niedziela, 4 sierpnia 2019

powrót do przeszłości

Pani Ewo, chciałabym umieć pisać tak, jak Pani. Wiem, że jest to niemożliwe i to nie tylko dlatego, że ma Pani ogromny talent, ale też dlatego, że moje doświadczenie życiowe jest diametralnie inne od tego, jaki był i jest Pani udziałem. Dorastałyśmy w różnych czasach, miejscach, na próżno szukać w naszych rodzinach jakichkolwiek podobieństw. Nawet pseudonimu swojego nie miałam, podczas gdy w Pani rodzinie każdy miał swoje własne, rodzinne imię. Pisząc zastanawiam się, z jakimi odczuciami skończyła Pani Feluniego, ostatnią książkę o swojej rodzinie. Czy więcej jest w Pani smutku, tęsknoty za ukochanymi czy raczej wspominając Łapkę, mamę i Piotrusia odczuwa Pani spokój połączony z nostalgią?

Książka Frascati przyciągnęła mój wzrok w bibliotece, kiedy szukałam na półkach czegoś do poczytania. I choć czytałam już tą książkę parę lat temu, to pomyślałam, że przeczytam ją jeszcze raz. Teraz jestem przecież już nieco inna, trochę inaczej patrzę na różne rzeczy i trochę więcej wiem. W domu dość szybko otworzyłam tą książkę i znowu przepadłam. Mimo, iż opowiada Pani o - w sumie - smutnych, naznaczonych wojną, chorobą psychiczną i tajemnicami przeszłości dziejach swojej rodziny, to weszłam w ten świat z jakąś chorą przyjemnością. Wtuliłam się w kąt pod fortepianem w Waszym pokoju i obserwowałam Wasze życie z ekscytacją, jaką pewnie odczuwają nieuleczalni podglądacze. Czasami nawet Pani zazdrościłam... Rozmów z Łapką, bliskości, jaką miała Pani z ojcem. Zabaw z Piotrusiem, Waszej godnej pozazdroszczenia swobody, z jaką posługiwaliście się słowami. Och, ile bym dała, żeby tak jak Pani znaleźć w starym bucie zdjęcia z przeszłości rodziców, stare dokumenty, wspomnienia, adresy... Zazdrościłam Pani tej podróży w przeszłość, wchodzenia we wciąż stojące budynki, które były świadkami życia Pani rodziców.
Bałam się za to o Panią, kiedy Łapka umarł i została Pani sama z mamą i bratem. Nie wiem, czy dałabym radę udźwignąć psychiczną chorobę bliskich mi osób z taką siłą. Nagłe odloty Pani mamy, kiedy wydawało się jej, że jest gdzie indziej i kiedy indziej. Próby samobójcze Piotrusia, wieści o tym, jak jest traktowany w zamkniętym zakładzie w Tworkach... 
Zaraz po Frascati znalazłam w bibliotece Feluniego, później jeszcze raz przeczytałam Goldiego - jedyną z tych trzech książek, którą mam w moich skromnym zbiorze książek. To była trudna i zarazem piękna podróż. Smutna i zarazem przyjemnie otulająca. Podróż wymagająca skupienia, a jednocześnie rozluźniająca. 

Chciałabym kiedyś pójść na Frascati - czytałam w Wikipedii, że jeszcze coś tam jest. Może nadal stoi tam kamienica, w której mieszkaliście? Chciałabym usiąść na ławce, która była ulubioną ławką Pani mamy, ale coś czuję, że tej ławki to już raczej tam nie ma. 
Chciałabym przeczytać te książki jeszcze raz...
Chciałabym umieć i móc napisać podobną książkę o mojej rodzinie...






czwartek, 25 lipca 2019

żaden tytuł nie przychodzi mi do głowy

W tekście używać będę formy żeńskiej, bo jest to bliższe mojemu doświadczeniu i tak mi jest po prostu łatwiej. Mam jednak świadomość, że sprawa w tekście poruszona dotyczy także chłopców i mężczyzn - chcę, żebyście wiedzieli, że o tym wiem. 


Wyobraź sobie, że powoli, z każdym dniem, odkrywała w sobie niesamowitą siłę. Do tej pory czuła, że jest taka sobie, bardziej nijaka, niż jakaś. Często odczuwała lęk - przychodził nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego, zupełnie jakby bez kontekstu. Zamykała się w pokoju i czuła, że do niczego to wszystko nie prowadzi. A teraz? Teraz jest jakoś inaczej, czuje to wyraźnie? Niby jest jej mniej, a jednak jakby siła jej wewnętrzna rosła odwrotnie proporcjonalnie do jej masy. Tego, co widać jest mniej, za to tego, czego oni nie widzą, a ona fizycznie doświadcza - to rośnie w siłę. Niesamowite, prawda? Nagle poczuła, że ma w sobie moc, że nic nie jest w stanie stanąć na przeszkodzie jej pragnieniom. Kto by pomyślał, że to takie proste?! Wkładasz ubrania w coraz mniejszym rozmiarze i widzisz na własne oczy, że jesteś coraz mocniejsza. Niepokonana. Niezależna. Gotowa stawić czoła całemu światu. Teraz już ma cel, nie czuje pustki, kiedy siedzi sama w pokoju, już nie jest nijaka, o nie! Jest bardzo konkretna, bardzo zdecydowana. Jej kontury nie rozmywają się w mało wyraźną plamę bez charakteru. Teraz ma bardzo jasno, widocznie i ostro zarysowane granice, jej ciało jest zbite, mocne, skupione. Przez te granice inni nie przejdą tak łatwo, nie ma do niej łatwego dostępu, ale dzięki temu wie, że wszystko w jej życiu zależy tylko od niej. Nareszcie!


A może jest inaczej. Może wcale nie chodzi jej o to, żeby być wyraźniejszą. Może wręcz przeciwnie - tak bardzo przerażają ją ludzie, że robi wszystko, żeby być jak najmniej widoczną. Szczególnie dla mężczyzn. To stawanie się kobietą, ich spojrzenia, rozmowy o seksie. Nie wie, dlaczego, ale jak przechodziła obok grupy chłopaków czy mężczyzn na osiedlu, to miała wrażenie, że gapią się na nią niebezpiecznie. Nie, nie jak na ładną kobietę, ale jak na obiekt, z którym można uprawiać seks. Nigdy nikt jej niczego takiego nie powiedział, nie była zaczepiana, ciągle jednak - może to jakieś przekleństwo nad nią wisiało, może kara za jakieś jej przewinienia - ciągle czuła strach przechodząc obok facetów czy faceta. Musiała coś z tym zrobić, z tym ciałem, które przyciągało spojrzenia. Kiedy okazało się, że może z powrotem zamienić je na ciało dziewczynki, bez dużych piersi i widocznych bioder, nie wahała się ani chwili. Była gotowa na każde poświęcenie, byle by tylko na nią nie patrzyli. Teraz już się nie boi. A nawet jeśli czasami przejdzie jej po brzuchu jakiś trach czy niepewność, to zaraz przypomina sobie, jak wygląda, oddycha z ulgą i śmieje się z samej siebie, że taka głupia myśl przyszła jej do głowy. Na ciebie? - mówi wtedy sama do siebie - Naprawdę myślałaś, że gapią się na CIEBIE?


Istnieje też możliwość, że musi być najlepsza. Jeśli nie jest najlepsza, grunt usuwa się jej spod nóg. W czym? We wszystkim, w niczym, nieważne w czym. Musi być z przodu, odznaczona, wyróżniona, najlepsza. Jest to dla niej diabelnie ważne, choć raczej nie mówi o tym głośno. Chce być najlepsza, ale nie chce, by inni uważali, że się przed nimi chwali, że się afiszuje. W skromności, w zaskoczeniu, że znowu jej tak dobrze poszło, też musi być najlepsza. Nie umie inaczej. Zdarzyło jej się parę razy doświadczyć klęski, drugiego, a nawet trzeciego miejsca. W takich momentach miała wrażenie, że staje się nikim, zerem, że nie ma w niej niczego wartościowego, ze zawiodła nieokreślonych wszystkich. To nie było dla niej dobre, niszczyło wszystko, co zbudowała i musiała zaczynać od początku. Na szczęście w którymś momencie odkryła KONTROLĘ. To było to. Kontrolując była najlepsza. Nie tracąc kontroli nie traciła poczucia władzy. Kontrola trzymała ją na podium, stale na pierwszym miejscu. Wystarczyło się nie poddawać, kompromisy były wykluczone, odpuszczanie nie wchodziło w grę. To tak, jakby ciągle dostawała od kogoś pochwały, była na najwyższym poziomie, a reszta klasy była daleko, daleko w tyle. Mogła spokojnie spać wykonawszy swoje obowiązki tak, jak należało.


Pewnie gdzieś tam na świecie jest jeszcze on i ona, którzy czują inaczej, szukają czegoś innego. Pewnie tak. Każdy z nich ma oczywiście chwile "słabości", złe dni, ciemne i puste. To jednak nie szkodzi, bo każda, każdy z nich ma gdzie wrócić. Każda, każdy z nich już zna to miejsce, gdzie jest w miarę bezpiecznie, kąty są znajome, zdarzenia przewidywalne i nie ma się czego bać.


Teraz, Czytelniczko, Czytelniku - wyobraź sobie, że jesteś kimś z rodziny tej osoby. Może rodzicem, może rodzeństwem. A może jesteś jej najbliższą przyjaciółką, mężem, żoną, partnerem. Wyobraź sobie, że ta osoba jest dla ciebie ważna. I co, myślisz, że talerz z zupą tu pomoże? Naprawdę uważasz, że to, czego ona potrzebuje, to słyszeć, jak bardzo jest chuda i powinna jeść? Chcesz wejść do jej świata przekupując kawałkiem ciasta? A może zdarzyło ci się powiedzieć, że jest głupia, bo żeby wyglądać jak modelka robi z siebie szkaradztwo?
Wiem, wierzę, że miałaś/miałeś bardzo dobre zamiary, ale...

Pomyśl jeszcze raz...

Nie, anoreksja nie wynika z chęci wyglądania jak modelka. Nie, wpychanie jedzenia na siłę nie pomoże. Nie pomoże też zachęcanie, proszenie, zaklinanie, krzyczenie czy robienie z siebie ofiary  nieposłusznej córki/przyjaciółki/żony/męża.... Przykro mi. To się nie uda. To tak nie działa.

Co działa? Obawiam się, że nie jestem pewna. Może zapytaj, co jej to daje, dlaczego tam jest jej lepiej, niż tutaj. A potem spróbuj pomóc jej poszukać tego, czego potrzebuje w miłości do samego siebie. Jeśli chcesz... Bo wiesz, to będą długie, bardzo długie poszukiwana.



Bardzo chciałam to napisać. Czuje potrzebę włączenia się. To mój pierwszy krok. Dziękuję za przeczytanie :)



sobota, 25 maja 2019

w najnowszym numerze

Rady Pani Ady

Masz problem? Potrzebujesz pomocy, rady, wskazówek? Napisz do naszej redakcji, a nasza specjalistka od wszelkich spraw ludzkich, Adrianna Edwajs, na pewno nie zostawi Ciebie bez odpowiedzi. 

Dzisiaj przytaczamy list od Czytelniczki, która prosiła o anonimowość.

Pani Ado, piszę, bo sumienie zaczyna gryźć mnie tak mocno, że nie daję już powoli rady. Sprawa, którą chcę poruszyć jest natury delikatnej, z oczywistych więc względów nie poruszam jej ani w obecności mojego męża, ani w obecności koleżanek z pracy. Chcę zaznaczyć, że ja i mój mąż tworzymy szczęśliwy związek, mamy dwójkę wspaniałych dzieci i nie chcę, żeby sprawa, z którą się borykam w jakikolwiek sposób naruszyła ten układ. 
Pani Ado, moim problemem są książki, w których głównymi bohaterami są agresywni, pozbawieni uczuć mężczyźni. Zaczęło się od książek o panu Greju, którą to czytając poczułam niepokojące podniecenie. Oczywiście nie powiedziałam o tym mojemu mężowi, co się działo w mojej głowie w niej pozostało. Po przeczytaniu trzech części poczułam pustkę, tęsknotę jakby, więc zaczęłam szukać innych książek z męskim bohaterem, który nie cofa się przed niczym, jeśli chce zdobyć kobietę. Nie interesują mnie ckliwe romanse, prawdziwe miłości i opisy romantycznych pocałunków. Szukam przemocy, siły i dzikiego seksu. To jest jak uzależnienie. Potrafię obudzić się w środku nocy, wymknąć się z łóżka i czytać do samego rana. Mój mąż niczego nie podejrzewa, fantazje, które dzieją się w mojej  głowie są oczywiście poza jego zasięgiem. Jeśli pyta Pani o nasze pożycie, to jest ono - że tak to ujmę - w normie, satysfakcjonuje nas oboje. Pani Ado czy ja jestem zboczona? Czy to co robię jest zdradą? Czy powinnam powiedzieć o tym mężowi? Ostatnio zaczyna mi się pogarszać, bo oprócz książek szukam seriali, w których psychopaci (mężczyźni oczywiście) są gotowi do każdej zbrodni i każdego okrucieństwa w imię chorej miłości. Zaczynam podejrzewać, że może coś zaczyna się dziać z moją głową, że może potrzebuję pomocy specjalisty? Dlatego piszę do Pani, czuję, że Pani może mi pomóc, że wie Pani, co powinna zrobić kobieta w moim położeniu. 
Z niecierpliwością czekam na odpowiedź.
Krystyna z B.


Pani Krystyno, dziękuję, że zaufała Pani mi i naszej redakcji. Wykazała się Pani ogromną odwagą pisząc do nas w sprawie tak delikatnej i - jak się domyślam - bardzo dla Pani trudnej. Wydaje mi się, że szukając książek z okrutnym, agresywnym i władczym bohaterem, szuka Pani tak naprawdę urozmaicenia swojego pożycia seksualnego. Swoje pożycie z małżonkiem ocenia Pani jako w normie. Czy nie czuje się Pani nim nieco znudzona? Czy seks przynosi Pani satysfakcję tak silną, jakiej Pani naprawdę potrzebuje? Rekompensowanie sobie nudy w łóżku książkami i serialami jest dosyć powszechne wśród kobiet, które bojąc się urazić swojego partnera, nie mówią mu, że potrzebują zmiany. Czy tak jest w Pani przypadku?
Krystyno (pozwolisz, że będę się do Ciebie zwracać po imieniu?), porozmawiaj ze swoim mężem. Kobiety też mają prawa do satysfakcjonującego pożycia, a nuda w oczywisty sposób temu nie sprzyja. Nie bój się powiedzieć mężowi, czego potrzebujesz. Kto wie, może on też potrzebuje zmiany?
Krysiu (pozwolisz, że będę tak do Ciebie mówić?), kobiety zwykło się uczyć, że najważniejsze jest zaspokojenie swojego męża. Coraz odważniej jednak odkrywamy, że nasza przyjemność też jest ważna. Twoja, Krysiu, też. Powodzenia!
Ada



Czytelniczka, której list został wydrukowany w numerze, dostanie od nas zestaw kosmetyków Czysta przyjemność. Gratulujemy!


piątek, 8 lutego 2019

tydzień świra

Całe szczęście, że słońce świeci. Gdyby do tego wszystkiego jeszcze pochmurność mnie otaczała, zwariowałabym. Od poniedziałku tkwię na opiece nad dzieckiem chorym. Junior się rozchorował, jak na niego dość spektakularnie. Już nie pamiętam, kiedy był chory, a kiedy był TAK chory, to już w ogóle.

Ta opieka nie działa na mnie dobrze.

Patrzenie na Juniora totalnie pozbawionego jakichkolwiek sił odbiera siły również i mnie. Moja lękliwa część w takich chwilach po prostu rozkwita. A jak mu nigdy nie przejdzie? Co ja zrobię, jeśli do poniedziałku nie wyzdrowieje? Nie chcę być dłużej na opiece! A jak w nocy się obudzi i będzie mnie potrzebował? Nie, nie mogę wyjść z pokoju, muszę tu siedzieć i być blisko - na wszelki wypadek. Dam radę bez spania, przecież to żadna sztuka. Nie, nie wolno mi zasnąć.... I tak dalej, coś w ten deseń. Godzina za godziną, dzień za dniem - dzień świstaka normalnie.

Siedzenie w domu bardzo służy za to mojemu niskiemu poczuciu własnej wartości (NPWW). Rośnie skubane, karmione moim poczuciem bycia bezużyteczną. Przecież powinnam być w pracy. Nie mogę tak po prostu nie pracować i zmuszać tym samym innych, żeby pracowali za mnie. Przecież nic mi nie jest! A jak poradzą sobie lepiej teraz, kiedy mnie tam nie ma niż wtedy, kiedy bym w pracy była? Jeśli okaże się, że jestem niepotrzebna?! Zbędna??!! NPWW rośnie w siłę, rozgaszcza się we mnie widząc, że nikt mu nic nie zrobi. A co! Niech się trochę pognębi! Ja tu posiedzę, kawę dobrą wypiję i trochę sobie popatrzę.

A teraz niespodzianka! W środę do chorego Juniora dołączył ze swoją chorobą Myster! Tadaaam! Fajnie, nie? Teraz tylko ja i Psica jesteśmy w tym domu zdrowe. I choć sytuacja wydaje się dość dramatyczna, to nie pozwólmy, żeby te minusy przysłoniły nam pewne plusy. Fakt, że Myster jest w domu umożliwił mi wyjście do biblioteki - Juniora bałam się zostawiać samego w stanie, w którym niczego nie da się przewidzieć. Mogłam też pojechać do empiku odebrać zamówione dla Juniora podręczniki. Ba! wybrałam się nawet do fryzjerki w klatce obok i powiedziałam, że ma być jeszcze krócej. Na głowie znaczy ;). Czyż to nie luksus? Móc wyjść z domu, gdzie wirus wirusa wirusem pogania? Zainteresowanych informuję, że ja trzymam się dobrze - nie zachorowałam i nie zamierzam chorować. Zdaje się, że Psica ma podobne plany.

Innym plusem tego tygodnia jest to, że wyrabiam się w dzwonieniu do innych ludzi. Konkretnie na infolinię. Infolinię "InPostu", jeśli chodzi o ścisłość. Od poniedziałku zarówno dzielnie, jak i bezskutecznie walczę o to, żeby jakiś kurier wyjął z paczkomatu paczkę, którą tam nadałam i puścił ją w świat (a konkretnie do Warszawy, gdzie czeka kobieta, która kupiła ode mnie puder). Aaaaa!!! Co za beznadzieja. Zaczynam wierzyć w to, że ten puder będzie tam tkwił w nieskończoność, że nie dostanie go ani Warszawianka, ani ja. Jak grochem o ścianę. Biedne kobiety po drugiej stronie linii piszą kolejne ponaglenia, wysłuchują z wyuczoną uprzejmością moich coraz bardziej zniecierpliwionych słów - i nic się nie zmienia. Dzisiaj znowu zadzwonię. Niedługo pyknie mi tydzień tego wydzwaniania - może by to jakoś uczcić? Pójdę pod paczkomat i wypiję za jego zdrowie - niech mu mrozy straszne nie będą. Szlag!

W bibliotece udało mi się dorwać książkę, której czytanie od pierwszej strony wzbudza we mnie ekscytację, zaciekawienie i daje mi wielką przyjemność. To "Uporczywe echo. Sztetl Konin. Poszukiwanie."  Theo Richmonda. Nie miałam pojęcia, że istnieje książka mówiąca o losie ludności żydowskiej, która mieszkała w Koninie. I to spora książka. Napisana tak, że chce się czytać. Łał! To ja po Lublinach i Łodziach jeździłam nie wiedząc, że w moja rodzinna miejscowość kryje w sobie takie historie. Zamierzam to przeoczenie naprawić - najpóźniej w te wakacje wybiorę się do starej części Konina i pójdę tam, gdzie - jak pisze autor - (...)jedna z pierwszych gmin żydowskich w Polsce zapuściła korzenie, rozkwitała i w minionym wieku zginęła (...). Nie mogę się doczekać.

I to tyle z frontu. Z pokoju Juniora dobiega mnie regularne kaszlenie - znaczy, że żyje. Myster w ciszy patrzy się w monitor komputera - znaczy nie jest z nim tak źle ;). Psica śpi tutaj, obok mnie, przyjemnie mnie ogrzewając. Jakoś to będzie. Pozdrawiam :)





piątek, 18 stycznia 2019

#StopNienawisci

Joanna Ostrowska "Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w trakcie II wojny światowej".
R.M. Romero "Lalkarz z Krakowa".
Heather Morris "Tatuażysta z Auschwitz".
Ka-Tzenik 135633 "Dom lalek".
David Grosman "Patrz pod: Miłość".

W podręcznikach do historii napisane jest, że w czasie II wojny światowej Polacy walczyli bohatersko, z poświęceniem, z miłości do ojczyzny i cześć ich pamięci.

Na różnych przemówieniach w związku z tą czy tamtą rocznicą tej czy innej bitwy czy wojny prezydenci, premierzy i inni ministrowie głoszą chwałę polskich żołnierzy, którzy z poświęceniem, bohatersko stawiali czoło wrogom naszej ojczyzny. Starsze osoby, siedzące w pierwszych rzędach nazywa się bohaterami, oddaje się im cześć, obwiesza medalami.

Powstanie Warszawskie wspomina się urządzając widowisko. Ot, ludzie przebierają się za powstańców i odtwarzają wydarzenia tamtego sierpnia. Taka zabawa w wojnę, żeby uczcić i nie zapomnieć.

W jakimś przedszkolu dzieci zostały przebrane za żołnierzy, uzbrojono je chyba w jakieś atrapy broni i tak odwalone klepały apel z okazji odzyskania przez Polskę niepodległości.

Każda uzbrojona chwila z naszej przeszłości, każde wysadzenie, każdy mord, przemoc, nienawiść, poniżanie człowieka przez człowieka są w naszym kraju przypominane, gloryfikowane, oddaje się im pokłon, dekoruje się je wieńcami, stawia się im pomniki.

Nie rozumiem.

To tak, jakby wojna była czymś, co nadaje sens życiu człowieka. Tak jakby tylko dzięki wojnie można było zostać bohaterem. Młodym ludziom mówi się niemal, że wojna uszlachetnia, że obudziła w nas odwagę do czynów godnych corocznego czczenia. Mówi się im, że był (jest?) ktoś taki, jak wróg, który ma w sobie wszystko, co złe. Nie każe się młodym ludziom o tym zapomnieć, tak jakby ten wróg tylko gdzieś tam usnął na jakiś czas, zniknął na chwilę . Nie pozwala się tym młodym ludziom zapomnieć, że CI Niemcy, właśnie, tak - ci sami, co tak niedaleko nas mieszkają, że to właśnie oni byli tymi złymi, podczas gdy my jesteśmy tymi dobrymi.

Nie rozumiem. Dlaczego nikt nie mówi głośno, że wojna to zło? Dlaczego nie głosi się przed pomnikami, że nienawiść prowadzi do wojny? Dlaczego nie maszeruje się ulicami z hasłami szacunku, tolerancji, wdzięczności za życie - tak żeby wyparły pamięć wojny, bohaterstwa, cmentarzy? Dlaczego nie mówi się o tym, że jeśli będziemy dzielić się na lepszych i gorszych, to wojna może się powtórzyć? Że dopóki będziemy mówili, że jesteśmy my i są jacyś oni, to będziemy usprawiedliwiać wszelką nienawiść? Dlaczego nie mówi się młodym ludziom, że wojna to wielkie gówno i że musimy zrobić wszystko, żeby o takim traktowaniu drugiego człowieka zapomnieć?

Nie rozumiem. Po co nam ta chora pamięć? Po co bije się tyle medali? Dlaczego o wojnie mówi się w wielkich, wzniosłych słowach? Jak to możliwe, że wojna gromadzi prezydentów, premierów i innych ministrów w jednym miejscu, jakby była kimś ważnym?

Znalazłam w necie opinię nauczycieli Anny Dzierzgowskiej i dr Pawła Laskowskiego. Podkreślają oni: „O tym, jak niewychowawcze - i jak sprzeczne z zasadą wychowywania w duchu pokoju - jest bezrefleksyjne wpajanie szczególnego podziwu dla żołnierzy, chyba nie trzeba przekonywać”.

Post ten zaczęłam od kilku tytułów książek, które w ostatnim czasie przeczytałam. Są o ludziach, którzy żyli w czasie wojny. 
O kobietach, które zmuszano do prostytuowania się w burdelach dla żołnierzy. Po wojnie ludzie golili  tym kobietom głowy na łyso i gnali z wyzwiskami przez ulice. Bo nie pasowały do obrazu bohaterki. 
O miłości w obozie koncentracyjnym. Żeby móc się spotkać na osobności, trzeba było przekupić strażnika. A żeby mieć coś na łapówkę , trzeba były kombinować. A później trzeba było spojrzeć sobie w lustrze w oczy...
O życiu w getcie, miejscu, gdzie spędzono ludzi wbrew ich woli i kazano mieszkać na małym metrażu z obcymi ludźmi. Gdzie w każdej chwili mógł wpaść żołnierz i w ramach łapanki zabrać w przerażające nieznane. Gdzie ludzie chowali kawałek chleba, żeby móc się podzielić nim z kimś z rodziny.
O życiu po wojnie, kiedy niby pokój i wolność, ale jednak człowiek czuje się osaczony. Boi się. Nie może spać. Opycha się kolacją, bo zaznał głodu - aż do otyłości. O życiu, gdzie tajemnice, zmowa milczenia paraliżują i nie pozwalają niczym się cieszyć.
O strachu.
Głodzie.
Śmierci.
Uciekaniu.
Ukrywaniu się.
O wojnie.

Przeczytaj jedną z tych książek. Albo inną. Musimy przestać chwalić się wojnami i bohaterami, musimy okazać młodym ludziom miłość, tolerancję, piękno i różnorodność świata.
Żeby już nigdy więcej....



czwartek, 17 stycznia 2019

#rozmowyzsynem

Idziemy razem przez miasto. Rzadko się to zdarza, żebyśmy tak razem szli, bo mój syn nie jest miłośnikiem świeżego (???) powietrza. Dzisiaj ze mną wyszedł, bo czasami tak ma - chyba lubi mieć to poczucie spełnionego obowiązku i od czasu do czasu wychodzi ze mną na drugą stronę ściany. Jest nawet przyjemnie, nie pada, słońce świeci - da się tak iść przez to miasto. Przy sklepie, który właśnie mijamy stoi para, mężczyzna i kobieta pogrążeni w rozmowie ze sobą, elegancko ubrani i grzecznie się do siebie uśmiechający. Przed nimi stoją dwa stojaki z materiałami traktującymi o ich poglądzie na świat, wiarę i koniec wszystkiego.
- Ja bym się wstydził tak stać na ulicy - zagadnął syn.
- No, ja chyba też - odpowiadam - nie nadawałabym się do takiego zadania.
- A kim oni w ogóle są?
- To Świadkowie Jehowy. Jeden z różnych kościołów, jakie działają w Polsce.
- A ty mamo wierzysz? - nie "skąd się biorą dzieci?", nie "co to jest podpaska?", tylko pytaniem o wiarę zastrzelił mnie mój syn.
- Mhm..., to trudne pytanie. Z jednej strony nie umiem jakoś powiedzieć, że nie wierzę, ale też nie praktykuję żadnej wiary, nie należę do żadnego kościoła. Jakoś układam sobie życie bez tego wszystkiego.
Idziemy chwilę w milczeniu. Ja sobie myślę o czymś tam, syn myśli o czymś swoim. Parę za stojakami mamy już daleko za sobą. W pewnym momencie z mojej lewej strony pada kolejne pytanie:
- Skąd wiadomo, co jest prawdą?
Szlag! Że też musieli ustawić się z tymi swoimi gazetkami właśnie tutaj, właśnie teraz.
- Moim zdaniem nikt tak naprawdę nie wie, co jest prawdą. Dla Świadków Jehowy prawdą jest to, w co oni wierzą. Dla katolików prawdą jest to, w co oni wierzą. Tak jest z każdym kościołem. Są też ludzie, którzy nie wierzą w żadnego boga - i oni też są przekonani, że znają prawdę. Kto miałby powiedzieć ludziom, co jest jedną, obiektywną prawdą? No nikt. I chyba dlatego na świecie jest miejsce dla każdego człowieka, bez względu na to, co jest dla niego prawdziwe.
- No właśnie. Niektórzy mówią, że człowiek pochodzi od małpy, inni, że stworzył go Bóg. Mój kolega mówił, że to Bóg doprowadził do wielkiego wybuchu i tak powstał świat. Wiesz, takie dwa w jednym.
- Kto wie, może ma rację. A może nie - chyba nigdy się tego nie dowiemy.
- Ja nie czuję potrzeby chodzenia do kościoła.
- W porządku.
- Nie wiem, czy w coś wierzę czy nie.
- I tak jest dobrze. Masz prawo do szukania swojej prawdy tak długo, jak długo nie krzywdzisz tym innych. Dla ciebie też jest miejsce na tym świecie.
- I dla Psicy.
- I dla Psicy też.



P.S.
Ta rozmowa nigdy nie miała miejsca, choć istnieje możliwość, że jej fragmenty pojawiły się w naszych rozmowach. To taka próba szukania sposobu na pokazanie dziecku, że każdy ma prawo być takim, jakim jest - tutaj akurat bez względu na wyznawaną bądź nie wiarę. Ot, taka moja wewnętrzna potrzeba. O dziwo, wyszło mi na to, że wcale nie potrzeba tutaj używać wielkich słów.