niedziela, 11 stycznia 2015

ciepło, coraz cieplej... (o książce)

Tak się jakoś składało ostatnimi czasy, że książki, które mnie wciągały wiały zimnem. Dni zasypane śniegiem, świst wiatru od strony zimnego morza czy oceanu, wody skute lodem, zbyt cienkie ubrania, niedogrzane domostwa - klimaty, które na samo wyobrażenie o nich sprawiały, że miałam gęsią skórkę. Podwójną - jedną z powodu pięknej książki, drugą z powodu zimna. Bo zimna ja nienawidzę. Niska temperatura wywołuje u mnie niski poziom endorfin, niską aktywność i niskie poczucie własnej wartości. No za nisko dla mnie. Ja lubię być podgrzana, opatulona (nie muszę być przy tym opalona), komfortowo mi wtedy, nie martwię się o nic, jestem. W cieple.

I oto nareszcie książka, w której jest ciepło. Upał wręcz, skwar, czasami unieruchamiający ludzi, bo robić się w takim upale nie da. Właśnie ją skończyłam i zamiast pisać, czego to dokonałam w pracy zawodowej, żeby D. była ze mnie zadowolona, siedzę oto przed wami i piszę, że jestem oszołomiona, cudownie ukołysana, a nawet WZRUSZONA. Kto mnie zna trochę lepiej, bo się raczej z tym nie obnoszę, ten wie, że wzruszenia unikam jak zimna. No nie lubię się wzruszać, lubię być stała. A tu, przy ostatnich zdaniach poczułam namiastkę tego wzruszenia - nie płakałam, nawet nosem nie pociągnęłam, ale poczułam TO w brzuchu, w myślach i w emocjach swoich.

To Kolor purpury Alice Walker. Tytuł pewnie każdemu znany jako tytuł filmu, który na podstawie książki zrobił słynny pan S.S. Aż mi wstyd (choć nie za mocno), że dopiero teraz sięgnęłam po pierwowzór. I nie żałuję. Książka jest piękna, choć niewiele ma w sobie piękna tego ładnego. Piękno tej książki to cudowność prostego, trudnego, opłaconego ciężką pracą i trudnościami międzyludzkich relacji ŻYCIA. Dzieje się dawno dawno temu i bardzo bardzo daleko i aż trudno uwierzyć, że jest tak blisko.

Na początku trudno mi się ją czytało, bo ma formę pamiętnika pisanego przez Celię, która wykształcona nie jest i językiem literackim nie włada. Słowa przekształcone prostotą dziewczyny czasami spowalniały moje czytanie, musiałam wracać o kilka wyrazów przed, żeby wolniej przeczytać sobie jeszcze raz. Ale szybko przywykłam. Zaczęłam nie tylko rozumieć, ale i współodczuwać, wspólnie dziwić się, wspólnie odkrywać miłość, nienawiść, chęć zemsty i w końcu wyciszenie, uspokojenie życiowe.

Ale to nie wszystko. Czytając tę książkę i ocierając pot z czoła w pełnym skwarze bijącym z kartek, odkrywałam, jak trudno miały wtedy kobiety, przynajmniej te czarne. Jak łatwo było mężczyznom uwierzyć, że są panami świata, w tym kobiet. Bili, gwałcili, wymagali, nie słuchali. I jak wielkiej determinacji, odwagi i siły wymagało od kobiet pokazanie im, że ONE coś znaczą, że tą swoją męskość mogą sobie schować, bo kobieta ma swój rozum, swoje odczucia, swoje potrzeby. Jak powiedziała sama Celia: Wiesz przecie ile czasu trza żeby meszczyzna wogle cóś zauważył. Musiały więc być cierpliwe...

Książka napisana jest spokojnie - w słońcu nie da się pędzić. Nie jest przy tym nudna, nie jest za wolna - jest akuratna, żeby usiąść na ganku w krześle bujanym, pykać fajeczkę, popijać lemoniadę i czytać. Czytać i odkrywać, jak w sumie prosty jest świat, jak niewiele trzeba, żeby być szczęśliwym, jakim darem jest mieć rodzinę i przyjaciela, który pokaże nam naszą urodę i przyjemność życia. Jak niewiele trzeba, żeby zmienić swoje życie o 180 stopni i być szczęśliwym, wolnym, że wystarczy zauważyć siebie i podjąć decyzję.

I znowu na koniec zacytuję Celię: No, mówię, każden jeden człowiek od czegoś musi zacząć jak chce się poprawić a najlepiej od samego siebie bo to najbardziej po drodze.

Czy ja pisałam, że Celia to prosta, niewykształcona kobieta?

Alice Walker Kolor purpury. POLECAM.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz