czwartek, 27 lutego 2014

prezent


"Pamiętaj, że wszystko w twoim życiu jest w nim tylko i wyłącznie z jednego powodu: aby dać ci możliwość przemiany"

                                                                           (Yehuda Berg "The Power of Kabbalah")


środa, 26 lutego 2014

o człowieku - wprawka nr 1

Zacznę od wstępu, celem wyjaśnienia tudzież wytłumaczenia się. Aby część ta była również wizualnie oddzielona od klu tego wpisu, napisze ją kursywą. Oto i ono - wyjaśnienie.

Nie lubię nie pisać, nie lubię mieć długiej przerwy między jednym a drugim wpisem. Nie po to założyłam tego bloga - żeby pisać od czasu do czasu. Moim zamiarem było wprawiać się w pisaniu, ćwiczyć tę umiejętność pisząc krótkie teksty na tematy różne. Chciałam też te teksty publikować - marzy mi się być pisarka z prawdziwego zdarzenia albo panią od felietonów w jakimś szanującym się piśmie. No naprawdę, tak mi się marzy. Żeby więc to swoje marzenie choć troszeczkę urealnić, to postanowiłam publikować własnym sumptem, co w czasach internetu jest po prostu bardzo łatwe. Stąd tu jestem. Z "pracą" taką niepłatną jest jednak różnie. Bata nad głową nie ma, nikt terminów nie wyznacza, szef wkurzony nie dzwoni - słowem, to  ja decyduję o częstotliwości pojawiania się moich wpisów. I tak jak łatwizną jest napisać tekst o czymś co mnie poruszy, wzruszy, wkurzy lub ucieszy, tak o wiele trudniej jest pisać, kiedy nic szczególnego się wokół nie dzieje. Jasne, mogłabym pisać tylko pod natchnieniem. Ale nie zależy mi na takim po najmniejszej linii oporu chodzeniu, ja chcę doskonalić swój warsztat, a nic nie czyni z człowieka mistrza tak, jak nieustanne ćwiczenie. Podobno. Gdzieś kiedyś usłyszałam, że pisanie nie polega tylko na czekaniu na natchnienie, ale na siadaniu przed czystą kartką i po prostu pisaniu. Tak więc, kończąc to przydługie wyjaśnienie, postanowiłam siadać i pisać, nawet jak mi się nie chce, nawet wtedy, kiedy żaden szczególny temat mnie w głowę moją utlenioną nie rąbnie. Oto więc i jestem. Będę się wprawiać. Dzisiaj o człowieku trochę napiszę, mam w planie napisać kilka tekstów o człowieku, co mnie w nim zastanawia, dziwi, bulwersuje, skąd się u niego różne rzeczy biorą. I tak. 
Kursywę tymi słowy zamykam.

Proszę sobie wyobrazić człowieka. A jako że jestem kobietą i sposób myślenia osobników płci żeńskiej jest mi bliższy, to proszę sobie wyobrazić kobietę. Już? Dobrze. Niech stoi sama, przynajmniej na razie. I bardzo proszę, żeby była naga. Tak, tak - ma być naga. Proszę się nie dziwić ani nie bulwersować - to jest tylko hipotetyczna kobieta, w hipotetycznym miejscu, bez hipotetycznego ubrania na sobie. Kobieta ta nie ma sobie nic do zarzucenia. Jest taka, jak ją pan bóg stworzył. Dba o siebie i swoje potrzeby - gdy jest głodna, to je, gdy chce jej się spać, to idzie spać, gdy czuje się brudna, to się myje, gdy brakuje jej pieniędzy, to... No właśnie, gdy brakuje jej pieniędzy, to postanawia znaleźć sobie pracę. Jakąś przyjemną w miarę, żeby spędzanie w niej czasu nie było udręką. Nie ma powodu, żeby sobie niepotrzebnych trosk w życiu nakładać, prawda? Kobieta wie, że aby znaleźć pracę, trzeba się ubrać, podobno to jest bardzo ważne, żeby się ubrać. Tak więc kobieta idzie do sklepu z ubraniami. Pracująca tam inna kobieta (zbieg okoliczności) podnosi głowę znad czytanej gazety i omiata krytycznym wzrokiem przybyłą. Kobieta nasza naga czuje się nieswojo. Coś ze mną nie tak? Jestem brudna, śmierdzę? Spostrzega lustro za wieszakami, idzie do niego powoli, żeby sprawdzić, czy coś jest na rzeczy. Spogląda w wielkie lustro, które odbija całą jej sylwetkę. Mhm, wszystko w porządku - jestem czysta, w nic nie wdepnęłam, generalnie jest ok. No nic, może się jej zdawało, może ekspedientka wcale na nią krzywo nie patrzyła?
Podchodzi do lady.
- Chciałabym się ubrać.
- W to nie wątpię - powiedziała jednak niezbyt uprzejmie ekspedientka - a jakie ubrania konkretnie panią interesują?
- Ładne. Chciałabym znaleźć pracę, a podobno to bardzo ważne, żeby do pracy się odpowiednio ubierać.
- Mhm, rozumiem. Niestety, obawiam się, że źle pani trafiła. Szczerze wątpię, żeby znalazła pani tutaj coś odpowiedniego dla siebie.
Kobieta naga rozejrzała się po sklepie.
- Przecież tutaj jest mnóstwo ubrań - zauważyła zdziwiona
- No tak - westchnęła sprzedawczyni, a jej mina mówiła "a zapowiadał się taki spokojny dzień" - ale  nie sądzę, żeby którekolwiek z nich pasowały na panią.
- Dlaczego? Nie ma tutaj ubrań, które pasują do pracy?
- Są, i owszem, ale....
Kobieta w ubraniu odetchnęła głęboko, policzyła w myśli do dziesięciu i tchnięta tą pewnego specyficznego rodzaju litością i poczuciem misji, najspokojniej, jak mogła, powiedziała:
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jest pani za gruba na te ubrania. Pani sylwetka, no cóż, jest daleko poza normą, z myślą o której szyto tę kolekcję.
Kobieta naga spojrzała na ekspedientkę tak, jakby ta dopiero co wysiadła z latającego krążka i przywitała ją w języku marsjańskim.
- Słucham??!! - zapytała zaskoczona
Ekspedientka "mam tu misję" pomyślała, że trafił jej się trudny przypadek. No cóż, nie takie się w życiu rzeczy robiło, prawda? W końcu po to są kobiety, żeby sobie nawzajem pomagać, kto wie, może będzie jej to policzone w dniach sądu ostatecznego.
- Nie ma co gadać, pokażę pani. - powiedziała i pociągnęła swoją klientkę w stronę lustra. - Proszę spojrzeć. Jest pani dużo za duża! Uda - za grube, w ogóle nogi jakby bez grama mięśni, za to tłuszczem oblane. Zresztą -cała jest pani, za przeproszeniem, w tłuszczu. Ten brzuch, proszę spojrzeć na swój brzuch. Niech pani stanie bokiem. Widzi to pani? Wystaje pani wielki brzuch! W jaką spódnicę chciałaby pani ten brzuch zmieścić? Ciążowe ciuchy to nie w tym sklepie. A piersi?! - rozochociła się sprzedawczyni - No kochana, w naszych czasach takie rzeczy można chirurgicznie korygować - można zmniejszyć, zwiększyć, ujędrnić. Bo wie pani, pewnych rzeczy to nawet porządny stanik nie ukryje!
Kobieta nasza hipotetyczna nagle poczuła się brzydka. Im bardziej dostrzegała rzeczy, o których mówiła jej ta obca kobieta, tym trudniej jej było na siebie patrzeć. Jak mogła do tej pory nie zauważyć, że ma za dużo tłuszczu? Jak mogła tolerować u siebie taki obtłuszczony brzuch?! Nogi - ma brzydkie, krzywe i grube nogi! Faktycznie, nie da się ukryć. Jak z takim obleśnym wyglądem znajdzie jakąś pracę? Gdzie ona miała oczy?? Zachciało jej się płakać, chciała się schować, nagle poczuła się bardzo naga. Zakryła twarz dłońmi i zaszlochała. Przykucnęła, żeby już ta kobieta ze sklepu przestała na nią patrzeć, żeby jej nie widziała. Taki wstyd! Takie upokorzenie!
Kobieta w ubraniu w słusznym jedynie rozmiarze zamilkła. Postanowiła pomóc tej kobiecie, bo wygląda na to, że nie była świadoma swoich mankamentów.
- Spokojnie - powiedziała - proszę się opanować. Niech pani usiądzie i popatrzy na mnie. No już. Moja droga, jest źle, ale może być lepiej. Wystarczy wziąć się za siebie. Grunt to dieta i porządna porcja ćwiczeń. O, już wiem - kobieta w ubraniu wstała, podeszła do lady i wzięła leżącą tam gazetę - Proszę popatrzeć na te zdjęcia - takie kobiety są piękne. Tak należy wyglądać, a wtedy może sobie pani kupować w moim sklepie ile dusza zapragnie.
Kobieta w okrutny sposób naga spojrzała na zdjęcia w czasopiśmie. Przedstawiały one kobiety nad wyraz szczupłe, wysokie i pięknie ubrane. Wyglądały zjawiskowo. Kobieta bez ubrania postanowiła, że będzie wyglądać tak, jak one. Będzie piękna. Będzie podobać się sprzedawczyni i innym kobietom. Będzie mogła spokojnie na siebie patrzeć w lustrze. I nigdy przenigdy nie dopuści to takiego upokorzenia, jakie spotkało ją dzisiaj. To jej ostatni dzień bycia tłustą. Od tej chwili zrobi wszystko, żeby schudnąć.
I wyszła ze sklepu.
I już nic nie było takie, jak przedtem.
Mimo głodu kobieta nie jadła, mimo zmęczenia nie odpoczywała, głosy bliskich mimo uszu puszczała. Tłumaczyła sobie, że jej zazdroszczą. Tłuszczu w jej ciele nie było wcale, zamiast nich uwidoczniły się kości, ścięgna, skóra. Czuła się piękna, wiedziała, że jest piękna. Bo tak mówi sprzedawczyni, bo tak mówi wiele innych kobiet, bo tak napisali w czasopiśmie. Po jakimś czasie została stałą klientką owego sklepu, który będąc na początku świadkiem jej upadku, był teraz świadkiem jej odrodzenia.



Co ja widzę w człowieku, co widzę w sobie? Widzę wielką potrzebę podobania się innym, chęć bycia jak inni, żeby zdobyć ich uznanie. Lubimy myśleć, że nam zazdroszczą, nie lubimy myśleć, że uważają nas za brzydkie, nieatrakcyjne. Dlaczego my kobiety wiecznie się odchudzamy? Dlaczego tak bardzo zależy nam na byciu pięknym w ogólnie uznany sposób? Skąd ta podatność na presję otoczenia? Kto mi powie?


sobota, 8 lutego 2014

lista S

Lubicie stereotypy? Nie, na pewno nie. To nie jest modne lubić stereotypy. Nawet, jeśli się je niechcący czy z przyzwyczajenia wyznaje i uznaje, to na pewno nie jest dobrze się do nich przyznawać. Ja oczywiście też nie lubię stereotypów i choć piszę to jakby z pełnym przekonaniem, to nie łudzę się, że jestem od stereotypowego myślenia zupełnie wolna.

Dlaczego o stereotypach? Bo właśnie przeczytałam książkę, która oprócz tego, że stała się dla mnie źródłem wiedzy geograficznej i historycznej, oprócz tego, że czytało się ją doskonale, że poruszała moją wyobraźnię, duszę i emocje, spać nie dawała, to jeszcze na dodatek można tą opowieścią sporo stereotypów złamać.
A przynajmniej przyjąć do wiadomości, że to wcale nie musi tak być, jak ludzie myślą, że być musi.

Stereotyp nr 1
Miałaś (łamane przez miałeś) trudne dzieciństwo? Oho, to z całą pewnością będziesz miała (łamane przez miał) trudne życie. Bez psychoterapeuty, zaufanego przyjaciela czy bloga ani rusz. Złe dzieciństwo łamie życie. Na pewno. Nie masz szans być silną osobą i wyjść na prostą, jeśli na przykład:
a) twój ojciec był alkoholikiem i zgwałcił cię po pijanemu,
b) matka zaniedbywała cię nieustannie, nie dbając o trzy posiłki dziennie w twoim menu,
c) przeżyłaś wojnę, powódź, pożar, trzęsienie ziemi lub też komornik wywalił twoją rodzinę na bruk,
d) jakieś inne niewyobrażalnie trudne przeżycie.
Teraz, będąc dorosłą, możesz tylko ciągnąć swój żywot jako tako, cierpiąc wewnętrzne katusze i zazdroszcząc innym ich sielankowego życia. Teraz, jako dorosła (łamane przez dorosły) nie masz szans najmniejszych na szczęście, nie łudź się - trauma swoje zrobiła, czasu nie cofniesz. No, może jak dokopiesz się do źródła swego nieszczęście w toku wieloletniej psychoterapii (nie krótszej, nigdy nie krótszej!), przerobisz to, przeżyjesz raz jeszcze i uporządkujesz, to może sny będą piękniejsze. Ale nie łudź się - będziesz już wtedy zbyt stara (łamane przez stary), żeby coś ze sobą jeszcze pożytecznego zrobić.

Stereotyp nr 2
Matka zawsze kocha swoje dzieci bezgranicznie i bezinteresownie. Już w momencie porodu ma uczucie uczestniczenia w cudzie, którego żadem mężczyzna nie jest w stanie zrozumieć. I nigdy nie zrozumie. Te małe stópki, ciałko pomarszczone, krwią jeszcze umazane, ten płacz pierwszy, położenie na piersi, przytulenie. Ta ulga po godzinach pełnych bólu - bólu, którego już się nie pamięta, kiedy patrzy się na to cudowne, małe stworzenie. Czy to możliwe, że ja je wydałam na świat? - pyta siebie pełna wzruszenia matka. Od teraz już nic nie będzie takie samo. Już nic z tego, co ważne dotąd było ważnym nie będzie. Bo cóż może konkurować w życiu kobiety z tą małą istotką, z tym potencjałem, nad którym od teraz trzeba czuwać, troszczyć się i chronić przed złem tego świata? Nie, nie ma takiej rzeczy w życiu matki, dla matki najważniejsze jest jej dziecko. Matka, która stawić by śmiała cokolwiek innego ponad dobro swego dziecka i nad własne dla niego poświęcenie, jest złą matką, niegodną i złe dzieciństwo temu dziecku serwuje, które potem zniszczy mu życie (patrz stereotyp nr 1).
Matka potrafi też w naturalnie dany jej sposób kochać każde ze swoich dzieci jednakowo. Nie wyróżnia żadnego z nich kosztem drugiego, żadnego też z nich nie krzywdzi bardziej niż pozostałych. Ani świadomie, ani przez pomyłkę czy niedopatrzenie. Matkom się to po prostu nie zdarza. Pokłady miłości są w niej ogromne, źródłem niewyczerpanym płyną ku każdej latorośli, którą pod sercem przecież przez 9 miesięcy nosiła. I tak, jak ojca da się zastąpić innym opiekunem, tak matka była, jest i zawsze będzie tylko jedna.

Stereotyp nr 3
Osobie w wieku sędziwym należy się szacunek. Pokłady mądrości życiowej, doświadczeń, lat i zmarszczek, a także słabości ciała, jakie w sobie i na sobie nosi - nie godzi się takiej osobie ubliżać, mówić prawdy prosto w oczy, jeśli jest bolesna czy nie ustępować miejsca w autobusie. Więcej, młodzi nie tylko powinni takie osoby szanować, ale też możliwie brać garściami z tej studni dobrych i złych doświadczeń, rad sprawdzonych, bo wypróbowanych, zanim źródło zaschnie i zostanie piachem przysypane. Seniorzy zresztą chętnie się tym, co mają, podzielą. Są osobami otwartymi, spokojnymi, łagodnie nastawionymi do innych. Klną mało lub nie klną wcale - toż to nieocenione źródło poprawnego języka ojczystego. Dobrze, są może trochę staroświeccy - nie można z nimi porozmawiać o seksie, zapalić razem papieroska, poserfować po necie czy założyć konta na facebooku, ale czyż nie na tym między innymi polega ich urok? Już nie ma wielu takich ludzi, są jak rzadkie eksponaty w muzeum. Czemu by nie skorzystać? Owszem, bywają też marudni, oczekują, że wszyscy dookoła muszą się nimi zajmować, bo są starzy i niedołężni, chcą litości, nurzają się w tej swojej starości traktując ją jak przywilej. Ale na to trzeba przystać, zapłacić tę niewielką ostatecznie cenę, żeby w zamian dostać znacznie więcej.

Stereotyp nr 4
Starsze osoby nie znają się na komputerze. Nie są w stanie zrozumieć takich słów jak internet, komunikator, e-mail czy portal społecznościowy. Są na to za głupi.


Wiecie, co na tą listę "S" prawdopodobnie powiedziałaby bohaterka książki "Kobieta w 1000 st. C", siedemdziesięcioletnia Herra? Myślę, że powiedziałaby "gówno prawda!". Leżąc w swoim łóżku, w wynajmowanym garażu, ze swoim rakiem i nałogowym paleniem papierosów zaśmiałaby się na tyle, na ile pozwoliłoby jej zdrowie i powiedziałaby "gówno prawda! co wy tam wiecie! pieprzenie takie...". Kobieta ta na ponad 400 stronach książki H. Helgasona opowiada o swoim życiu. Niełatwym, wojennym, gwałconym, osieracanym i w sumie samotnym. Masakra, materiał na trwającą całe życie i nie rokującą dobrze psychoterapię wspomaganą farmakologią. Ha, chcielibyście! To niesamowite, ile ta dziewczynka, kobieta i staruszka zniosła. I to z podniesioną głową.

Historia choć w sumie smutna to piękna. Choć rozdzierająca momentami serce, to jednak podnosząca jakoś na duchu. Choć jakby nieprawdopodobna, a jednak podobno wydarzyła się naprawdę. Polecam mocno.


Kobieta w 1000°C. Na podstawie wspomnień Herbjörg Maríi Björnsson


piątek, 7 lutego 2014

mała różnica

Właśnie się dowiedziałam (piątek, 7 lutego 2014 roku, godzina ok. 18:15), że mój 7-letni syn nie zna znaczenia słowa "pijany" Dziwne - ja w jego wieku znałam znaczenie tego słowa aż nadto dobrze. Na pewno nie wynika to z różnicy między moją dawną, 7-letnią inteligencją a inteligencją mojego syna w obecnym momencie jego rozwoju. Z obiektywizmem, na jaki tylko mnie stać z pozycji matki, mogę stwierdzić, że mój syn jest dzieckiem niegłupim. Więcej, miał on od najwcześniejszych lat swoich i ma nadal zadziwiający pociąg do słów. Lubi wiedzieć, co znaczy każde nowo napotkane słowo na jego drodze. Pyta. Sporo. Czasami zapyta o takie słowo, że mam spory problem z wyjaśnieniem jego znaczenia na takim poziomie, żeby mały chłopiec je zrozumiał. Słowem - K. lubi słowa. Słowa usłyszane, przeczytane w książce przez siebie samego czy przez inną osobę, słowa zobaczone na ekranie telewizora czy monitorze komputera. Zaczepił już o słowa w języku angielskim, niemieckim, francuskim i rosyjskim. Nie, nie, nie uczy się tych wszystkich języków, ale jak zdarzy mu się na przykład gdzieś zobaczyć cyrylicę, to nie omieszka zapytać, co tam jest napisane i co oznacza (dzięki ci miniony systemie, że uczyłam się rosyjskiego w szkole i dzięki ci rozumie mój, że jeszcze coś z tego pamiętasz).

Nie pamiętam, żebym ja tak miała, nie umiem więc siebie do niego tutaj przyrównać. Wiem jednak na pewno, że w wieku siedmiu lat wiedziałam, co znaczy słowo "pijany".

Wiedziałam, ja to słowo wygląda. Patrzyło na mnie swoim specyficznym, zamglonym nieco wzrokiem, stało niestabilnie,chwiejąc się na swoich lichych literkach, czasami śmiało się bez kontekstu, czasami wybuchało agresją i gniewem. Słowo to było chude, tak - zdecydowanie brakowało mu ciała. Najwidoczniej kalorie alkoholowe nie utuczą słowa "pijany" tak, jak tłuszcz powoduje nadwagę w słowie "pączek". Kolory miało różne - na początku bardziej czerwone, później stawało się sine, blade, prześwitujące żyłam, czasami przybierało kolor fioletowy. Tutaj nie było stałości, jak zresztą w wielu aspektach tego słowa.

Wiedziałam, jak to słowo brzmi. Brzmień miało wiele, jak na takie marne słowo. Potrafiło na przykład brzdękać, grać jak dzwonki. Bim - bam, brzdęk - brzdęk, dzyń - dzyń. Wysoko lub nisko, grubo i cienko, w zależności od stopnia napełnienia butelek. Butelka upada na podłogę - bach! Czasami się zbije - tadam! Taka orkiestra dzwonkowa, bez pałeczek, wystarczy odpowiednio duża ilość rozmaitego szkła. Brawa dla słowa "pijany"! Cóż za talent, jaka fantazja, rzekłbyś eufonia dźwięków. Ale to nie wszystko, słowo "pijany" potrafi też brzmieć inaczej. Zupełnie inaczej. Potrafi bełkotać. Nie jesteś wtedy w stanie zrozumieć jego mowy, ta muzyka jest jak z innej planety, wydaje się, że "pijany" chce coś powiedzieć, ale nie jest w stanie ułożyć tego w słowa zrozumiałe dla otoczenia. Słowa "dziecko", "rodzina"  czy "sprzedawca" nie są w stanie go zrozumieć, choć wyraźnie chce im coś powiedzieć. To już raczej nie muzyka, to wyraźne zaburzenie funkcji komunikacyjnej. Mało tego, słowo "pijany" potrafi rzygać tak, jak żadne inne słowo na świecie. Tych towarzyszących mu wtedy odgłosów nie da się pomylić z niczym innym. Potrafi być przy tym wytrwałe uporem przypisanym kompozytorom, muzykom czy malarzom, którzy długo nie potrafią oznajmić, że oto ich dzieło jest skończone. Kto by pomyślał: słowo "pijany" tak bliskie słowu "twórca"... "Trzeźwy" by się uśmiał wprawdzie, ale tu nie ma co się śmiać. "Pijany" potrafi bowiem jeszcze jęczeć, stękać, bekać, głośno sikać, chrapać, majaczyć, ciałem swym uderzać o podłoża różnego rodzaju, a każde podłoże inny dźwięk wydaje, chrzęstowi kości towarzysząc.

Wiedziałam, ja słowo "pijany" pachnie. Zaraz - napisałam pachnie? Przepraszam słowo "pachnieć" z całego serca. Ono tutaj niewinne, ma niepodważalne alibi, że ze słowem "pijany"  nie ma nic wspólnego. "Pijany" nie pachnie. "Pijany" śmierdzi. Cuchnie różnie, zależy z czym tworzy zdanie. Może zalatywać wódką, winem, piwem, moczem, gównem, wodą kolońską, smrodem długo niemytego ciała. Różnie.

Wiedziałam też, jak to słowo się odczuwa. Nie było przyjemne ani dla zmysłów, ani dla skóry, ani dla duszy. Oko nie chciało na nie patrzeć, ucho nie chciało go słyszeć, a nos nie chciał go czuć. Skóra jeżyła się na widok słowa "pijany", pewnie jakby miała kolce,  to uruchamiałaby je w obronie własnej i nie zawahałaby się ich użyć. Dusza więdła. Chowała się w najdalszy kąt czeluści duchowych, żeby nie cierpieć albo żeby inni nie widzieli, że cierpi. Generalnie słowa "pijany" unikano, jak się dało.

Tylko, że się nie dało...

I ja to wszystko w wieku mojego syna będąc wiedziałam. Znałam słowo "pijany", jako jedno z pierwszych z mojego osobistego elementarza. A mój syn go nie zna. Mała WIELKA różnica. Jedno słowo. Tylko i aż.

Nie wiem, komu powinnam dziękować. Sobie? Mężowi? Bogu? Ślepemu trafowi? Szczęściu? Na wszelki wypadek kłaniam się w podzięce wszystkim tym osobom i nieosobom - dziękuję z całego serca za tę małą różnicę.


sobota, 1 lutego 2014

gOŚCIe w dom....

Parę słów o mnie. Tak, wiem - prawie każdy wpis na moim blogu jest o mnie, ale staram się kamuflować,
w historie niby zmyślone wplatać, żeby po oczach za bardzo nie biło. Tutaj też pojawi się historia, niestety zmyślona, ale zanim o zmyśleniu, czy raczej powinnam napisać, fikcji, trochę musi być reporterskiego spojrzenia na mnie samą. No kontekst taki jest tutaj niezbędny, przykro mi.

Mam problem z ludźmi (nie umiem stwierdzić, czy to powoduje, że ludzie mają problem ze mną - o to już by trzeba tych ludzi zapytać; wielu ich nie ma, więc jak ktoś ma ochotę, niech w detektywa się pobawi, poszuka i zapyta: czy ma pan(i) problem z taką to a taką?). Mój problem polega na unikaniu.

UNIKAĆ czasownik (1.1) starać się nie mieć kontaktu z kimś lub czymś; odmiana(1.1) unik|ać, koniugacja I; aspekt dokonany uniknąćskładnia: (1.1) unikać + D; kolokacje(1.1) kontroli, ludzi, płacenia, komisji, sądu, zagrożeń, manipulacji, pokarmów, błędów, pułapek, strat, stresu, przemęczania się, pracysynonimy: (1.1) omijać, stronić, wystrzegać sięwyrazy pokrewne:  rzecz. unik m, unikanie n, uniknięcie przym. nieunikniony;

(żródlo: http://pl.wiktionary.org/wiki/unika%C4%87#cite_note-1)




Żeby nie być jednak posądzoną o samotność z wyboru lub z poczucia konieczności unikania ludzi, od razu wyłuszczę, że zdarza mi się poznać nowa osobę. I lubię bardzo poznać kogoś, z kim "jest mi po drodze". Przyjemnym są mi rozmowy z innymi osobnikami płci obojga. Problem leży u mnie w podtrzymywaniu tych znajomości. Bez owijania w bawełnę - nie po drodze jest mi z telefonem.

Telefon (z gr. tele – daleko oraz phone – głos) – urządzenie końcowe dołączane do zakończenia łącza telefonicznego

Nienawidzę telefonów. Inaczej - nie mam nic do samego przedmiotu, jakim jest telefon, obecnie występujący już prawie tylko pod postacią telefonu komórkowego. Przedmiot sam w sobie, jako martwy i bezduszny, odczłowieczony, w niczym mi nie przeszkadza i do niego samego, bez kontekstu społecznego, nic nie mam. Niestety, telefon ożywiony palcami człowieka, wybierającego numer identyfikujący drogę do mnie prowadzącą, do mojego telefonu na szafce leżącego, staje mi się przedmiotem wrogim i wielce niepożądanym. I, o ironio, mimo, iż preferuję kontakt z drugim człowiekiem w cztery oczy, na tak zwanego żywca, to bez pośrednictwa telefonu takie spotkanie staje się mało prawdopodobnym. I ta właśnie zależność stoi u źródła mego unikania, a raczej, żeby być precyzyjną, niezabiegania. Nie lubię telefonem inicjować, nie lubię też inicjacji telefonicznej podejmować. Znajomości moje się spłycają, podsycane jedynie przypadkowymi, krótkim spotkaniami gdzieś tam a propos, przypadkiem, bez umówienia. W ten oto prosty ciąg przyczynowo-skutkowy krąg mych bliskich znajomych jest mały i nie powiększa się znacząco mimo upływu lat moich i znajomych, których to przy okazji (w tym przydługim zdaniu) przepraszam, jeśli nie zadzwoniłam, choć mówiłam, że zadzwonię. Tak się mówi, tak i ja mówię, choć z góry wiem, że raczej tego nie zrobię. Oszustwo doskonałe, perfidne i świadczące o złym wychowaniu. Tak, wiem.

A po co ta wycieczka osobista jak numer telefonu? Bo oto przeżywam stan do tej pory jakoś mało przeze mnie poznany. Odczuwam brak osób, które dane mi było niedawno poznać, a których poznawać dalej nie mogę z przyczyn, o których za chwilę. I gdybym tylko mogła choć do jednego z nich zadzwonić, to zrobiłabym to, bo czuję brak tak duży, że strach przed telefonowaniem przy owym braku znika, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki postępu (jak cudownie, że mam telefon; dzięki ci, o panie Bell za ten zbliżający ludzi wynalazek!).


Alexander Graham Bell (ur. 3 marca 1847 w Edynburgu, zm. 2 sierpnia 1922 w Beinn Bhreagh, Nowa Szkocja w Kanadzie) – szkocki wynalazca telefonu i kilkudziesięciu innych wynalazków telekomunikacyjnych. Z zawodu był logopedą i nauczycielem muzyki. Graham Bell był też współzałożycielem dwóch znanych czasopism Science i National Geographic. Na jego cześć nazwano jednostkę miary – bel (1 B). W 1912 IEEE uhonorowało go Medalem Edisona za wybitne osiągnięcia przy wynalezieniu telefonu.
(źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Alexander_Graham_Bell).

Ci bezwstydnie przeze mnie zawłaszczeni znajomi to bohaterowie książki "Ości" Ignacego Karpowicza. Nie wszyscy przypadli mi do serca tak bardzo, że zdolna bym była do nich zadzwonić, ale z niektórymi z nich chętnie bym się umówiła, a nawet ograniczyła do pogawędki telefonicznej, co u mnie rzadkie, jak śnieg tej zimy. Ja przez telefon nie gawędzę, ja co najwyżej streszczam moją potrzebę spotkania się i szybko się rozłączam. Do Mai bym jednak zadzwoniła. Żeby pogadać. Jejku, ależ chętnie bym posłuchała zdań przez nią stwarzanych. Bo Maja zdań nie konstruuje, u niej nie polega to na budowie podmiot - orzeczenie - dopełnienia. Nie, Maja zdania tworzy, one je kreuje, wymyśla dopiero znaczenia, cudownie zestawiając ze sobą cząstki języka tak, że one mnie po prostu zachwycają. Pobawiłabym się z nią  w takie językowe malowanie. Chętnie dałabym się zaskoczyć pytaniem, które ni z gruszki ni z pietruszki Maja lubi zadawać. Chciałabym, żeby mi nawijała, jak to u niej wszystko się psuje, o czy rozmawiała ostatnio ze Sławojem, swoja tchórzofretką i czy Sławoj w końcu dokonał coming out'u z szafy. Ta kobieta w każdej sytuacji umiała się odnaleźć słownie, pięknie zestawiała ze sobą wyrazy, a ja po prostu takich ludzi ubóstwiam. Siebie ubóstwiam, jeśli uda mi się czasem jakiś słowny majstersztyk ułożyć. Mam takie odczucie, że mimo swojej depresyjnej natury (hej, Maja, gdzie jesteś??), uzależnienia od e-papierosa i inhalatora na astmę, mimo swego dziwnego (czytaj: słabo udanego) małżeństwa, umiała tak o tym opowiadać i tak to przyjmować, że ja w jej depresyjność uwierzyć nie chciałam, ja takiej depresyjności bym sobie życzyła.
A Franek i jego romans z Mają? Szybko zawiązany, mocno. Franek i jego asymetryczne zakupy, żeby być bardziej dla Mai i jak Maja (staram się za wiele nie ujawniać, żeby nie popsuć wam zabawy podczas czytania książki,bo to zrobić po prostu musicie).
Norbert. Uwielbiam Norberta, choć pewnie fizycznie wcale by mi się nie spodobał. W ogóle pewnie na pierwszy rzut oka uznałabym go za prostaka, gbura, chama, wieśniaka i takie tam. 

"A dlaczego to ty mówisz poprawnie, a ja nie? Bo mi rodzice są spod Lublina? Bo jestem mężczyzną? Kurwa. A może ja ten pierdolony zakres jebany pojęciowy czy chuj wie rozszerzam, a nie, że mylę, co?!"
(Norbert, źródło: I Karpowicz: Ości, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013, s. 309)

A  tu nagle to, co dzieje się na kartach książki, jakim człowiekiem okazuje się być Norbert naprawdę... Norbert, no dlaczego urywasz ze mną znajomość? Dlaczego książka się skończyła i nie wiem, co u was wszystkich? Jak twój związek z Ninel, Co u Andrzeja? Maria i jej nietypowa rodzina? Będzie mi was brakowało. Cholera, bardzo. Nie powinno się takich książkę pisać, nie powinno wymyślać się aż tak dobrze skrojonych bohaterów. Przecież tacy nie istnieją, prawda? 

A może gdzieś tam jesteście? Zadzwońcie czasami....