sobota, 24 maja 2014

życie zaczyna się po....

Do pewnych rzeczy trzeba chyba dojrzeć. Poczekać. Nie spieszyć się z opiniami na własny temat, nie martwić się na zapas i nie przepłacać na psychoterapeutów. Przeżyć te kilkanaście z hakiem pierwszych lat życia z godnością, stoickim wręcz spokojem, przyglądając się sobie z przymrużeniem oka albo nawet dwóch. I czekać, cierpliwie, co przyniosą dni.
Tak chyba było i jest nadal ze mną. Po cóż ja się miotałam, w płacz uderzałam i bezsens życia przeklinałam. Szukałam w różnych miejscach, pukałam, a czasami właziłam w buciorach bez pukania, bo wydawało mi się, że skorom takam biedna, przez życie i los pokrzywdzona, to ktoś musi mi pomóc. A tymczasem, w ciszy mijających minut, godzin, dni i lat moje komórki nerwowe dochodziły do stanu swego finalnego (cały czas zresztą są w drodze). Niczym wielki komputer zapisywały wszelkie dane z doświadczeń moich na dysku roboczym, żeby z nich dopiero sklecić informacje i stany istotne. Ja, niepomna tego istotnego, choć powolnego procesu, próbowałam na własny rachunek przeprowadzić inwentaryzację, biorąc w podliczeniach pod uwagę to, co w istocie miało być tylko daną wyjściową - potrzebną, choć w izolacji zupełnie fałszywą przesłanką. Powstawały mi z tego różne obrazy, z reguły smutne, przygnębiające i dość dokuczliwe. Jak człowiek tak o sobie myśli, jak ja myślałam przez większość mojego życia to nie ma bata - musi być nieszczęśliwy i wiarę we wszelkie dobro i piękno tego świata zostawić na cmentarzu innych porzuconych idei i pięknych słów.

A gdzieś tam obok trwało i trwa nadal przerabianie danych, ich katalogowanie, oczyszczanie i nazywanie po imieniu. Powoli, z dnia na dzień. I wierzcie mi, jeśli jeszcze macie to jeszcze przed sobą - pewnego dnia wielki brat postanowi, że oto nadszedł czas, żeby niektóre z tych danych ujrzały światło dzienne. W pewnym momencie okazuje się, że komputerowa baza twoich doświadczeń jest na tyle bogata, że można z niej wyciągnąć całkiem sensowne bajty.

Właśnie tego doświadczam. Jestem pełna zdumienia, widząc i rozumiejąc to, co zaczynam widzieć i rozumieć. Nie wierzę własnym uszom mówiąc to, co mówię. Nie wierzę własnej głowie myśląc to, co myślę. I jak to jest możliwe, że robię to, co robię? Że zaczynam podejmować takie, a nie inne decyzje? Nie, nie jestem z tym sama, pomoc drugiego człowieka jest potrzebna, choćby po to, żeby powiedział ci, że to co się dzieje, właśnie się dzieje. Żebyś czasem tego nie przeoczyła. Żebyś z przyzwyczajenia nie myślała cały czas tak, jak myślałaś do tej pory. To wszystko dzieje się naturalnie, w swoim czasie, we właściwej porze i odpowiednim miejscu. Ale się dzieje.

Ja na przykład jestem w takim punkcie swojego życia, że nie boję się powiedzieć sobie, że w weekendy nie pracuję. I nie pracuję.
Potrafiłam podjąć DECYZJĘ bez pytania innych o zdanie i, o zgrozo, o zgodę. OŚWIADCZYŁAM jedynie, że taką to a taką decyzję podjęłam. Wyzwalające!
Coraz lepiej idzie mi mówienie o swoich potrzebach lub przynajmniej myślenie o nich ze zgodą na ich istnienie. Coś podobnego - mam potrzeby!
Uczę się podejmować decyzje w roli mamy - ćwiczę w każdej nadarzającej się okazji :).
Dwa dni temu zjadłam drożdżówkę z makiem - walę was, kalorie!
Zaczynam mówić o moich małych sukcesach na głos, co wbrew pozorom nie jest łatwe. Człowiek tak bardzo przywiązuje się do siebie poszkodowanego przez los, bezbronnego i skromnego...
I napisałam tego posta bez lęku, że pójdzie w świat ta oto wiadomość - że zaczynam sobie radzić :)

Kłaniam się.