piątek, 17 lipca 2015

lubię, jak szszszszumi.......

Oj, bardzo. Jak tylko mogę sięgnąć pamięcią, zawsze wykorzystywałam możliwość pobycia przy szumie. Szum mnie uspokajał, ogrzewał jakby, kołysał, sprawiał, że czułam się bezpieczna (mhm, czy aby wszystko ze mną w porządku?). Szum można znaleźć w wielu miejscach, zwłaszcza jak jest się małą dziewczynką, która jeszcze może wszędzie wejść bez tłumaczenia się, co też dziwnego robi.

Dobrze, bo zaczynam brzmieć dziwnie, nawet dla samej siebie. To ja może parę przykładów podam, nadając mojemu wywodowi wydźwięk nieco bardziej rozsądny :). Lubiłam na przykład, w epoce, kiedy jeszcze głównie prało się ręcznie, siadać przy brzegu wanny, kiedy mama prała. Woda się lała (epoka "wszyscy płacą za wodę po równo"), para z jej ciepła biła, szumiało!, że ho ho. Mogłam tak siedzieć w kucki, brodę opierając o brzeg wanny i gapić się, bez poruszania nawet powieką. Zresztą, kiedy pralkę trzeba było włączyć - najpierw była to słynna Frania, a potem automat marki, której dzisiaj już nie pomnę, to ja wcale się nie gniewałam. Bo czyż coś potrafi głośniej szumieć (walić, łomotać, chlapać) niż nieoceniona Frania? Ha! Ogólnie można powiedzieć, że łazienka była moim ulubionym pomieszczeniem, kiedy siadałam z zeszytem przy piorącym automacie, wiedza wchodziła mi do głowy jak masełko (fakt, wtedy byłam już w wieku, kiedy ktoś mógł zapytać, co ja do cholery robię w tej łazience?!, ale nikt nie pytał...).
Przy zasypianiu też preferuję szumienie. Jak byłam mała, to bardzo lubiłam, kiedy za drzwiami pokoju słychać było szum rozmów dorosłych, teraz radzę sobie inaczej - włączam telewizor albo ewentualnie radio (to drugie pod warunkiem, że nadają rozmowy, a nie muzykę).

Ale dlaczego ja właściwie o tym wszystkim? Ano dlatego, że byłam dzisiaj rano u fryzjera. Tak, wiem, znowu dziwne zdanie, ale nie ma to znaczenia, bo ja UWIELBIAM być u fryzjera. Gdybym mogła, to siedziałabym na miejscu dla czekających, bez ruchu, jak przy wannie, i czerpała z atmosfery tego miejsca tak mocno, jak się da. Nie jest mi wcale łatwo napisać wam dlaczego, rozłożyć tę magię salonu fryzjerskiego na czynniki pierwsze. Bo to tak się nie da. W tym miejscu wszystko razem daje coś takiego, że jest mi tam cieplutko i przyjemnie. Szum suszarek, przez który próbują przebić się najświeższe ploteczki z osiedla, komentarze na temat zdarzeń w polityce czy narzekania na to, że znowu podrożało. Te wszystkie specyfiki, jakie fryzjerka nakłada, wpsikuje, wmasowuje w głowę klientki. Dla mnie to na zawsze chyba pozostanie tajemnicą, jak kobieta może czuć się dobrze ze sztywnym kaskiem na głowie z własnych włosów. I choć tego nie rozumiem i nie popieram, to mogłabym na proces tworzenia tych kasków gapić się w nieskończoność. Najmniej rajcuje mnie farbowanie włosów, jednak to strzyżenie i czesanie ma w sobie coś z magii, tworzenia czegoś innego z czegoś innego. Przychodzi kobieta z włosami może nieco zapuszczonymi, lecz wyglądającymi normalnie, a wychodzi kobieta ze sztywną masą na głowie. Zadowolona!
Naprawdę, w tym, co piszę nie ma krzty ironii! Proszę jej tam nie szukać. Dla mnie to jest po prostu ZJAWISKO, bardzo przy tym ciekawe. A jak dodać do tego ten specyficzny zapach fryzjera... Mhm... No powiedzcie, że u fryzjera pachnie tak... fryzjersko. Te ich szampony, odżywki, maseczki, utrwalacze, rozjaśniacze, pianki, lakiery, lakiery i lakiery - duuużo lakieru - to wszystko komponuje zapach, w którym mogłabym siedzieć bez umiaru.

A jak już usiądę w fotelu, jak mi pan(i) zacznie we włosach grzebać, czesać, obcinać... odpływam.
U fryzjera tak pięknie szumi....


Pozdrawiam :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz