niedziela, 26 stycznia 2014

CZIK

Tak się jakoś nieprzyjemnie składa, że od jakiegoś czasu jestem w rękach Dosyć Ekspansywnego Przypadku Recesji Endorfin Siejącego Jawną Apatię we mnie właśnie. Podczas takiego okresu życiowej niewydolności największym mym wrogiem jest czas. Jest to wróg dość niejednoznaczny i choć wrogo to jednak potrzebny. Czasu bowiem potrzeba, żeby (D.E.P.)Recesja(E.S.J.A.) stopniowo odpuściła. Czas jest niezbędny, żeby do życia wrócić połową, a nawet całą gębą. Czasu mi trzeba. Ale to z jednej strony, bo z drugiej ten sam czas jest moim wrogiem, prześladowcą używającym wszystkich sobie dostępnych narzędzi, żebym tylko nie zapomniała, jak bezproduktywnie czas życia mi danego na tej ziemi przepuszczam przez palce, marnując bezpowrotnie potencjalne szanse na przeżycie czegoś pięknego.
I tak, zakleszczona między potrzebą czasu a ledwo dającym się wytrzymać bólem czasu tego, staram się coś ze sobą zrobić. Byle przetrwać, byle nie myśleć za dużo i możliwie, choć przecież iluzorycznie, bieg czasu przyspieszyć.
Trochę pomagają filmy. Kryteria wyboru są różne. Raz są to komedie lekkie, żeby nie powiedzieć żenująco lekkie - po to, żeby się pośmiać, jak głupi do sera. Innym razem włączam film, w którym gra przystojny aktor, z takim spojrzeniem i uśmiechem, że po prostu przyjemnie czas płynie, choć fabuła filmu do łatwych i relaksujących nie należy. Albo nieco ambitniejsze kino - że gdzieś mi się o uszy obiło, na plakatach filmowych widziałam, może nawet do kina się wybierałam, a teraz mi pudełko z filmem do ręki wpada. To biorę, włączam i oglądam.
I choć oglądanie filmu wymaga nieco mniejszego wysiłku intelektualnego niż czytanie książki (bo np: wyobraźnia może sobie trochę przy filmie odpocząć), to jakoś tak nie zadowala mnie zastępowanie książek filmami. Natura moja, choć pozbawiona endorfin i przytłoczona ciężarem mało dla otoczenia widocznym, pragnęła książki. Okazało się jednak, że przeceniłam swoje możliwości, mierząc je miarą SPRZED. Napiszę bez ogródek: dawno nie poległam na polu książek niedokończonych tak, jak ostatnimi dniami.
Głupio mi wobec książek, które z nadzieją na ucztę intelektualną, wypożyczyłam i z lekkim uśmiechem (tak, czułam w sobie uśmiech) taszczyłam je pod pachą do domu. Bo ja hurtowo, tak, jakby nigdy nic, jakby mojej psyche nic a nic nie dolegało.
Zaczęłam od tej najcieńszej, o Janie Himilsbachu, żeby horyzonty swoje poszerzyć, odchamić się nieco, zobaczyć, jak w PRL-u środowisko aktorów, malarzy i innych artystów znad kieliszka widziało rzeczywistość. Przepraszam cię książko, nie dałam rady. Nie wciągnął mnie świat przez ciebie przedstawiany, druk był nieprzyjemny, format odpychający. Odłożyłam ją  na półkę. W połowie, co tam - na początku prawie czytania.
Nie poddałam się jednak, z zachłannością chwyciłam po "Morfinę". Czaiłam się na tę książkę od dawna, a tu proszę - leży sobie na półce bibliotecznej, płacić nie trzeba, można czytać do woli... Panie Twardoch, przepraszam. Wiem, że książka poczytna, nagradzana, wiem, że napisał pan dzieło zauważone, docenione, sprzedające się w wielu egzemplarzach. Ale nie na moją głowę w stanie dzisiejszym pana język skomplikowany, bawi się pan słowem jednym w zdaniu po stokroć, a ja przy trzecim powtórzeniu już jestem zmęczona. Zdania mi się dłużą, odmieniane przez osoby w liczbie pojedynczej i mnogiej powodują, że zatracam się w sensie książki, w jej treści. A ja chcę treści, chcę obrazów, akcji, postaci mniej rozwleczonych, mnie rozebranych i naćpanych. Boże, czymże jestem, żeby się za tę książkę zabierać, jak śmiałam otwierać jej stronice tylko po to, żeby z CZASEM sobie lepiej radzić. Nie dla smutnych jest to książka, nie dla ludzi na lekach, którzy sami ze swoimi wielokrotnie powtarzanymi zdaniami w głowie muszą sobie radzić. Po co im jeszcze zdania z "Morfiny"?
Odłożyłam na półkę, trzęsącą się ręką wyjmując zakładkę ze środka. Nie dałam rady.
Nie dałam też razy z "7 lat później", odłożyłam w trakcie czytania "Dom tajemnic". Jedna i druga wydały mi się niewarte, po prostu...
Zalepiałam dziury w czasie prasą kobiecą i nie tylko. To mi jakoś wchodziło, choć nie zadowalało.
Z rezygnacją chodziłam po księgarniach, oglądałam, przeglądałam, przewracałam ze strony na stronę. Próbowałam znaleźć tę, której w końcu dam radę, która będzie dla mnie właśnie teraz. Gdzieś przecież musi być taka książka, jest ich tak wiele.
Książka "Czik" zwróciła moja uwagę okładką. Taka retro, skojarzyła mi się ze starymi dobrymi, dawnymi czasami. Wzięłam ją do ręki, jak już wiele książek wcześniej, bez przekonania, choć z zaciekawieniem. Opis z tyłu nie zniechęcił mnie, a wręcz przeciwnie, wzięłam ją z pewnością osoby zdrowej na duszy i poszłam do kasy za nią zapłacić.
Zaczęłam czytać wczoraj, dzisiaj skończyłam. Nie jest to żadnym wyczynem, bo książka nie jest gruba. Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć - przeczytałam ją od początku do końca. Z przyjemnością.
Z lubością. Rozkoszując się przystępnym językiem, jakim została napisana. Zbratałam się z dwoma nastolatkami, którzy odważyli się na działania i szaleństwa, na jakie ja nigdy, będąc w ich wieku, bym się nie odważyła. Dialogi między nimi są wyśmienite - proste, zdaniami nierozwiniętymi, trafiającymi w sedno. Jadą chłopaki starą ładą przez Niemcy, niby mają plan, ale go nie mają, niby mają cel, a nie wiedzą, jak tam dojechać. I wcale nie chodzi o to, że podczas drogi dochodzą do jakichś prawd życiowych, jakichś odkryć czy inicjacji. Nie. Oni po prostu jadą, po drodze dzieją się im różne rzeczy, spotykają różnych ludzi i różnie się to dla nich kończy. Zero przesłania. Cudnie. Cudna książka. Polecam. I tym z depresją i tym bez. Dla zachęty przepiszę nawet jeden z dialogów głównych bohaterów książki.

(...)
- Dokąd ty w ogóle chcesz jechać?
- Wszystko jedno przecież.
- Jak się gdzieś wyjeżdża, nie jest źle wiedzieć dokąd.
- Możemy odwiedzić moich krewnych. Mam dziadka w Siedmiogrodzie.
- A gdzie mieszka?
- Co: gdzie mieszka. W Siedmiogrodzie.
- Gdzieś daleko czy jak?
- Nie gdzieś daleko, człowieku. W Siedmiogrodzie.
- Przecież to to samo.
- Co jest to samo?
- Gdzieś daleko i "za siódmą górą" to jest to samo.
- Nie rozumiem.
(...)
- Bo to tak, jakbyś miał dziadka w Pipidówce. Czy w Honolulu.
- A co w tym śmiesznego?
- Pipidówki nie ma, człowieku! W Pipidówce znaczy b a r d z o  b a r d z o  d a l e k o. I Siedmiogrodu też nie ma. Kiedy mówisz, że ktoś mieszka za siódmą górą, masz na myśli, że mieszka na wygwizdowie.
- I Wygwizdowa też nie ma?
- Nie.
- Ale mój dziadek tam mieszka.
- Na wygwizdowie?
- Nie wkurzaj mnie (...)


Cudo. miałabym ochotę pisać dalej, ale po pierwsze nie chce mi się, a po drugie - przeczytajcie tę książkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz