piątek, 11 kwietnia 2014

i klaszczemy głośno na końcu

Żyć z czegoś trzeba, dlatego każdy zarabia jak może. A że człowiek jest istotą o mniej lub bardziej rozwiniętym pancerzu moralnym, lubi myśleć, że sposób, w jaki zarabia jest przynajmniej zgodny z prawem. To jednak nie wystarcza, żeby na rynku przepełnionym konkurencją w codziennych targach i przetargach sprzedać właśnie swój towar. Aby zdobyć klienta, trzeba być:
a) oryginalniejszym,
b) szybszym,
c) bardziej namolnym.
Sprzedawcy dóbr wszelakich nie wahają się pukać do każdych drzwi. KAŻDYCH. I jeśli podejrzewacie, że mam na to jakiś przykład, to oczywiście się nie mylicie. Ba, ów przykład właśnie sprowokował mnie do napisania tego tekstu. Ten wstępik to tylko tak, żeby zabajerować, zabłysnąć jakoś elokwencją i zdaniami złożonymi - słowem, żeby ten tekst wam jakoś sprzedać :)

W istocie mogłabym ten wpis zacząć tak:  obwoźne "teatrzyki" odwiedzające przedszkola i za niemałe pieniądze przedstawiające swoje dwuosobowe "przedstawienia" te jedna wielka żenada. Ja wiem - podobno niełatwo jest aktorom (przyznam, że z trudem przechodzi mi przez klawiaturę słowo "aktor" w przypadku rzeczonych komediantów). Pracy nie ma, seriale przepełnione, teatry bez etatów - a żyć za coś trzeba. No to przyatakujmy przedszkola. Rodzice lubią jak się coś w tych placówkach dzieje, im więcej tym lepiej - ma się wtedy wrażenie, że dziecka rozwija się z każdą godziną spędzoną poza domem. Skleci się kilka wystąpień, płachtę z tłem zawiesi się na sznurku, jakaś piosenka (z płyty oczywiście), strój z futerka czy z Tesco i jedziemy. Roześle się oferty mailowo po przedszkolach, to nic nie kosztuje - niejeden dyrektor skorzysta, żeby potem chwalić się na stronie internetowej, że "dużo u nas jest teatrzyków, co najmniej jeden miesięcznie". Jeździć do teatrów stacjonarnych wiadomo, że nie zawsze się chce, bo to wyprawa zawsze się robi. Nie ma to jak teatr na dywanie w sali.

I się zaczyna. To, że nie jeden aktorzyna na taki pomysł wpadnie to pewne. Trzeba zrobić tak, żeby być kupionym. Myśl! Po pierwsze, musi być dydaktycznie. Tak, nauczycielki lubią, kiedy jest dydaktycznie, jakiś temacik sobie sklecą przy okazji i mają z głowy. A więc można by na przykład o zdrowym odżywianiu, o nie rozmawianiu z nieznajomymi, o leniuchowaniu, że złe jest. Cztery pory roku to bardzo dobry temat, jak zimę wezmą, to wiadomo, że pozostałe trzy pory roku też ich skuszą, a o tym gada się co roku... Segreguj śmieci. Dobrem zło zwyciężaj. Bądź koleżeński. Słodycze psują zęby.... Sztuka w służbie nauce, to powinno chwycić. Po drugie - niech będzie komicznie. Jak nauczycielki widzą, że dzieci się śmieją, to chcą więcej. Trzeba jakieś żarciki do tekstu wrzucić, przewrócić się z trzy razy, potknąć o coś, lapsus słowny wtrącić. Świetnie, to już mamy. Po trzecie wrzucić by trzeba jakieś piosenki. No nic, tu się zainwestuje, podkład muzyczny nagra, się zaśpiewa. I nie wolno dać o sobie zapomnieć. Nie można ustać w słaniu ofert, konieczne są słowa profesjonalny, autorski, tani i uczący. Zrobi się ze trzy spektakle i objedzie się z nimi całą Polskę. Po roku zapomną, co było, dzieci się w przedszkolu zmienią, to się z tymiż spektaklami wróci. No, pasuje.

Tylko, że mnie wcale nie pasuje. Ja przepraszam, ale mnie te teatrzyki łagodnie mówiąc irytują. Zawsze jestem przeciw, uważam, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Według mnie lepiej raz pojechać do teatru na porządne przedstawienie, niż co miesiąc oglądać szmirę. Z reguły wygląda to tak: płachta z namalowanym obrazkiem wywieszona na stojakach, dwóch "aktorów", którzy szybko za tą płachtą się przebierają, jak jest potrzeba, raz mówią jakimś tam wierszem, raz prozą, niewybredne żarty rzucają - generalnie wypaczają jakiekolwiek poczucie smaku u tych nic niewinnych istot, jakimi są dzieci. A te tematy? Błagam! Mnie zawsze bardziej pasowała Młoda Polska z jej sztuką dla sztuki, niż Pozytywizm czy Romantyzm z ich sztuką na sztandarach w służbie czemuś tam. Uważam, że sztuka jest po to, żeby jej odbiorca coś przeżył, poczuł i chodził z tym później jakiś czas, a nie po to, żeby nauczył się prawidłowo myć zęby. Te moralne przesłania, którymi występujący w mało subtelny sposób kończą swoje przedstawienia po prostu mnie osłabiają.

Poza tym, proszę państwa, ja mam za sobą traumatyczne przeżycie, kiedy to pani w roli łabędzie, podnosząc dość często ramiona do góry w tańcu pseudo-baletowym, jechała smrodem potu na całą salę, że aż nos wykręcało. A ja siedziałam w "pierwszym rzędzie"....  Brrrr. Na każde wspomnienie wstrząsa mną dreszcz obrzydzenia.

Podsumowując, jestem przeciw. Wyjątkiem są dla mnie tak zwane koncerty, kiedy to wykonawcy przyjeżdżają z prawdziwymi instrumentami, pokazując ich wielość, różnorodność brzmienia, bywają śpiewacy z prawdziwej sceny operowej czy tancerze. No, nie najgorzej. Ale tak poza tym, to jestem w opozycji, omijając "pierwsze rzędy", jak tłumu w tramwaju w upalny dzień.

Kłaniam się nisko i dziękuję za uwagę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz