środa, 8 maja 2013

Piękna znajoma

Z czytaniem książek jest trochę tak, jak z zawieraniem nowych znajomości.

Są takie, które już od pierwszego kontaktu, opisu na okładce lub po pierwszym zdaniu zdają się być twoimi dobrymi znajomymi. Tak, jakbyś zdobył książkę, na którą czekałeś spory kawał czasu. Zaczynasz czytać i już cię nie ma, zostałeś przez nią pochłonięty w całości. Spędzasz z nią każdą wolną chwilę, nie ma siły, która by was od siebie oddzieliła. Ta przyjaźń wszystkich dziwi, zachwyca, zazdroszczą jej wam. Każdy by tak chciał - na zabój, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Znacie się jak dwa łyse konie, choć przecież znacie się od niedawna. Tak to już jest z takimi przyjaźniami, aż cud że się zdarzają. Porozumiewacie się bez słów, ona wie, czego ci trzeba, w jakiej formie ci to podać, dopełnia twoje życie tak po prostu i tak bardzo, a ty za to dajesz jej swój czas, swoje emocje, myśli, wyobrażenia, marzenia. Nikomu niczego nie brakuje, nie macie problemów z dialogiem i jedyne, co może cieniem kłaść się na tej relacji, to niepodważalny fakt, że kiedyś skończy się jej dziewiczość. Przeczytasz ostatnią stronę książki i przez chwilę poczujesz się samotny. Możesz oczywiście przeczytać jeszcze raz, i jeszcze i jeszcze - wielu ludzi tak robi, żeby zatrzymać TO COŚ na jak najdłużej. Ale pierwszego razu już nie będzie...

I są inne książki - "te drugie". Ktoś was sobie przedstawił, słyszałeś o niej wiele dobrego i jesteś nieocenienie wdzięczny losowi, że mogłeś osobiście poznać ową książkę. Ale coś jest nie tak. Pierwszy kontakt jest trudny, jesteście jakby z dwóch różnych planet. Czujesz się przy niej głupi, niedokształcony - używa tyle mądrych słów, robi to w sposób wyrafinowany, trochę pokrętny, gubisz się w tej narracji. Masz wrażenie, że sobie z ciebie kpi. jakby koniecznie chciała ci pokazać, że nie dorastasz jej do pięt i nigdy nie dorośniesz - jest już za późno. Trzeba było od dzieciństwa zadawać się tylko w wielką literaturą, a nie z pospolitymi czytadłami, lekturami dla tłumoków, którzy cieszą się, że mogą się chociaż pochwalić, że coś przeczytały. Tak, tak, mój drogi - za wysokie progi.
Najchętniej byś sobie odpuścił - po co marnować czas na coś, co nie jest dla ciebie. Niech inni zaczytują się, dyskutują, wydają recenzje, krytykują. Jest przecież wiele innych książek, nie musisz znać własnie tej. Ale jakoś nie możesz, unikasz tego poczucia przegranej ile możesz i jak długo możesz. Nie poddajesz się. Jeszcze trochę, jeszcze stronę... Jeszcze, jeszcze i jeszcze.... I nawet nie wiesz kiedy, zaczynacie ze sobą rozmawiać. Nawet nie wiesz kiedy okazuje się, że to były tylko pozory, twoje wyobrażenia, że pierwsze wrażenie nie było prawdziwe. Nagle inni zauważają, że zaczyna was łączyć coś szczególnego, szepczecie do siebie, jakby świat dookoła nie istniał. Ona zabiera cię w światy, których owszem, nie znałeś, ale nie dlatego, że jesteś głupi, tylko dlatego, że jeszcze nikt ci ich nie pokazał, dopiero ona. Do ostatniej strony, jak mądra przewodniczka, trochę czarodziejka, szamanka widząca przyszłość, tłumacząca sny i wróżąca z fusów, odkrywa przed tobą tajemnice, o których nie miałeś zielonego pojęcia.

"Żony mojego ojca" (Jose Eduardo Agualusa) była dla mnie taką książką. Patrzę teraz na nią, jakby była kimś, nie czymś. Pokazała mi Afrykę, pozwoliła podsłuchać rozmowy ludzi, którzy tam mieszkają, towarzyszyć w podróży kobiecie, która postanowiła znaleźć swoje korzenie. Jechałam starą ciężarówką, byłam w dziwnych hotelach i spelunach i było mi dobrze. Choć nie układało nam się na początku, później było mi dobrze.

Polecam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz