potęgować (może nawet w przyszłości) zachowania agresywne. Według autorki jest to trochę po nie w czasie, ponieważ jeśli dzieci już zaczęły się w wojnę bawić, to pewnie już jakaś agresywność w nich jest. Więc może trzeba od niemowlaka zapobiegać zabawie w wojnę? Osobiście (moje zdanie nie przedstawia ogólnego stanowiska środowiska pedagogicznego, jest tylko i wyłącznie moim prywatnym) uważam, że należy sprawę zostawić taką, jaka jest. Dzieci bawiły się w wojnę (strzelanie, bitwę, pojedynek...) od zawsze. Zmieniała się tylko broń. Najpopularniejszym był i jest patyk - długi może być szablą, mieczem, karabinem, krótki świetny jest w roli pistoletu, sztyletu czy innej kosmicznej broni. Teraz dzieci mają też do dyspozycji klocki, z których tworzą swoje uzbrojenie. I biegają, wydając charakterystyczne dla swojej broni odgłosy. Co jakiś czas któryś padnie, że niby go zabili. I wyjąwszy wszelką ideologię (która w definicji jakiejkolwiek zabawy nie występuje) na tym i tylko na tym to polega. Na bieganiu, wydawaniu odgłosów i padaniu. Dzieciaki w miarę bezpieczny sposób pozbywają się nadmiaru energii, wchodzą w interakcje z innymi, ustalają zasady swojej zabawy i kto nie żyw, ten leżeć musi. Nie biją się naprawdę, nie robią sobie i innych krzywdy, a jedynie oko dorosłego to kole. Ale dorosły wiadomo - pamięć ma krótką i nie pamięta, że sam się w taką zabawę bawił i jakoś na ludzi wyszedł (no bo że wyszedł, sam nie ma najmniejszej wątpliwości).
Autor czuje się w obowiązku dodać jeszcze, że nie popiera kupowania dzieciom prawdziwie wyglądających broni, bo i pieniędzy szkoda i wyobraźnię dziecka to ogranicza. Podobnie z grami komputerowymi w strzelanie - odpada wtedy walor biegania, interakcji z innymi. Ale to już inna historia...

sobota, 12 kwietnia 2014

modlitwa

Nie wiem, w którą stronę zwrócić się mam w mej modlitwie błagalnej... Do góry? Tam, gdzie słońce, chmury, gdzie podobno bóg jakiś mieszka? A może ku dołowi, do matki ziemi, która na swych barkach nosi wszelkie trudy i problemy ludzkości od zarania dziejów? A może mam swe modły zwrócić ku sobie, do środka, w samo sedno jestestwa mego, aby duch mój, porozumiawszy się z rozumem i emocjami dał mi, to czego potrzebuję? Może do gwiazd, kosmicznej energii, z którą podobno jednym jesteśmy? No nie wiem - taki to problem człowieka, który nie wiem w co i czy w ogóle wierzy. Wyśpiewam więc swą modlitwę tutaj, bez wznoszenia rąk do czegokolwiek, w nadziei, że puszczona w eter trafi w dobre miejsce.

Bo ja się, o Wielki, nie mogę pozbierać. Wiosna niby za oknem, piękna pogoda, słońce energii powinno dodawać. A ja co? A ja śpię w środku, chrapię na całego. Powieki mam ciężkie, cały dzień walczę z chęcią zaśnięcia i przespania całego dnia. Cała śpię. Mój mózg zasypia nad książką, przytulając się do skupienia, więc zrezygnowane ręce odkładają książkę na półkę, na później. Jelita na spółkę z pęcherzem zasypiają (ja przepraszam tych wrażliwszych) na sedesie, odmawiając pełnienia swych, przypisanych przez naturę, funkcji. Nogi na buty patrzeć nie mogą, mówią, że najlepiej im się odpoczywa w skarpetkach, w pozycji co najmniej poziomej. A ręce? Ręce by tylko drapały ciało to tu to tam, brodę podpierały i unikały wszelkich czynności porządkowych. Włosy od nasady siwieją, lakier od paznokci odpryskuje, bo mu się podłoża nie chce trzymać mocniej, a tatuaż się leniwie goi. Pryszcze gromadnie na twarz mi wychodzą, działaniu maści się opierając, bo im się tak chce bądź nie chce. Żołądek trawienia odmawia, apetyt miast rosnąc w miarę jedzenia, zastrajkował haniebnie, więc na jedzenie patrzeć nie mogę. Serce uderza nieco wolniej, a energia wszelka porami mi wychodzi zamiast potu.
Buty moje oblały się jakimś nieznanego pochodzenia rumieńcem (żeby było ciekawiej, to tylko jeden but z pary), oblał się tak z góry do dołu i żadne zabiegi myjąco-peelingujące pomóc nie chcą i but jest nie do noszenia. Zresztą i tak mi się nie chce nigdzie wychodzić.
Kosmetykom kolorowym dałam dziś wolne, testując swoją wytrzymałość na widok pryszczy niczym nie pokrytych. W głowie coś mi dudni dudum dudum, tuż nad brwiami, więc jak mrugam oczami (choć mi się nie chce), to mnie boli.
Mówić dzisiaj do mnie nie ma sensu. Bo mi się gadać nie chce. Moje słowa mają dzisiaj wychodne, poszły gdzieś polatać po świecie, nowych związków frazeologicznych poszukać. A niech się gadułki trochę zabawią, co mi tam - to, że mnie się nie chce, nie oznacza, że innym zabraniam. Kazałam im wrócić jak najprędzej, zobaczymy, z czym przyjdą. Przytulić się można, byle nie za często, bo ciało moje wzbrania się dzisiaj przed tłumem. Lubi i owszem pobaraszkować, ale jeśli ma się wyspać, to musi mieć dla siebie sporo miejsca, wzdłuż i wszerz. Uszy kładą się po sobie, oczy w jeden punkt wpatrują. Nawet siły nie mają, żeby tak w prawo, w lewo, w prawo...

Najchętniej bym usiadła gdzieś w ciepłym i odosobnionym miejscu i bym tam siedziała. Nie wiem, jak długo. Do skutku. Do wielkiej pobudki wszelkich funkcji ciała mego. Czy jest, o Wielki, ratunek jakiś dla mnie? Czy dasz mi odpowiedź zanim znowu zasnę....?



piątek, 11 kwietnia 2014

i klaszczemy głośno na końcu

Żyć z czegoś trzeba, dlatego każdy zarabia jak może. A że człowiek jest istotą o mniej lub bardziej rozwiniętym pancerzu moralnym, lubi myśleć, że sposób, w jaki zarabia jest przynajmniej zgodny z prawem. To jednak nie wystarcza, żeby na rynku przepełnionym konkurencją w codziennych targach i przetargach sprzedać właśnie swój towar. Aby zdobyć klienta, trzeba być:
a) oryginalniejszym,
b) szybszym,
c) bardziej namolnym.
Sprzedawcy dóbr wszelakich nie wahają się pukać do każdych drzwi. KAŻDYCH. I jeśli podejrzewacie, że mam na to jakiś przykład, to oczywiście się nie mylicie. Ba, ów przykład właśnie sprowokował mnie do napisania tego tekstu. Ten wstępik to tylko tak, żeby zabajerować, zabłysnąć jakoś elokwencją i zdaniami złożonymi - słowem, żeby ten tekst wam jakoś sprzedać :)

W istocie mogłabym ten wpis zacząć tak:  obwoźne "teatrzyki" odwiedzające przedszkola i za niemałe pieniądze przedstawiające swoje dwuosobowe "przedstawienia" te jedna wielka żenada. Ja wiem - podobno niełatwo jest aktorom (przyznam, że z trudem przechodzi mi przez klawiaturę słowo "aktor" w przypadku rzeczonych komediantów). Pracy nie ma, seriale przepełnione, teatry bez etatów - a żyć za coś trzeba. No to przyatakujmy przedszkola. Rodzice lubią jak się coś w tych placówkach dzieje, im więcej tym lepiej - ma się wtedy wrażenie, że dziecka rozwija się z każdą godziną spędzoną poza domem. Skleci się kilka wystąpień, płachtę z tłem zawiesi się na sznurku, jakaś piosenka (z płyty oczywiście), strój z futerka czy z Tesco i jedziemy. Roześle się oferty mailowo po przedszkolach, to nic nie kosztuje - niejeden dyrektor skorzysta, żeby potem chwalić się na stronie internetowej, że "dużo u nas jest teatrzyków, co najmniej jeden miesięcznie". Jeździć do teatrów stacjonarnych wiadomo, że nie zawsze się chce, bo to wyprawa zawsze się robi. Nie ma to jak teatr na dywanie w sali.

I się zaczyna. To, że nie jeden aktorzyna na taki pomysł wpadnie to pewne. Trzeba zrobić tak, żeby być kupionym. Myśl! Po pierwsze, musi być dydaktycznie. Tak, nauczycielki lubią, kiedy jest dydaktycznie, jakiś temacik sobie sklecą przy okazji i mają z głowy. A więc można by na przykład o zdrowym odżywianiu, o nie rozmawianiu z nieznajomymi, o leniuchowaniu, że złe jest. Cztery pory roku to bardzo dobry temat, jak zimę wezmą, to wiadomo, że pozostałe trzy pory roku też ich skuszą, a o tym gada się co roku... Segreguj śmieci. Dobrem zło zwyciężaj. Bądź koleżeński. Słodycze psują zęby.... Sztuka w służbie nauce, to powinno chwycić. Po drugie - niech będzie komicznie. Jak nauczycielki widzą, że dzieci się śmieją, to chcą więcej. Trzeba jakieś żarciki do tekstu wrzucić, przewrócić się z trzy razy, potknąć o coś, lapsus słowny wtrącić. Świetnie, to już mamy. Po trzecie wrzucić by trzeba jakieś piosenki. No nic, tu się zainwestuje, podkład muzyczny nagra, się zaśpiewa. I nie wolno dać o sobie zapomnieć. Nie można ustać w słaniu ofert, konieczne są słowa profesjonalny, autorski, tani i uczący. Zrobi się ze trzy spektakle i objedzie się z nimi całą Polskę. Po roku zapomną, co było, dzieci się w przedszkolu zmienią, to się z tymiż spektaklami wróci. No, pasuje.

Tylko, że mnie wcale nie pasuje. Ja przepraszam, ale mnie te teatrzyki łagodnie mówiąc irytują. Zawsze jestem przeciw, uważam, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Według mnie lepiej raz pojechać do teatru na porządne przedstawienie, niż co miesiąc oglądać szmirę. Z reguły wygląda to tak: płachta z namalowanym obrazkiem wywieszona na stojakach, dwóch "aktorów", którzy szybko za tą płachtą się przebierają, jak jest potrzeba, raz mówią jakimś tam wierszem, raz prozą, niewybredne żarty rzucają - generalnie wypaczają jakiekolwiek poczucie smaku u tych nic niewinnych istot, jakimi są dzieci. A te tematy? Błagam! Mnie zawsze bardziej pasowała Młoda Polska z jej sztuką dla sztuki, niż Pozytywizm czy Romantyzm z ich sztuką na sztandarach w służbie czemuś tam. Uważam, że sztuka jest po to, żeby jej odbiorca coś przeżył, poczuł i chodził z tym później jakiś czas, a nie po to, żeby nauczył się prawidłowo myć zęby. Te moralne przesłania, którymi występujący w mało subtelny sposób kończą swoje przedstawienia po prostu mnie osłabiają.

Poza tym, proszę państwa, ja mam za sobą traumatyczne przeżycie, kiedy to pani w roli łabędzie, podnosząc dość często ramiona do góry w tańcu pseudo-baletowym, jechała smrodem potu na całą salę, że aż nos wykręcało. A ja siedziałam w "pierwszym rzędzie"....  Brrrr. Na każde wspomnienie wstrząsa mną dreszcz obrzydzenia.

Podsumowując, jestem przeciw. Wyjątkiem są dla mnie tak zwane koncerty, kiedy to wykonawcy przyjeżdżają z prawdziwymi instrumentami, pokazując ich wielość, różnorodność brzmienia, bywają śpiewacy z prawdziwej sceny operowej czy tancerze. No, nie najgorzej. Ale tak poza tym, to jestem w opozycji, omijając "pierwsze rzędy", jak tłumu w tramwaju w upalny dzień.

Kłaniam się nisko i dziękuję za uwagę.


niedziela, 6 kwietnia 2014

dzisiaj

Uch, chęć, żeby coś napisać chodzi za mną już od dłuższego czasu. Tylko pomysłu na tekst nie mam żadnego. Czy to możliwe, że moje życie jest tak nudne, monotonne i przewidywalnie rutynowe, że nie ma już w nim niczego, co nadawałoby się do druku? Hy? Robię wszystko, by tak o nim nie myśleć, rozglądam się dookoła, szukam ciekawych wydarzeń, eventów godnych opisania. Jacyś ciekawi ludzie? Zaskakujące wydarzenia?? Cokolwiek??? Hej, wołam! Jestem gotowa na niespodzianki! Żyyycie!!!

Ok, nie szukajmy daleko, opiszmy dzisiejszą niedzielę. No nie może być tak, że 10 godzin z mała minęło mi na niczym. Pomyślmy. Obudziłam się dziś dość późno jak na mnie, odsypiając zapewne poprzednich 6 ranków, w które wprowadzał mnie brutalnie dźwięk budzika. Wstałam o dziwo, nie budzona przez własnego syna - oto jest, niespodzianka nr 1! Szeleszcząc folią przeszłam do łazienki dokonać porannych ablucji. Folią zresztą szeleszczę dzisiaj cały dzień. Ha, nie spodziewaliście się tego, co? Czyżby niespodzianka nr 2?
A i owszem, mam dzisiaj coś, czego nie miałam jeszcze dwa dni temu. Mam tatuaż, o który dbam jak przykazał tatuażysta (Zibi, pozdrawiam serdecznie!). Co 5 godzin obmywam mydłem, osuszam ręcznikiem papierowym, smaruję bepanthenem i owijam folią. Właściwie to mąż folią owija, cierpliwie i regularnie, bo mnie lewą ręką nieco niewygodnie. Mąż mojego tatuażu nie lubi, generalnie nie lubi żadnego "body-artu", ale mówi, że najważniejsze, że mi się podoba i bez słowa skargi folią mnie owija. Fajnie, co? Powiem wam, że cieszę się z tego tatuażu jak dziecko i nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła pokazać go światu bez foliowej szybki. Już niedługo.

No dobrze, czyli szeleszczę dzisiaj folią. Co jeszcze.... No to może zagadka: ile można mówić o butelce ice tea i jej zawartości? Otóż dużo, bardzo dużo. Niespodzianka? Oj, cholerna niespodzianka. Wkurzająca. Otóż mój syn, pijąc wspomniany wcześniej napój w jadłodajni na tak zwanym mieście, nawijał o niej irytująco dużo. Mhm, jaka zielona butelka. Łał, jaki pyszny smak, taki miętowo-orzeźwiający. O, zielona, butelka i zakrętka. Pyyyszna. Chcesz spróbować? Nie, dziękuję. Mniam, pyszna. Napój niegazowany, najlepiej pić schłodzony. Mniam, taki cytrynowy jakby, orzeźwiający. Miętowy. Och, proszę, przestań mówić, bo ci tą butelką zaraz przywalę! Skąd w nim tyle słów? Po co?? Ja przepraszam, ja pewnie grzeszę, ale czasami mam już dość jego blapaplaniny. Rozwala każdą wypowiedź na milion zdań, każdą swoją czynność opisuje ze szczegółami godnymi naukowca.
A może chcesz spróbować? Jest taka pyszna...

A potem zrobiłam ciasto, właśnie piecze się w piekarniku. Już czuję jego zapach, może się uda. Pierwszy raz je robię. Jakie? Ok, powiem wam w tajemnicy, ale zaklinam na wszystko, w co wierzycie, nie mówcie mojemu synowi. Jak nie będzie wiedział, z czego jest zrobione, są większe szanse, że spróbuje i że nawet mu posmakuje. Oficjalnie - ciasto jest bez żadnych owoców i warzyw. Choć w istocie jest inaczej. Jest z warzywem. Na "m". Warzywo jest koloru pomarańczowego, w naturze ma kształt podłużny, do ciasta zostało starte. W przepisie (Karina, pozdrawiam!) kazano zetrzeć "m" na najmniejszych oczkach, czego zrobić nie mogłam, gdyż posiadam tarkę o jednej tylko ściance, wybór wielkości oczek wykluczającą. Zobaczymy. W ogóle takie tarcie warzyw twardych jest stresujące. Po jednej stronie moja dłoń ze świeżo umalowanymi paznokciami na kolor czarny, a po drugiej stronie, niepokojąco blisko, narzędzie ostro zakończone. Donoszę, że paznokcie ze starcia wyszły cało :). O, czyżby niespodzianka nr 4? Ciasto pachnie wyśmienicie, nawet urosło, zapowiada się pysznie.

I tak.... Protokół jeszcze dzisiaj napisałam, bo taką fuchę w tym roku dostałam. Nudne i tylko pani jakiejś tam kurator do szczęścia potrzebne, ale zrobić trzeba. No to zrobiłam. Potem przygotowałam się na jutrzejsze zajęcia z jednym chłopcem (Filipku, pozdrawiam!), czego sensu akurat odmówić nie można.
O smarowaniu tatuażu maścią już mówiłam? Ach, no tak, o tym już było... Włosy dziś myłam (Dawid, pozdrawiam!) i ten tego... tatuaż.. A nie, to już było ;). Bo ja się tak cieszę z niego, że mówię wam...

No, i to by było z grubsza tyle. Nie tak źle, co? 4 niespodzianki, kilka osób do pozdrowienia. Dodam jeszcze kawkę na mieście z synem i mężem, w piękny słoneczny dzień.... No tak mi zeszło, choć jeszcze wieczór przede mną, kto wie, co się może wydarzyć.

A, i na ciacho bez owoców i warzyw chętnych zapraszam. Przy okazji tatuaż pokażę ;)