poniedziałek, 11 lipca 2016

wakacyjnie

To miało być pierwsze plażowanie tych wakacji. W końcu zrobiło się ciepło (a nawet baaardzo ciepło), meta była (A. zapraszała do wynajętego nad jeziorem domku), miejsce niecałe 30 km od domu - nie ma co się zastanawiać. Trzeba jechać. Szybko, szybko, póki ciepło (baaaardzo ciepło). Spakowałam siebie i Juniora skromnie (w końcu nie jechaliśmy na koniec świata), żeby ewentualnie jedną nockę można tam było spędzić. Ot, jedna mała walizeczka (no cóż, bez pewnych przedmiotów nie ruszam się z domu, nawet jeśli wyjście zakłada spędzenie tylko jednej nocy poza domem ;)). Zapakowałam walizkę, torbę z prowiantem, Juniora i siebie do samochodu, sprawdziłam jeszcze raz naprawdę prostą trasę dojazdu i uruchomiłam pojazd.

Nasz samochód nie jest pierwszego sortu, obawiam się nawet, że drugi sort też by go nie objął, chociaż może się czepiam. W sumie wozi nas z miejsca na miejsce, może nie zawsze tak komfortowo, jakbym sobie tego życzyła, ale to, co samochód ma robić przede wszystkim - to robi. Znaczy JEDZIE. Kiedy się go uruchamia, z uporem maniaka robi krótkie pi pi, można przywyknąć. To pikanie oznacza, że przepalone są żarówki oświetlające tablicę rejestracyjną. I owszem, wymieniane były, ale chyba coś tam nie styka, bo po tygodniu ciszy znowu zaczęło pikać. Pika tylko dwa razy, tylko przy uruchamianiu - da się wytrzymać, a nawet przyzwyczaić. To pik pik na początku podróży to takie jakby "damy radę". On i ja - samochód i kierowca, dajemy radę.
Inną niedogodnością, z którą albo się pogodzisz, albo szlag cię trafi na  miejscu, jest tajemnica klimatyzacji. Tak, tak, klimatyzacja w naszym samochodzie jest nieodgadniona, żyje po swojemu i nic jej żaden mechanik nie zrobi. Po prostu - jak chce to ziębi, jak nie chce, to nie ziębi. Co tu więcej dodawać?

Jedziemy więc z pierworodnym przez centrum naszego miasta, gdyż dostanie się nad TO właśnie jezioro z naszego mieszkania wymaga przejechania przez centrum miasta. Spoko. Już przestałam się bać centrum Poznania, jak trzeba, to jadę i nie stresuję się tym. Syn opowiada coś OCZYWIŚCIE o Minecrafcie, ja staram się nie odpłynąć (tak - jest to sugestia z jednej strony do tematu rozmowy, a z drugiej strony do klimatyzacji, która dzisiaj właśnie, przy 34 stopniach C na zewnątrz, postanowiła nie chłodzić). Myślą, która koi to jechanie jest wizja jeziora, wiatru ochładzającego twarz i ramiona (i brzuch i nogi i POD PACHAMI), wizja oddalonego na pewną odległość syna bawiącego się z rówieśnikami, przyjemny szum rozmów plażowiczów....

Czerwone, zatrzymuję się. Zielone, ruszam. Jedynka - wszystko ok. Wrzucam dwójkę - samochód jakby się opiera, nie chce się rozpędzić, jakieś mi tutaj fochy czy co? Dociskam gaz, przechodzę na trzeci bieg, wszystko wydaje się być w porządku. Nagle znajome pik pik. Zaraz, zaraz - coś tu się nie zgadza. Nie było mowy o pikaniu w trakcie jazdy! Pik pik przy uruchamianiu - dobre, pik pik podczas jazdy, na środku ulicy, wśród innych samochodów - niedobre, bardzo niedobre. Na desce rozdzielczej (tak to się nazywa?) miga pomarańczowy obrazek - nie jest to na pewno olej, nie jest to też akumulator -  w sumie, pierwszy raz widzę. Pikanie nie ustaje. Spanikowana w stopniu umiarkowanym, ciągle panując nad pojazdem, skręcam w pierwszą lepszą w prawo, na bocznych uliczkach spokojniej, i zatrzymuję się tam, gdzie mogę.

A teraz uwaga. Opiszę krótko moje zachowanie po zaparkowaniu, które doprawdy nie miało najmniejszego sensu. OTÓŻ. Gaszę samochód, ruchem osoby która-się-zna pociągam wajchę otwierającą maskę, wychodzę z auta, otwieram maskę.... Tiaaaaa, jasne, bardzo mądrze, blondyneczko, bardzo mądrze. No cóż, przynajmniej upewniłam się, że nic nie dymi ;)

Próba numer dwa: uruchamiam samochód, może coś mu się pomyliło i jak zrobimy mały restart, to pikać przestanie. Nie przestało. Niedobrze. Chwytam za telefon i dzwonie do Mystera: w końcu siedzi w pracy, ma tam internet, coś na pewno znajdzie. Po pokonaniu bariery komunikacyjnej:

no wiesz, taki znaczek tu się świeci i pika; 
ale jaki znaczek;
no pomarańczowy i to nie olej; jest nad znaczkiem zaciągniętego hamulca ręcznego...
ale jak wygląda?
to może wygoogluj sobie wygląd naszej tablicy rozdzielczej, to powiem ci gdzie jest, bo ja nie umiem tego opisać...
wolałbym jednak, żebyś opisała, spróbuj
no taki jakby, nie wiem, helikopterek, z śmigłem na górze i z przodu, a z tyłu ma jakby taki...
ok, już wiem;

no więc, jak już się dogadaliśmy, to okazało się, że trzeba jechać do mechanika, i że muszę jechać spokojnie, bez szaleństw, żeby dojechać...

Oczywiście, że spokojnie, oczywiście, że bez szaleństw, no przecież ja nigdy inaczej! Na szczęście wykopałam zza różnych innych rzeczy starą, podartą już mapę Poznania, bo jak wjechałam sobie w boczek, w jednokierunkowe, to się trochę pogubiłam. Szybko jednak się w sytuacji rozeznałam i powoli (hej, czy ten samochód nie drży jakby bardziej???) dojechałam do mechanika. Spocona, z ulgą wyszłam z samochodu i udałam się po fachową pomoc. Pani zapytała, co samochodowi dolega (ładnie zapytała, prawda?), więc ja od początku, wijąc się jak idiotka, że pika i że helikopterek... Pani uśmiechnęła się (ze współczuciem?) i powiedziała, że WSZYSCY tak nazywają tą kontrolkę i od razu wiedziała, że chodzi o silnik. Ha!

Samochód trzeba było zostawić. Wypakowałam więc mają walizeczkę, wałówkę i Juniora. Teraz już ta walizka nie wydawała mi się taka mała, dziwne... I tak zorganizowani, ciągnąc za sobą walizkę i niosąc ogrom jedzenia udaliśmy się na przystanek autobusowy. Stamtąd, po zaledwie 10 minutach czekania, zabrał nas do domu autobus nr 91, elegancko, za małą opłatą, w klimatyzowanym wnętrzu.

Może niedługo zadzwonią i powiedzą , co i jak z tym samochodem.

Fajnie, nie? Taka wakacyjna przygoda :)
pik-pik




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz