niedziela, 27 marca 2016

wielki dzień

No proszę, od świąt do świąt mi wychodzi. Ostatni wpis był z okazji Bożego Narodzenia, teraz siadam w czas Wielkiej Nocy.. Trochę smutno mi, że czasu mam coraz mniej na takie przyjemności, jak pisanie. Albo go nie mam, albo czasu tego nie umiem sobie znaleźć - jakkolwiek.

W ogóle ostatnio nachodzi mnie myśl o przemijaniu... Starzeję się, cholera jasna, ciało robi się mniej sprężyste, coraz bardziej za to odczuwalne. Już nie nosi mi się go tak mimo chodem, zaczyna się cielsko to pokładać, opiera się na mnie swoim cielesnym ramieniem i prosi, żeby je trochę ponieść.  A lekkie to ono nie jest, bierze sobie do spółki kości, mięśnie, tkankę tłuszczową (choć podobno u mnie w zaniku...), żyły i tętnice i bezczelnie mówi "nieś mnie". Niosę, bo co mam zrobić, ale powiem wam, że lekko mi nie jest.

Ale są święta, może by tak jakiś lżejszy temat...

Tylko że nie mam koncepcji. Zasiadłam tutaj bez koncepcji, serio. Różne tematy mi się po głowie przewalały, miałam ochotę je tutaj poruszyć, was nimi poruszyć, ale za każdym razem ciało mówiło, że mu się nie chce, że za długo mnie ono nosiło, że teraz moja kolej i chęć odchodziła... A temat jest dobry, kiedy jest świeży, kiedy możesz pisać poruszona jeszcze, oburzona bądź rozbawiona, od razu, a nie po jakimś czasie, kiedy to już musisz kombinować, wymyślać trochę, naciągać. Nie żeby naciąganie czy wymyślanie było w pisaniu złe - wcale tak nie uważam. Tylko że wymyślanie z ciałem leżącym ci na plecach jest dużo bardziej wymagające - o wiele łatwiej pisze się wtedy na "ciągu", kiedy to pisze się jakby samo.

Chciałam pisać na przykład o rodzicielstwie dzisiejszych czasów. Wiecie, mam niemałe doświadczenie z rodzicami wszelakimi, widzę jak układają sobie stosunki z własnymi dziećmi i myślę, że jest to niezły temat na jakiś tekst. Mogłabym też napisać o tym, jak niespełna czterdziestoletnia kobieta, dźwigająca swoje kości i skórę, uczy się asertywności. Tekst ten mógłby nawet pretendować do naukowego, gdyż jestem w stanie podeprzeć się w nim literaturą fachową.
Miałam też pomysł, żeby napisać o szachach - tak, uczę się gry w szachy. Chcąc nie chcąc. Pracodawca wysłał nas na obowiązkowe szkolenie z szachów (jeszcze jeden weekendowy zjazd nam został) - jest albowiem koncepcja, aby wprowadzić przedmiot "szachy" do obowiązkowego planu lekcji dzieci w naszej szkole. W sumie pomysł niezły, ta gra ma naprawdę w sobie ogromny potencjał. Wiele można się nauczyć, grając w szachy - może kiedyś jeszcze o tym napiszę...

A teraz siedzę tu jakby przed wami, w drugim pokoju chory syn i czytający Myster, i nie wiem, o czym do was napisać. No bo przecież nie o tym, że za oknem świeci słońce, a my się z domu ruszyć nie możemy, bo junior w gorączce czwarty dzień się męczy (tak na marginesie: umieranie na katar czy wysoką temperaturę mężczyźni mają już od małego). Nie będę też wam pisać (choć mogłabym i to długo nawet) o tym, że wygrałam kupon na zakupy w sklepie internetowym i otóż kuponu tego program nie chce zaakceptować, twierdząc, że nie jest prawidłowy (ha!ha! śmieszne, co?). Napisałam wczoraj w tej sprawie błagalnego maila (bo napaliłam się już, listę zakupów trzy dni układałam, zamieniałam, wykreślałam, dodawałam i w końcu, jak się zdecydowałam...), zaklinając panią, żeby mi mojej nagrody nie zabierali, żeby mnie wpuścili i dali te pędzle przepiękne. Pani póki co nie odpisała, o co żalu nie mam, bo kto w święta pracuje. Poczekam - tyle czekałam, to poczekam jeszcze te dwa dni. Nie będę wam też marudzić (i proszę to docenić, bo akurat marudzić literacko to mnie się akurat zdarza często), że fryzjerka fatalnie włosy mi obcięła, bez polotu, ot, zwyczajnie krótko po bokach, długo na czubku. No nie podoba mi się, nie lubię, nie patrzy mi się na siebie samą zbyt przyjemnie. Wiem - odrosną. Byłoby mi jednak łatwiej zaakceptować tę sytuację, gdyby ciało zechciało jeszcze trochę mnie ponieść. A tak?

Mazurek mi wyszedł, nie powiem, pyszny jest. Może nawet zaraz ukroję sobie kawałek. We'll see.

Czytam teraz "Face Paint" Lisy Eldridge. W oryginale ją czytam (innej wersji jeszcze nie ma). Nie jest łatwo, ale z każdym zdaniem człowiek się przyzwyczaja do angielskich wyrazów i czytanie staje się coraz łatwiejsze. Temat książki jest ciekawy, autorka opowiada o historii makijażu. Ale nie będę wam teraz o tym pisać, może pokuszę się o jakiś tekst, jak już całą książkę przeczytam.

Może jednak ukroję sobie kawałek tego ciacha...

Wygląda na to, że już do końca tygodnia nie pójdę do pracy. Pewnie będzie trzeba iść z Kamilem do lekarza we wtorek, przewiduję jakiś antybiotyk i opiekę nad dzieckiem zdecydowanie chorym.

Przepraszam, że śmieję się teraz szyderczo, ale ciało mi właśnie zaczęło jęczeć, że to ono jest tutaj w kiepskim stanie i że to jemu należy się wizyta u lekarza. 

Ja przepraszam,  że ten tekst jest w sumie o niczym i przepraszam, że takim już zostanie - idę jednak ukroić sobie trochę mazurka. Kajmakowego na dodatek ;)

Pozdrawiam świątecznie :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz